Henryk Sienkiewicz

"Bez dogmatu"

4 MAJA.

Rozum mój poszedł zupełnie na służbę uczucia i stał się już tym woźnicą. Który czuwa jedynie nad tym, by się wóz nie połamał. Od kilku dni znów jestem w Płoszowie i wszystko, co mówię i czynię, jest tylko taktyką miłości. Doktor Chwastowski miał rozum, że kazał Anielce chodzić dla zdrowia po parku. Znalazłem ją tam dziś rano. Bywają chwile, że uczucie, noszone w sercu choćby z zupełną świadomością, ujawnia się nagle z niezwykłą siła i niemal przestrasza swoim ogromem. Taką chwilę miałem dziś, gdym na skręcie alei zobaczył Anielkę. Nigdy nie wydała mi się piękniejszą, więcej upragnioną, konieczniej mi należną. To jest właśnie ta jedyna w świecie kobieta, której, z mocy tajemnych, zaledwie dopiero nazwanych przez naukę sił, przeznaczono pociągnąć mnie, jak magnes pociąga żelazo, opanować, przywiązać do siebie, stać się moim celem i wypełnieniem życia. Jej głos, postać, spojrzenie upajają mnie. Dziś, gdym się do niej zbliżył, zdawało mi się, że ona nosi w sobie wdzięk nie tylko swój własny, ale tej porannej godziny, tej wiosny, tej pogody, tej radości ptaków i roślin, skutkiem czego jest dla mnie więcej niż kobietą, bo zarazem wcieleniem piękności, ponęt i rozkoszy całej natury. I przyszło mi na myśl, że jeśli natura stworzyła ją tak, iż ona mocniej działa na mnie niż na jakiegokolwiek innego mężczyznę, to tym samym przeznaczyła ją dla mnie - i że to moje prawo zostało podeptane przez jej zamążpójście. Kto wie, czy wszystkie krzywizny świata nie pochodzą właśnie z niespełniania takich praw i czy nie w tym leży niedoskonałość życia.
Miłość źle sobie ludzie wyobrażają z zawiązanymi oczyma. Przeciwnie: nic, żaden najdrobniejszy szczegół nie uchodzi jej wzroku; ona wszystko w istocie ukochanej widzi, wszystko zauważy - tylko wszystko stapia swym płomieniem w jedno wielkie i proste: kocham! Zbliżając się do Anielki zauważyłem, że ma oczy błyszczące jeszcze jakby ze snu, że na jej twarz i jasną perkalową suknię pada złoto-zielonawe światło przecedzonych przez młode grabowe liście promieni słonecznych; zauważyłem, że włosy jej związane są niedbale, że lekko puszczona bluzka zarysowywa z niewypowiedzianym urokiem jej stan i ramiona, że jest w jej uczesaniu i ubiorze jakieś zaniedbanie poranne, a zarazem jakaś świeżość, która potęguje tysiąckrotnie jej ponęty. Nie uszło mej baczności, że w tej alei wysokich grabów postać jej wydaje się drobniejsza niż zwykle i tak młoda, że prawie dziecinna - słowem, nic nie wymknęło się mej uwadze, ale wszystkie spostrzeżenia zmieniły się w jeden zachwyt człowieka, który kocha bez pamięci.
Na moje "dzień dobry" odpowiedziała z pomieszaniem. Od kilku dni ona się mnie boi, bo hipnotyzuję ją każdym słowem, każdym spojrzeniem. Pogoda jej myśli jest już zmącona, ferment wprowadzony do duszy. Nie mogła się spostrzec, że ją kocham, a jednocześnie widzę wyraźnie, że nie chce przyznać się do tej myśli za żadne skarby świata, nawet sama przed sobą. Czasami uczuwam takie wrażenie, jakbym trzymał w ręku gołębia i czuł pod palcami jego zalęknione, bijące niespokojnie serce. Szliśmy w kłopotliwym milczeniu, którego nie przerywałem umyślnie. Wiem, że takie zakłopotania są dla niej ciężkie, ale czynią ją poniekąd moją wspólniczką i zbliżają mnie do celu. W ciszy, jaka nas otaczała, słyszeliśmy tylko skrzypienie piasku pod naszymi nogami i wesołe pogwizdywanie wilg, których pełno było w parku.
Począłem wreszcie rozmowę. Kierowałem nią, jakem sam chciał, bo jakkolwiek umysł mój zamknięty był na wszystkie wpływy zewnętrzne, nie mające związku z uczuciem, za to w zakresie mego uczucia posiadam niemal zdwojoną przytomność i bystrość taką, jaką posiadają ludzie pogrążeni w śnie magnetycznym, którzy w danym kierunku widzą jaśniej od ludzi normalnych. Przeszliśmy prędko na tory osobiste. Mówiłem o sobie tym tonem poufnych zwierzeń, jakim się mówi do istoty najbliższej, która jedna na świecie ma prawo wiedzieć wszystko. Wytwarzał się przez to między nami cały świat porozumień i wspólności, należący tylko do nas dwojga. Ponieważ zaś taki związek powinien był, z mocy małżeństwa, istnieć tylko między nią a mężem, więc wiodłem ją tym samym do duchowego przeniewierstwa krokami tak nieznacznymi, że ich nie mogła dostrzec.
Subtelna jednak ta natura przeczuwała jednak, iż idziemy jakąś niezwykłą drogą. Prowadziłem ją jakby za rękę, coraz dalej i dalej, lecz prowadząc czułem pewien moralny opór. Zdawałem sobie doskonale sprawę i z tego, że opór ten zwiększyłby się natychmiast, gdybym ją pociągnął silniej lub gdyby niebezpieczeństwa nie były tak nieuchwytne. Ale widziałem jasno, że przewaga jest po mojej stronie i że z wolna zaprowadzę ją, dokąd chcę.
Tymczasem mówiłem umyślnie o przeszłości.
- Pamiętasz - rzekłem - jak za dawnych, lepszych czasów pytałaś mnie kiedyś, czemu nie siedzę w kraju i pozwalam marnować się tym zdolnościom, które ludzie widzą we mnie. Co do mnie, pamiętam każde twoje słowo. To było wówczas, gdy wróciłem późno z miasta, a ty czekałaś na mój powrót... Trudno mi nawet powiedzieć, jakiś ty miała na mnie ogromny wpływ. Nie mogłem się zabrać od razu do jakiejś roboty, bo musiałem wyjechać; potem przyszła śmierć ojca... Ale słowa twoje zapadły we mnie i powiem ci szczerze, że jeżelim wrócił, jeżeli zamierzam stale tu osiąść i coś robić, jeżeli wreszcie czegoś dokażę - to będzie twój wpływ i twoja zasługa...
Przez chwilę trwało między nami milczenie - słyszałem tylko ciągle pogwizdywanie wilg. Anielka widocznie szukała odpowiedzi, na koniec odrzekła:
- Niepodobna mi temu uwierzyć, żeby taki człowiek jak ty nie miał innych, ważniejszych powodów. Ty doskonale wiesz, że to jest obowiązek, a tamto minęło i teraz jest zupełnie co innego.
- Jest co innego i nie jest - odpowiedziałem. - Może, jak zacznę jakąś robotę, to z czasem znajdę w niej samej i zachętę, i zamiłowanie. Ale człowiek jak ja, który wbrew temu, co mówisz, nie poczuwał się nawet do obowiązku zajęcia się czymśkolwiek, musi mieć jakieś osobiste powody do gruntowej odmiany życia... I im mu gorzej na świecie, tym mu potrzebniejsza taka osobista pobudka... A po co mam przed tobą kłamać?... Ja wcale nie jestem szczęśliwy... Poczucie obowiązków społecznych to bardzo piękna rzecz - tylko, na nieszczęście, ja go nie mam. Ty, która jesteś lepsza i szlachetniejsza ode mnie, mogłaś była mnie tego nauczyć... stało się inaczej... Ale i dziś jeszcze, tylko przez pamięć, żeś ty niegdyś chciała ode mnie pracy, tylko przez ciebie i dla ciebie potrafiłbym cośkolwiek przedsięwziąć.
Anielka przyśpieszyła kroku, jakby pragnęła zaraz wracać do domu, i odpowiedziała mi, prawie szepcąc:
- Nie mów tak, Leonie, proszę cię, nie mów tak. Przecie ty rozumiesz, że ja nie mogę przyjąć takiej intencji.
- Czemu nie możesz? Nie chciej mnie źle rozumieć. Jesteś i zostaniesz dla mnie bardzo kochaną siostrą. Nic więcej nie chciałem ci powiedzieć.
Anielka podała mi rękę prawie gorączkowo, którą podniosłem do ust z wolna i z największą czcią.
- Tak, zostanę, zawsze zostanę! - odpowiedziała pośpiesznie.
A ja widziałem, że jakby kamień spadł jej z serca, tak ją uspokajał, ujmował i wzruszał ten jeden wyraz: siostra. To sprawiło, żem i ja zdołał zapanować nad sobą, bo w pierwszej chwili, gdym ustami dotknął jej najdroższej ręki, prawie mi w oczach pociemniało i chciałem objąć ją, przytulić do siebie i wyznać cała prawdę.
Tymczasem twarz Anielki stała się jaśniejsza i weselsza. W miarę jak zbliżaliśmy się do domu, niepokój jej niknął, ja zaś widząc, jak bardzo ją sobie ujmuję idąc taką drogą, mówiłem dalej tonem spokojnej, zwykłej rozmowy:
- Widzisz, siostrzyczko, koło mnie jest ogromna pustka. Ojciec mój nie żyje, ciotka jest święta kobieta, ale nam trudno się zrozumieć, bo ona ani nowych czasów, ani nowych ludzi nie pojmuje. Jej wyobrażenia są zupełnie inne od moich. Nie ożenię się nigdy, więc - pomyśl tylko, jaki ze mnie samotnik! Nikogo naokoło! Nikogo, z kim by się podzielić czy to myślą, czy zamiarem, czy zwierzyć się ze zmartwieniem... Pustka i pustka... Powiedzże sama: co w tym dziwnego, że szukam współczucia tam, gdzie spodziewam się je znaleźć?... Jestem jak dziad kaleka, który staje przed bramą, czekając, czy mu nie wyniosą parę groszy. W tej chwili ten dziad, naprawdę bardzo biedny, staje pod twoim oknem i żebrze o trochę życzliwości, przyjaźni i miłosierdzia. Ani mu w głowie coś więcej jak jałmużna, ale przecie jałmużny mu nie odmówisz?... prawda?
- Prawda, Leonie - odpowiedziała Anielka - prawda; tym bardziej że jeśli ci tak źle...
Tu słowa urwały się jej i usta poczęły drżeć. Znów potrzebowałem całej siły, żeby jej nie upaść do nóg. Wzruszyłem się sam jej widokiem do tego stopnia, iż i mnie gardło ścisnęło się jakby płaczem.
- Anielko! Anielko! - ozwałem się nie wiedząc, co mam jej powiedzieć.
Lecz ona poczęła potrząsać dłońmi, jakby się chciała ode mnie opędzić, wreszcie powiedziała wśród łez:
- Zaraz, zaraz!... uspokoję się. Nie mogę tak wrócić... pozwól mi...
I odeszła szybko.
- Przepraszam cię, Anielko! - zawołałem za nią.
Naprzód chciałem koniecznie biec w jej ślady, alem pomyślał, że trzeba ją zostawić samą, goniłem ja więc tylko wzrokiem. Wróciła się pośpiesznie w tę samą aleję, po której chodziliśmy poprzednio, potem skręciła w bok. Czasem gąszcz przesłaniał ją, to znów jasna jej suknia ukazywała się w przerwach drzew, błyszcząc bardzo w słońcu. Z dala widziałem, jak składała, rozpinała i znów składała parasolkę, pragnąc widocznie tym fizycznym zajęciem rozproszyć wzruszenie. Przez ten czas wołałem na nią w duszy wszystkimi najsłodszymi wyrazami, jakie może podyktować miłość. Nie mogłem wymóc na sobie, by odejść nie spojrzawszy raz jeszcze w jej twarz; musiałem jednak czekać dość długo. Wróciła wreszcie, ale przeszła koło mnie prędko, jakby się bojąc ponownego wzruszenia; uśmiechnęła się tylko po drodze do mnie z anielską przyjaźnią i słodyczą - i rzekła:
- Już dobrze! już dobrze!
Jakoż na zarumienionej od prędkiego ruchu jej twarzy nie znać było łez. Zostałem sam i chwyciła mnie szalona, nieopisana radość, nadzieja przepełniła mi serce, w głowie miałem tylko jedną myśl: ona mnie kocha, broni się, nie poddaje, łudzi się sama, ale kocha. Czasem najbardziej świadomy siebie człowiek staje pod nadmiarem uczuć prawie na granicy szaleństwa, ja zaś byłem jej tak blisko, że chciało mi się lecieć w głąb parku i tarzać się w trawach, i krzyczeć na cały głos, że ona mnie kocha.
W tej chwili, gdy już spokojniej rozmyślam nad tą radością, widzę, że składała się ona z Bóg wie ilu czynników. Było w niej między innymi i szczęście mistrza, który czuje, że mu się arcydzieło udaje, było może i zadowolenie pająka, pewnego, że mucha wpadnie w jego sieci - ale była i dobroć, i litość, i tkliwość, i to wszystko, z czego, jak mówi poeta, radują się anieli w niebie. Żal mi było, że to bezbronne biedactwo musi wpaść w moje ręce, i zarazem żal ten wzmagał miłość, a więc i chęć zdobycia Anielki; jednocześnie doznawałem wyrzutów, że ją oszukuję, i jednocześnie miałem poczucie, żem nigdy w życiu nie mówił tak szczerze i tak z głębi serca.
Bom przecie nie kłamał prosząc jej o współczucie i o przyjaźń. Potrzeba mi tego jak zdrowia. Nie wypowiedziałem tylko wszystkich żądań, bo nie przyszedł na to czas; nie wypowiedziałem całej prawdy, by nie przestraszyć tej drogiej a bojaźliwej duszy. Wreszcie zdążam do mego i jej dobra drogą, która najprościej do niego wiedzie.

[powrót] [10 maja]