Henryk Sienkiewicz

"Bez dogmatu"

22 SIERPNIA.

Po ukończeniu kuracji pani Celiny czekaliśmy całe tygodnie, aż upały w równinach przeminą, i doczekaliśmy się okropnej niepogody. Teraz znów czekamy na pierwszy jaśniejszy dzień, by wyruszyć do Wiednia. Od trzech dni panują tu egipskie ciemności. Chmury, które już na tydzień przedtem zbierały się na szczytach, wysiadując tam śniegi i deszcze, spełzły z owych wysokich gniazd i spuściwszy się na Gastein, pokryły swoim ociężałym łonem całą dolinę. Żyjemy w takiej mgle, że w południe trudno trafić do naszej willi od Straubingera. Wszystko przesłonięte: domy i drzewa, góry i wodospady. Kształty stopiły się i znikły w jednym białawym, wilgotnym tumanie, który ciąży na rzeczach, a poniekąd i na duszach. Od godziny drugiej po południu siedzimy przy zapalonych lampach. Moje panie kończą się pakować. Bylibyśmy już wyjechali mimo mgły, gdyby nie to, że strumienie górskie popsuły w jednym miejscu za Hofgasteinem drogę. Pani Celinie wróciła migrena; ciotka otrzymała list od starego Chwastowskiego o przebiegu żniw, wskutek czego przechadzała się przez większą część dnia wielkimi krokami po jadalnym pokoju, rozprawiając z Chwastowskim i łając go. Anielka dziś z rana była bardzo mizerna. Przyznała się nam, że z wieczora przyśnił jej się ów kretyn, którego spotkaliśmy po drodze do Schreckbrücke. Zbudziwszy się nie mogła już zasnąć i resztę nocy spędziła w nerwowym strachu. Dziwna rzecz, jakie wrażenie uczynił na niej widok tego nieszczęśliwego. Starałem się zatrzeć je wesołą rozmową, co mi się w części udało, od czasu bowiem naszego układu przy Schreckbrücke Anielka jest nierównie weselsza, spokojniejsza i szczęśliwsza.
Ja zaś, wobec tego, nie mam nawet odwagi szemrać, choć nieraz przychodzi mi do głowy, że stosunek między nami polega na tym, że go nie ma. Zawierając układ wiedziałem dokładnie, czegom chciał i jakie nasze uczucie przybierze kształty; a teraz owe kształty rozpraszają się, stają się coraz bardziej nieuchwytne i nieokreślone, jakby przesłaniała je taka sama mgła, jaka w tej chwili przesłania Gastein. Mam ciągle poczucie, że mi Anielka nie przyznaje tego, co mi się należy, a nie śmiem się o nic upomnieć. Nie śmiem może dlatego, że każda walka nuży, a cóż dopiero walka z osobą kochaną; ja zaś prowadziłem ją od pół roku i nic zgoła nie wywalczywszy wyczerpałem się do tego stopnia, że obecnie wolę byle jaki spokój niż dawne bezowocne wysiłki.
Lecz może jest i drugi powód. Jeśli ten stan rzeczy nie odpowiada moim oczekiwaniom, widzę jednak, że on zjednywa mi Anielkę. Jej się wydaje, że ja ją kocham teraz szlachetniej, więc i ona ceni, nie śmiem powiedzieć: kocha, mnie za to więcej. Mimo zupełnego braku objawów zewnętrznych czuję, że tak jest, i to dodaje mi sił, albowiem mówię: Ponieważ w ten sposób jej uczucie wzrasta, więc wytrwaj, więc się go trzymaj, a może doczekasz czasu, w którym ono przerośnie jej siłę oporną.
Ludzie w ogóle, a zwłaszcza kobiety, sądzą, że tak zwana miłość platoniczna jest jakimś osobnym gatunkiem miłości, niezmiernie rzadkim i niezmiernie szlachetnym. Jest to proste pomieszanie pojęć. Może istnieć platoniczny stosunek, ale miłość platoniczna jest takim samym nonsensem, jak np. nieświecące słońce. Nawet miłość dla osób zmarłych składa się z tęsknoty zarówno za ich duszą, jak za ich ziemską postacią. Między żyjącymi tego rodzaju stosunek - to rezygnacja. Ja nie chciałem kłamać mówiąc Anielce: Będę cię tak kochał, jakbyś już umarła. Ale rezygnacja nie wyłącza nadziei. Mimo tylu zawodów, mimo całego przeświadczenia, że wszelka nadzieja jest płonną, na dnie serca miałem i mam nadzieję, iż nasz dzisiejszy stosunek to tylko etap na drodze naszej miłości. Mogę sobie sto razy powtarzać: "złudzenie! złudzenie!" - nie umiem się jednak pozbyć nadziei, póki nie pozbędę się pragnień. Te rzeczy są nieodłączne. Zgodziłem się na taki stosunek, bom musiał, bo wolałem taki niż żaden, ale mimo całej szczerości, prawie mimo woli uważam go za moją grę, za moją dyplomację, której celem jest zupełne, nie połowiczne szczęście.
Co mnie jednak zastanawia, dziwi i martwi, czego po prostu nie rozumiem, to, że ja i na tej drodze jestem pobity. Zwycięstwa moje leżą w mgle przyszłości - i są podobne do jakichś majaków, do ułudy, tymczasem w czasie obecnym ja, z cała przebiegłością, z całą znajomością życia, uczuć, ich dyplomacji, zostałem po prostu pobity przez tę istotę nieskończenie prostszą ode mnie, mniej świadomą taktyki życiowej, mniej przezorną i mniej obliczającą każdy krok. Zostałem pobity - nie ma gadania! Czym bowiem jest nasz obecny stosunek? Oto, w rzeczywistości, stosunkiem kochającego się rodzeństwa, zatem tym, czego ona chciała, a czego ja - nie chciałem. Dawniej płynąłem z burzą i rozbijałem się ustawicznie, alem przynajmniej sam sterował moją łodzią. Teraz Anielka steruje obiema - i płynę cisze, równiej, tylko ja czuję, że płynę tam, dokąd sobie płynąć nie życzę. Teraz rozumiem, dlaczego zaledwiem jej wspomniał o miłości Danta do Beatryczy, wyciągnęła do mnie obie ręce. Dlatego, żeby mnie prowadzić! Czy ona lepiej i głębiej obrachowywa wszystko ode mnie?
Nie! nie znam istoty mniej zdolnej do jakichkolwiek wyrachowań, więc nie mogę tego dopuścić; ale nie mogę także pozbyć się myśli, graniczącej z czymś mistycznym, że to tak wygląda, jakby ktoś obrachowywał za nią.
Wszystko, co mnie otacza, jest jakieś dziwne. Dziwnym jest i to, że ja się daję ograniczać, żem sam wymyślił ten stosunek, taki przeciwny mojej naturze, moim poglądom, moim najgorętszym pragnieniom. Gdyby mi ktoś przed poznaniem Anielki powiedział, że ja wpadnę na tego rodzaju pomysły, poczytałbym go za wariata i miałbym przez jaki miesiąc temat do drwin i z takiego proroka, i z siebie samego. Ja - w stosunku platonicznym! Jeszcze i teraz chce mi się czasem śmiać i drwić.
Tylko czuję, że do tego doprowadziła mnie nędza.

[powrót] [23 sierpnia]