Henryk Sienkiewicz
"Listy z Afryki"
List IX.
Sewa-Hadżi * Misja Braci Białych * Dzieci * Misja główna * Msgr de Courmont i o. Le Roy * Rady i narady * Klimat i jego skutki
Następnego dnia odwiedził mnie Sewa-Hadżi, miejscowy kupiec i bogacz indyjski. Słysząc, że zamierzamy udać się na stały ląd, przyszedł z zapytaniem, czy nie zechcemy użyć jego pośrednictwa do zebrania karawany. Kto przyjeżdża do Zanzibaru z zamiarem wyprawy w głąb Afryki, musi w sprawie karawany udać się do miejscowych Indian, inaczej nie da sobie rady lub zbierze hałastrę rzezimieszków, której połowa nie stawi się, mimo zadatku, gdy przyjdzie czas ruszyć, a następnie pozostała reszta porozkrada perły i tkaniny przy pierwszej lepszej sposobności. Używając pośrednictwa Hindusa spisuje się z nim kontrakt w konsulacie, a jakkolwiek nie unika się i w takim razie tysiąca kłopotów, mitręg i szkód, jest przynajmniej w danym wypadku kogo pociągnąć do odpowiedzialności. Sewa-Hadżi do wielu mniej więcej jawnych swych zawodów i zajęć łączy i zawód dostawcy "pagazich" dla podróżników. Stanley zawsze używał jego posług i kilkakrotnie o nim wspomina; z nim również układał się Mayer idąc do Kilimandżaro - dlatego też patrzyłem z zajęciem na tak sławną osobę. Jest to człowiek lat około pięćdziesięciu, wysoki, czarnobrody, o złotej cerze i rozumnych oczach. Strojem przypomina wszystkich bogatych Indian lub Arabów. Bogaty ma być bardzo. Posiada domy handlowe w Zanzibarze i Bagamojo, które załatwiają wszelkiego rodzaju sprawy, nawet podobno takie, które by w Europie doprowadziły do pewnych zawikłań z kodeksem. Sewa-Hadżi jest jednak ogólnie dobrze widziany dla swej hojności i innych przymiotów, które mu przyszły razem z pieniędzmi.
Rozmowa nasza krótko zresztą trwała, pokazało się bowiem, że Sewa nie zna żadnego europejskiego języka. Na moje pytanie, czy mówi po angielsku, odpowiedział: I speak suahili1. Wobec tego mogliśmy się porozumiewać w dalszym ciągu tylko za pomocą pantomimy. Prócz tego nie chciałem zawierać z nim układu, raz z powodu, że skromna wycieczka nasza nie przedstawiałaby dla niego interesu, a po wtóre, że mając polecenia do misjonarzy spodziewałem się, że z ich pomocą zbiorę karawanę i taniej, i złożoną z ludzi uczciwszych. Jakoż nadzieja ta nie zawiodła mnie wcale.
Do misjonarzy udałem się wkrótce po przybyciu. Naprzód poszedłem z listem kardynała Lavigerie do Braci Białych, których misja leży nad morzem, nieco w bok od ulicy prowadzącej na Mnazimoję. Zastałem w niej trzech księży: przełożonego, którego nazwiska nie mogę w swych notatkach odszukać, ojca Ruby i młodego braciszka rodem z Alzacji. Dom i ludzie uczynili na mnie dobre wrażenie. Panuje tam ubóstwo i pogoda. Sam budynek, z zewnątrz pospolity, różni się od innych domów arabskich tylko tym, że przy bramie ma dzwonek z rękojeścią krzyża. Za to w środku jest coś z klasztornego zacisza. Podwórze jest zarazem ogrodem. Wchodząc widzi się w głębi kraciastą altanę owiniętą przez pnące się rośliny, spośród których wychyla się posążek Matki Boskiej. Niżej kapią kwiaty, podobne do szczodrzeńca i groszków, lecz przeważnie purpurowe, a między nimi kręcą się zielone swojskie papużki. Tuż za altaną parkan, całkiem pokryty bisiorem kwiecia, nad którym strzelają w górę palmy. Podwórze zbiega aż do brzegu, pełne młodych drzew mangowych i innych, w których cieniu drgają pasma słoneczne, na koniec wzrok gubi się w przestworzu morza, najczęściej tak gładkim, że gdy obok ogrodu przepływa Murzyn w łodzi, to widać drugą łódź i drugiego Murzyna w toni.
W godzinach, w których dzieci nie hałasują, ogród zalewa milczenie, tylko słońce chodzi, patrzy i piecze. Po południu między grzędami i wśród drzew snują się białe habity ojców i rozlegają się śmiechy małych Murzynków, ale i wówczas nad domem i nad ogrodem zdaje się unosić słowo: Pax2. Tam w mieście wre życie handlowe; Arabowie, Hindusi, Niemcy, Anglicy, Murzyni sprzedają, kupują, walczą o zysk i zarobek - to fala tego rodzaju trosk i zabiegów rozbija się u proga, świat inny, w którym o inne rzeczy chodzi, aż dziwny przez to wyzwolenie się od życiowej mordęgi, spokojny bardzo.
Misjonarze zajmują się wychowaniem w zasadach chrystianizmu dzieci murzyńskich, przez które mają nadzieję rozszerzyć z czasem ewangelię po całej Afryce. Ale że misja jest uboga i niedawno założona, przeto i dzieci jest niewiele, wszystkiego kilkunastu chłopców, po największej części wykupionych z niewoli, a należących do najrozmaitszych szczepów zamieszkujących Czarny Ląd. Są to więc przedstawiciele narodu Suahili, są malcy z ziemi U-Zaramo, U-Doe, U-Zagara, Mafiti, Unyore i z Ugandy. Wykładają im zasady religii w języku ki-suahili, jako rozpowszechnionym w całej wschodniej Afryce aż do Wielkich Jezior i górnego biegu Kongo. Prócz tego uczą się w ogrodzie uprawy pożytecznych roślin i sadzenia owocodajnych drzew. Kiedyś, gdy dorosną, malcy ci zostaną odesłani każdy w swoje strony, by tam sadzili broniące od głodu drzewa i opowiadali o Bogu, który kocha i czarnych.
Przełożony pokazał nam dom, szkołę, mieszkania chłopców i kapliczkę. Wszystko to jest, jak już wspomniałem, bardzo ubogie, ale wesołe. Kapliczka zajmuje najobszerniejszą izbę na pierwszym piętrze domu. W głębi ma ołtarz ubrany w kwiaty, na przodzie organki, a raczej melodykon z surowego drzewa, nie większy od średniej skrzynki. Byłem kiedyś później w tej kapliczce podczas nieszporów - i dziwne wrażenie czyniły na mnie te małe czarne figurki, wyciągające cieniutkimi dziecinnymi głosikami Ave Maria, które powtarzało się co chwila w pieśni śpiewanej zresztą w języku ki-suahili. Istnieje cała, niezmiernie miła kategoria wrażeń, będąca przypomnieniem i jakby odnalezieniem tego, czegośmy zaznali i z czymeśmy się zżyli od lat dziecinnych. Otóż z podobnego rodzaju przypomnieniem spotkałem się w tej kapliczce. Pamiętałem, że to Zanzibar, że o kilkaset kroków roztacza się Ocean Indyjski, a tysiące mil przedziela mnie od domowych progów, a jednak słuchając tej pieśni, chociaż śpiewanej przez czarnych malców i w nieznanym języku, miałem złudzenie, że jestem gdzieś między swymi, w jakiejś parafialnej kapliczce, w której wiejskie dzieci śpiewają Anioł Pański. Im się jest dalej, tym takie złudzenia więcej wzruszają. Odnajdywałem je potem co misja.
Po południu tego samego dnia ojciec Ruby zaprowadził nas z polecenia przełożonego do msgra de Courmont, wikariusza apostolskiego Zangwebaru. Mieszka on w drugiej misji, położonej w środku miasta, w owej podobnej do labiryntu dzielnicy indyjskiej, którą już opisywałem w poprzednich listach. Ta misja, znacznie obszerniejsza, założona została, o ile mi wiadomo, około 1860 r. Ma ona więcej wychowańców, między innymi wielu Zanzibarytów, którzy wzrośli pod ich opieką, potem wyszli z niej i pozakładali w mieście chrześcijańskie rodziny. Ci stanowią teraz parafię, która powiększa się z każdym rokiem. Kościół tutejszy jest głównym i nie licząc dwóch kapliczek, jedynym kościołem katolickim w Zanzibarze. Co niedziela świątynie zapełnia owczarnia o wszelkich barwach skóry. Przychodzą to biali, nawet innowiercy, Indianie, Goaneze, Indianki o cerze złotej, upowite w białe muśliny i złotogłów; Malgasze, czyli wychodźcy z Madagaskaru, o cerze brunatnej, Zanzibaryci i Negrowie zupełnie czarni. Prócz mszy całe nabożeństwo odprawia się w języku ki-suahili. Kazania bywają podwójne: ki-suahili i angielskie.
Brunatni i czarni, tak mężczyźni, jak i kobiety, modlą się na książkach. Kto wychodzi z misji, ten umie czytać; książki do nabożeństwa drukuje także misja, która posiada własną prasę i uzdolnionych czarnych zecerów. Do innych zasług misji policzyć należy i tę, że dźwięczny i bogaty język ki-suahili uczyniła piśmiennym. Istnieje kilka jego metod i gramatyk napisanych przez misjonarzy, a za mego pobytu w Zanzibarze uczony ojciec Le Roy kończył właśnie drukować pod kierunkiem msgra de Courmont wielki słownik ki-suahili-francuski. Wydawnictwo to musiało już wyjść do tej pory.
Msgr de Courmont pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny francuskiej. Jest to człowiek w sile wieku, o twarzy wytwornej, na której wszelako klimat wycisnął już swoje piętno. Przyjął on nas bardzo uprzejmie i dowiedziawszy się, iż zamierzamy uczynić wyprawę w głąb lądu, przyrzekł natychmiast pomoc wielkiej misji w Bagamojo. Msgr de Courmont zapewnił nas, że brat Oskar urządzi nam całą karawanę i wszystko, co potrzeba, jak tylko wróci z Mombassa, dokąd w sprawach misji był wysłany. Mnie, którym wiedział już o olbrzymich trudnościach, z jakimi ma się do czynienia przy urządzaniu karawany, zdziwiło nieco to, że msgr mówi o tej sprawie jak o rzeczy błahej i łatwej, począłem się więc z pewnym niepokojem wypytywać, czy istotnie brat Oskar będzie mógł sobie dać z tym radę. Zauważyłem jednak, że moje wątpliwości wywołały tylko uśmiech, szczególniej zaś wstąpiła we mnie otucha, gdy ojciec Le Roy zawołał wesoło:
- Brat Oskar! Ależ on przez całe życie nic innego nie robi!
Jakoż z dalszej rozmowy pokazało się, że sam Sewa-Hadżi jest pod względem przygotowywania karawan tylko niedoświadczonym mydłkiem w porównaniu z bratem Oskarem. Rozrzucone w głębi lądu, a zostające pod bezpośrednią władzą msgra de Courmont misje potrzebują, by im od czasu do czasu przesyłano zapasy oraz tkaniny i perły, za pomocą których wykupują dzieci z niewoli i nabywają żywność. Towary te muszą być wysyłane za pomocą karawan, które czasem miesiącami całymi muszą iść na miejsce przeznaczenia. Otóż urządzeniem ich zajmuje się frére Oscar ni mniej, ni więcej, tylko od lat dwudziestu siedmiu. Wysyła on je do Mrogoro, do Mandery, do Longa, do Mhonda, do Tunungo i do innych misji, których nazwisk nie pamiętam, leżących bądź to bardziej na północ w okolicach Mombasy, bądź bardziej w głębi, ku Wielkim Jeziorom. Czasem sam staje na czele tych wypraw, czasem powierza je doświadczonym przewodnikom. On także urządza karawany dla msgra de Courmont, gdy ten w towarzystwie ojca Le Roy wybiera się na objazdy swej diecezji, mówiąc nawiasem jednej z największych na świecie - lub na wyszukiwanie wśród dziczy nowych miejsc, podatnych do założenia misji. Imię brata Oskara głośne też jest głęboko w Afryce; nikt nie zna tak dobrze Murzynów; nikt, z wyjątkiem ojca Stefana, przełożonego z Bagamojo, nie mówi tyloma narzeczami murzyńskimi; nikt nie ma takiego doświadczenia i takiej wprawy w postępowaniu z czarnymi; nikt nie umie ich tak sobie jednać, rozweselać i zyskiwać ich przywiązania.
Oczywiście, że wobec tego msgr de Courmont i ojciec Le Roy mieli prawo uśmiechać się słysząc moje powątpiewania, czy brat Oskar da sobie rady i potrafi złożyć dla nas karawanę. Co do mnie, wpadłem w wyśmienity humor, albowiem nie potrzebowałem się już obawiać, że będę złupiony przez Sewa-Hadżę, i nabrałem pewności, że naprawdę pójdę w głąb stałego lądu. Znaleźliśmy też w księdzu Le Roy doskonałego doradcę. Pokazało się, że zna on Afrykę nie tylko jako misjonarz, ale jako myśliwy i uczony geograf. W kilka dni później uczynił dla mnie mapkę, którą zachowuję jako pamiątkę. Rzeki, góry, wzgórza, większe osady murzyńskie i misje są w niej wskazane szczegółowo, a wyraz "gibier", rozsiany gęsto i podkreślony w różnych miejscach kolorowym ołówkiem, wskazuje, gdzie można znaleźć najlepsze polowania. Widywaliśmy się potem dość często, bo albo my przychodziliśmy do misji po informacje, albo ksiądz Le Roy przynosił nam wiadomość o bracie Oskarze - i była to dla nas jedna z najmilszych znajomości, jakie uczyniliśmy w tej podróży. Wyobraźcie sobie człowieka młodego, żywego jak iskra, który gdy wychodzi nawet na przechadzkę po Mnazimoi, to nie idzie, ale pędzi, jakby chodziło o jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę; który załatwia co dzień tysiące czynności, naucza, odprawia nabożeństwo, drukuje słownik, rozpisuje listy i który przy tym odznacza się zarazem wysokim wykształceniem i prawie dziecinną wesołością. Nie śmiejącego się księdza Le Roy widziałem tylko na ambonie i przy mszy, ale nawet i wówczas twarz jego zostaje zupełnie jasna. Febra wypisała mu na czole adsum3 - ale w jego wesołości nie ma nic gorączkowego. Jego śmiech jest wylaniem się na zewnątrz radości i pogody człowieka przeświadczonego, że obrał najlepszą cząstkę. Ciekawy typ psychiczny, nawet dla tych, którzy nie mogą iść i nie pójdą podobną drogą.
Jest to przy tym jeszcze i niepospolity talent pisarski. Gdym po powrocie ze stałego lądu chorował na febrę, ksiądz Le Roy przyniósł mi swój opis podróży, jaką razem z Monsignorem odbyli w górę rzeki Tani, wśród dziczy zupełnie nieochajnej, w tym celu, aby upatrzeć miejsce na misje. Otóż podróży, pisanej tak barwnie, dającej czytelnikowi tak wypukły obraz kraju i ludzi, nie czytałem dawno, choć czytam mniej więcej wszystko, co się pisze o krajach mało znanych. Krajobrazy były robione tak, jakby je kreślił Loti4, tylko bez maniery Lotiego i bez jego monotonii, miejscami bowiem w opisie widoków i ludzi tryskał prawdziwy humor. Pomyślałem wówczas: ile ten ksiądz ma farb na palecie, a zarazem jak sobie mało z tego robi!
Żałowaliśmy tylko z towarzyszem, żeśmy nie trafili na chwilę objazdu diecezjalnego msgra de Courmont, bo w takim razie byłaby i karawana gotowa, i towarzysze wyborni. Kto by zaś przypuszczał, że takie objazdy nie sięgają daleko, ten by się grubo mylił. Sięgają one czasem do krain zgoła jeszcze nie zwiedzanych, a docierają często dalej niż rozmaici znani podróżnicy, którzy potem piszą książki o swych wyprawach i zyskują sławę nieustraszonych badaczy.
1 I speak suahili (ang.) - mówię językiem suahili.
2 Pax (łac.) - pokój.
3 Adsum (łac.) - jestem, jestem obecna.
4 Loti Pierre, właśc. Julien Viaud (1850-1923) - popularny pisarz francuski. Akcja niektórych jego powieści egzotycznych rozgrywa się w Maroku, Egipcie i Palestynie (np. Le Désert).