Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List XVIII.

Mandera * Miłe wrażenia * Wypoczynek * Sąd polubowny * Wpływ misjonarzy * Wymowni Murzyni * Nasi ludzie * "Wielki świat" * Pochód do M’Pongwe

Mandera jest małą misją, położoną na granicach kraików U-Doe i U-Sigua. Mieszka w niej tylko trzech księży: przełożony, ksiądz Korman, ojciec Enderlin i brat Aleksander. Dom jest niski, zbudowany z takich samych materiałów jak chaty murzyńskie, a różniący się od nich tylko tym, że jest obszerniejszy, prostokątny, opatrzony kwadratowymi otworami zastępującymi okna, a wreszcie wytynkowany w środku. Obok domu wznosi się mała budowla obejmująca salkę jadalną i kuchnię - dalej rodzaj długiej szopy, w której mieszkają, uczą się i modlą dzieci. Kraniec dziedzińca zajmuje wioska murzyńska, złożona z kilkunastu chat. Pierwotnie miano widocznie zamiar założyć to wielką misję, w której by czarna ludność mogła znaleźć ochronę w razie niebezpieczeństwa, wszystkie bowiem budynki, dziedzińce i ogród misji otoczone są wykopanym w kwadrat rowem. Na środku każdego boku kwadratu wznosi się piętrowa wieża zbudowana z kamienia i opatrzona strzelnicami. Wieże te stanowią bramy misji. Po obu brzegach rowu zasadzone są agawy i kaktusy, które rozrósłszy się z czasem utworzyły prawdziwe wały liści twardych, kolczastych i sterczących jak bagnety. Ni zwierz, ni istota ludzka nie zdoła się przez nie przedrzeć. Kto by nawet potrafił przeskoczyć pierwszy wał, ten znajdzie się w głębokim rowie i będzie miał przed sobą wał drugi, jeszcze szerszy i wyższy. Warownia taka, przy lada obronie z wież, byłaby trudna do wzięcia nawet dla regularnych żołnierzy, cóż zaś dopiero dla nagich Murzynów lub na wpół nagich Arabów?
Dawniej misja, jako położona wśród plemion ludożerczych i niemal pod ręką Arabów, musiała często chronić swe owieczki przed rozmaitymi wilkami; dziś, choć warownia jeszcze się wzmocniła przez rozrost agaw, zabezpiecza tylko kozy misyjne przed panterami zamieszkującymi lesiste brzegi Wami.
Po trudnych pochodach, po noclegach wśród wiosek murzyńskich ta kultura, którą to spotykamy, czyni głębokie i przyjemne wrażenie. Ubogo wszędzie bardzo, ale na każdym kroku znać pracę. Oto domy, bądź co bądź, europejskie, oto aleje cienistych mangów, palmy kokosowe, których nie widzieliśmy od czasu wyjścia z Bagamojo, różne inne owocodajne drzewa, grzędy warzywa, a nawet i kwiatów.
Trzeba doświadczyć, co to jest podróż po Afryce, żeby zrozumieć, jak taki widok może uradować, zwłaszcza gdy na wstępie witają podróżnika rozjaśnione twarze takich samych jak on ludzi. Mile nam się także uśmiecha myśl o odpoczynku i o tym, że przez parę dni nie będziemy zmuszeni zajmować się szafarstwem, kłopotać się o obiady, wieczerzę - i sypiać w prawdziwych łóżkach, rozebrani.
Przyjęcie, jak wszędzie, tak i to, serdeczne i uprzejme. Podczas obiadu poznajemy się bliżej z gospodarzami. Przełożony ojciec Korman jest to człowiek lat czterdziestu kilku, jasnowłosy, drobny, bardzo chudy, o twarzy zmęczonej, na której widoczne są ślady febry. Pochodzi on również jak o. Enderlin i jak większość misjonarzy z Alzacji. Wpływa klimatu znać na nim na pierwszy rzut oka, bo mimo swej nadzwyczajnej ruchliwości wygląda jak człowiek, który niedawno powstał z łóżka po ciężkiej chorobie. W ogóle jednak czuje się zdrów i chodzi po górach (o czym się kosztem własnych nóg później przekonałem) - jak antylopa.
Księdza Enderlina podtrzymuje młodość. On jeden wygląda tak czerstwo, jakby mieszkał w Europie, ale też nie wiem, czy liczy trzydzieści lat życia. Najstarszy wiekiem w misji jest brat Aleksander. Pamiętam jego smutny uśmiech, jakim odpowiedział na pytanie mego towarzysza: czy nie jest chory? Jakoż z podróży misyjnej, którą przed niedawnym czasem odbył, przywiózł on febrę i ta nie opuszczała go odtąd, co nie przeszkadzało mu spełniać codziennych obowiązków przy dzieciach, zajmować się nami i pracować przy budowie kościółka, którego Mandera dotąd nie posiada.
Widocznie jednak czuł się bardzo słabym i przewidywał śmierć, wskutek czego nie mógł się oprzeć nostalgii. Wyobrażam sobie, że myśl o śmierci tak daleko od swoich musiała go napełniać wielką do nich tęsknotą. Wszystko to było jakby wypisane na jego twarzy, pełnej zresztą rezygnacji. Był to człowiek wykształcony, zajmował się dużo zoologią i botaniką, dostarczał do muzeum ciekawych okazów i umiał je przyrządzać. Wyznaję, że dziwiło mnie nieco skromne stanowisko brata, jakie zajmował w misji, ale o powody nie chciałem pytać.
Gdyśmy opuszczali Manderę, brat Aleksander czuł się nieco zdrowszy. Potem nie miałem o nim wiadomości.
Pierwszy dzień zeszedł nam szybko. Zażywaliśmy wczasu to śpiąc, to siedząc na biegunowych krzesłach pod werendą i spoglądając na zatopiony w świetle ogród. Gawędka z księżmi skracała godziny między obiadem a wieczerzą. Podczas małej przechadzki przed zachodem słońca przybiegły dzieci z misji z oznajmieniem, że nioka (wąż) siedzi między dylami przygotowanymi pod budowę gmachu kościółka. Ponieważ nie spotkałem dotąd węża w Afryce, wziąłem strzelbę i poszedłem. Dzieci poczęły wyciągać dyle z wielką odwagą i na koniec wyparowały z nich nieszczęśliwą "niokę", którą wystrzał śrutem rozerwał na dwoje tak, że drugą połowę znalazłem o kilkanaście kroków od pierwszej. Rzecz przy tym godna uwagi, że gdy przednia część przestała się ruszać zaraz po wystrzale, druga wiła się gwałtownie przeszło pół godziny. Był to wąż długi mniej więcej na metr, czarny, z dwiema podłużnymi pręgami od głowy do ogona. Ubarwieniem przypominał pijawkę. Brat Aleksander mówił mi, że należy on do gatunku bardzo jadowitego; na nieszczęście skóra była tak porwana, że nie mogłem jej zachować.
Noc przyniosła mi doskonały wypoczynek, naprzód dlatego że spędziłem ją rozebrany w łóżku, a po wtóre, że od Adenu nie mieliśmy ani jednej tak chłodnej. Mandera leży już na znacznej wysokości nad poziomem morza, kraj bowiem podnosi się stopniowo coraz wyżej od samego oceanu, a po przejściu Wami idzie się do samej misji zupełnie pod górę. Czułem się zdrów i gotowy do dalszych trudów, natomiast towarzysz mój, który nocował w jednej z wież kamiennych, nadszedł blady, niewyspany i oświadczył, że całą noc spędził, jak król Popiel, na zaciętej walce z olbrzymimi szczurami, które miały gniazdo w samym jego łóżku i wzięły go widocznie za "nyamę" (zwierzynę) przeznaczoną na natychmiastowe spożycie. Brat Aleksander wypowiedział im zaraz za to wojnę, w której, mimo cudów waleczności z ich strony, wyparł je z łóżka i z wieży w dzikie pola.
Z rana tegoż dnia mieliśmy dowód, jak wielki wpływ wywierają misjonarze na okoliczną ludność. Koło godziny dziesiątej przyszła cała gromada Murzynów sądzić się o kobietę. Domyślałem się wprawdzie, że to nie są chrześcijanie, między chrześcijanami bowiem ten by się uważał za właściciela kobiety, który wziął z nią ślub, sądziłem jednak, że to ludzie z najbliższej okolicy. Tymczasem gdzie tam! Przyszli oni o cztery dni drogi. Dwaj młodzi Murzyni stanęli jako strony sporne, równie młoda i, mówiąc nawiasem, wcale przystojna Murzynka jako przedmiot sporu, ojciec jej jako osoba oskarżona, że pobrała zadatki od stron obu - i wreszcie pięciu lub sześciu innych czarnych jako świadkowie.
Patrzyłem na tę scenę sądu z wielką ciekawością. Ojciec Korman zasiadł przed werendą, czarni stanęli przed nim szeregiem i mówili kolejno. Oczywiście, nie rozumiałem ani słowa prócz wykrzyknika: O M’buanam kuba!, od którego każdy zaczynał przemowę; podziwiałem jednak łatwość, z jaką wszyscy się wyrażali, obfitość słów i siłę akcentów. Nie zdarzyło się też, by sobie wzajem przerywano, tylko gdy jedna strona mówiła, druga, przeciwna, za pomocą uderzenia dłonią o dłoń, wznoszenia oczu i wyciągania ramion w górę, zdawała się wzywać wszechmocne nieba, by nie ścierpiały dłużej kłamstw tak potwornych. Panna mówiła także długo i obficie, przymykając chwilami oczy, jakby się chciała napawać własną wymową.
Ksiądz Korman wysłuchał wszystkich w milczeniu, następnie zadał jeszcze kilka pytań i wreszcie wygłosił wyrok przysądzający czarną piękność jednemu z przeciwników. Ten, nie tracąc chwili, objął dłonią jej kark i cała czereda odeszła pod cień szopy, aby wypocząć po długiej drodze. Nie słyszałem najmniejszego szemrania, nie widziałem żadnych objawów niezadowolenia ze strony przegrywających. Sprawa po kilku cichych słowach księdza skończyła się jakby ją kto nożem uciął, co mnie tym bardziej dziwiło, że przecie misjonarze nie mają żadnej władzy wykonawczej. Jest to wprost dowód ze strony czarnych ślepego zaufania w większą mądrość i w większą sprawiedliwość. Ksiądz Korman mówił mi, że taką rolę sędziego pokoju przychodzi mu odgrywać bardzo często i że nigdy nie zdarzyło mu się, aby jego wyroku nie uznano za ostateczny.
Był to dzień urzędowych przyjęć, albowiem może w godzinę później przyszła z kolei do mnie deputacja od naszych ludzi z prośbą, bym im wypłacił po kilkanaście pezas (sou) na życie. Franciszka nie było między nimi, więc wyrozumiawszy przez brata Aleksandra, o co chodzi, odpowiedziałem, że mi wszystko jedno, czy dam im teraz, czy dopiero w Bagamojo; żałuję jednak, żem na pegazich nie najął Zanzibarytów, ci bowiem są bądź co bądź mężami, teraz zaś widzę, że mam do czynienia z głupimi dziećmi, które nie wiedzą nawet tego, że w Manderze nic nie można dostać za pieniądze. Wzmianka o Zanzibarytach była widocznie szczególnie bolesna dla miłości własnej naszych ludzi, albowiem gdy brat przetłumaczył im moje słowa, zawstydzili się niezmiernie i odeszli natychmiast - przez całą zaś następną drogę nikt się już o nic nie upominał. Bruno przyszedł znowu po chwili i tłumaczył się, że on niczego nie chciał, do niczego nie należał i że nie jest tak głupi jak inni.
Uwzględniając nawet wszelkie warunki naszej podróży, które czyniły ją dla Murzynów stosunkowo łatwą, nie wyobrażam sobie, żeby gdziekolwiek na świecie można znaleźć ludzi łatwiejszych do prowadzenia, wrażliwszych na każde słowo i chętniejszych. Jestem przekonany, że podróżnik, który by złożył swą karawanę np. z egipskich Arabów, byłby zmuszony co dzień uciekać się do pomocy kija, a kto wie, czy i nie do rewolweru. Tymczasem z naszymi ludźmi nie potrzebowaliśmy prawie głosu podnosić. Oczywiście, że taki stosunek zmniejsza o połowę trudności i kłopoty podróży. Istnieje mniemanie, że najwierniejszych pegazich znaleźć można na stałym lądzie; Zanzibaryci-mahometanie mniej są łatwi do prowadzenia, jednakże sprężysty człowiek da sobie z nimi radę, a przy tym znajdzie między nimi ludzi bardziej przywykłych do służby u białych.
Przez cały pierwszy dzień pobytu w Manderze nasi pagazisowie siedząc pod werendą szopy szyli koszule z białego perkalu, który otrzymywali jako codzienną zapłatę na życie. Nazajutrz poubierali się w nie i chodzili po Manderze z tak pysznymi minami jak pawie, spoglądając z góry na miejscową ludność i udając "wielki świat". Zresztą w Manderze dobrze im się działo, albowiem kassawy był dostatek, i mogli ją jeść z solą, za którą przepadają, ale która w ogóle należy do przedmiotów takiego zbytku, na jaki lada Murzyn nie może sobie codziennie pozwalać.
W Manderze spędziliśmy całe dwa dni, aby zupełnie dobrze wypocząć. Zeszły one bardzo szybko na oglądaniu misji i rozmowach z księżmi. Ojciec Korman potwierdził nam to, co już słyszeliśmy od brata Oskara w Bagamojo, że przybyliśmy w porze dla polowania najgorszej. Był to marzec, zatem na południowej półkuli koniec lata, czas największych upałów i wysychania kałuż, podczas którego zwierz cofa się w góry, by w chłodnych wąwozach znaleźć ochronę przed spiekotą. Szczególniej zebra, antylopy i bawoły, które żyją nie w gąszczach, ale na otwartych łąkach, szukają wówczas stron mniej gorących, za nimi zaś ciągnie rzesza drapieżników. W okolicach rzek można jednak znaleźć małe stadka, a ojciec Korman upewniał nas, że idąc w stronę góry M’Pongwe, która właśnie miała być ostatecznym celem naszej wycieczki, będziemy z pewnością widzieli antylopy.
Ponieważ zdrowie służyło nam dotąd wcale nieźle, mieliśmy żywą ochotę dotrzeć przynajmniej do gór U-Zagara, położonych jeszcze o ośm lub dziesięć dni drogi od Mandery, ale ze względu na spóźnioną porę roku musieliśmy wyrzec się tej myśli. Massika mogła się lada dzień rozpocząć, a w czasie massiki zwierz chroni się w gąszcze, człowiek pod dachy chat, karawany nie chodzą, kraj jest cały w dżdżu, w błotach i wyziewach, na które naraża się ten tylko, kto przedsiębiorąc podróż ogromną, nie może jej ukończyć w porze suchej. Jedyny sposób byłby przeczekać w jakiej misji porę dżdżystą i po jej przejściu puścić się dalej, ale to mogą czynić albo ludzie, którzy z podróży zrobili sobie wyłączny zawód życia, albo ci, którzy nie zostawili nikogo w domu.
Przy tym polowania mogliśmy znaleźć w drodze powrotnej do miejscowości Gugurumu, położonej w kraju zupełnie nie zamieszkałym, na północ Kingani, niedaleko od jej ujścia. Znajduje się tam kałuża z wodą słodką, że zaś na kilka mil wokoło nie ma innej, a woda w Kingani jest już z powodu bliskości morza słona, przeto wszelki zwierz żyjący w okolicy musi przychodzić do owej kałuży, jako do jedynego poidła. Ksiądz Korman namawiał nas koniecznie, byśmy, wracając, rozbili na kilka dni namiot w Gugurumu lub pobliskiej Karabace; my zaś oczywiście postanowiliśmy pójść za tą radą.
Tymczasem czekała nas jeszcze wycieczka w górę rzeki Wami aż do podnóży M’Pongwe, z których wypływa mała rzeczka M’sua wpadająca aż do Lungerengere, jedynego przytoku Kingani. Dowiedzieliśmy się taż z przyjemnością, że o. Korman zamierza wziąć udział w tej kilkudniowej wyprawie.
Jakoż po południu następnego dnia wyruszyliśmy we trzech w towarzystwie naszych ludzi i pewnego królika sąsiedniej wioski, który znany był o. Kormanowi jako biegły myśliwiec. Przed wyjściem posłaliśmy polecenie do Tebego, aby przyszedł do Mandery i czekał tam na nasz powrót w tym celu, by nas poprowadzić następnie do Wianzi i Brahimu, pięknych wiosek położonych nad Wami, na drodze do Gugurumu.

[powrót] [List XIX]