Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List XX.

Małe wioski * Digwasu * Trudny pochód nad Wami * Położenie wioski * Olbrzymie drzewo * Krokodyle * Zabity krokodyl * Król Brahimu * Pochód do Brahimu * Długa droga * kobiety pracujące * Postój w lesie * "Bahari" * Gugurumu * Noc * Gorączka * Febra * Stękanie lwa

Kilka mniejszych wiosek bezimiennych lub których nazw nie zapamiętałem, a następnie Digwasu, Tebe, Wianzi, Brahimu - oto główne punkta wytyczne naszej obecnej drogi, nie licząc postojów w miejscowościach niezamieszkałych, ale posiadających wodę. Naprzód przeszliśmy małą łachę Wami, otoczoną pysznym dziewiczym lasem, i zanocowaliśmy w niewielkiej i zupełnie pustej wioseczce. Króla Tebe, który podczas naszej wyprawy do M’Pongwe nadszedł był do Mandery, wyprawiliśmy jeszcze przed jej opuszczeniem do Brahimu z rozkazem, by tam czekał na nas i przygotował sobie wszystko, co mu będzie potrzebne na drogę do Gugurumu i dłuższy tamże pobyt. Do Digwasu dotarliśmy na drugi dzień. Droga wypadała nam prawie ciągle wzdłuż Wami, wśród okolicy lesistej i nader malowniczej. Był to pochód trudny, a nawet niebezpieczny. Przeszło godzinę posuwaliśmy się gliniastym wrębem szerokim zaledwie na stopę, mając z jednej strony tuż przy ramieniu prostopadłą ścianę brzegu - z drugiej, bezpośrednio pod nogami, spokojny już w tym miejscu i głęboki nurt Wami. Tam gdzie wręb pochylał się lub gdzie zagradzały popłatane korzenie drzew, trzeba było dokładać wszelkich usiłowań, by nie pośliznąć się i nie wpaść w wodę, z której ratunek byłby, ze względu na wielką ilość krokodylów, prawie niepodobny. Raz wraz nad gładką tonią widzieliśmy wynurzające się trzy czarne punkta, które nie były czym innym jak końcową wyniosłością paszczy i wyniosłościami nad oczyma krokodyla. Widok ten dodawał nam dziwnie ochoty do trzymania się rękoma i nogami naszego wrębu, a gdy w niektórych miejscach glina usuwała się nam nieco spod nóg, usiłowaliśmy posuwać się tak lekko jak zefir. W takich warunkach każdy odkryje w sobie niebywałe talenta ekwilibrystyczne1.
Z niewielką też przyjemnością myślałem, że koniec końcem trzeba będzie jeszcze raz przejść w bród tę malowniczą rzekę, i wyznaję, że życzyłem sobie w duszy, by była mniej malowniczą, ale za to i mniej obfitą w krokodyle. Na szczęście w wiosce Digwasu znajdowała się piroga, którą przejechaliśmy na drugi brzeg bez żadnego wypadku i nawet bez widzenia złowieszczych czarnych punktów.
Wioska leży na polanie wśród gąszczy, o kilkadziesiąt kroków od rzeki. Okrągłe chaty otaczają majdan, na którym pod wspaniałą mimozą odbywały się niegdyś palawery (narady). Było to, jeśli nie najgrubsze, to najrozłożystsze drzewo, jakie widziałem w Afryce. Może zresztą mylę się nazywając je mimozą; w każdym razie miało ono delikatne pierzaste liście, podobne do liści mimozy. Olbrzymia jego korona zacieniała kilkadziesiąt metrów naokół. Namiot nasz, stojący tuż obok pnia, wydawał się jak biały płatek kwiatu. Ludzie pomieścili się wszyscy nie wyłączając miejscowych, którzy tu, jak wszędzie, przyszli się na nas gapić.
Po południu wziąwszy strzelbę poszedłem nad rzekę w nadziei, że uda mi się strzelić do krokodyla. Jakoż uszedłszy może pół kilometra spostrzegłem znane mi już z poprzedniego pochodu trzy punkta poruszające się wolno pod wodą. Wymierzywszy najstaranniej między dwa górne pociągnąłem za cyngiel. Ponieważ strzelałem dość blisko i w warunkach zupełnie dogodnych, nie spodziewałem się chybić; po strzale jednak głowa znikła natychmiast pod wodą, pozostawiając mnie na pastwę wątpliwości. Oczywiście, że tego rodzaju polowanie nie przedstawia wiele uroku. Po niejakim czasie chciałem już wrócić i zmieniwszy sztucer na zwykłą strzelbę pójść na ptaki, gdy wtem nadbiegło kilku naszych ludzi z Franciszkiem na czele, dając mi znać, że na drugim brzegu aż dwa krokodyle wylazły na piaszczystą zaspę prawie naprzeciwko wioski.
Wróciwszy przekonałem się, że mówią prawdę. Widocznie nikt w Digwasu nie poluje na te płazy, albowiem leżały one sobie spokojnie na zaspie nie dbając na krzyki i głośne rozprawy naszych ludzi, którzy prawie wszyscy zgromadzili się nad brzegiem. Obie sztuki były jeszcze niedorosłe. Wybrawszy większą posłałem jej pod łopatkę kulę zakończoną stalowym stożkiem. Zwierz podskoczył po strzale na jaki metr w górę i rzucił się w wodę; po upływie jednak kilku minut wychynął o kilkadziesiąt kroków dalej na mieliźnie, na której było go doskonale widać. Simba ofiarował się zaraz iść po niego, ale nie pozwoliłem mu uczynić tego póty, póki przez szkła teatralne nie spostrzegłem, że krokodyl, który od pewnego czasu otwierał konwulsyjnie paszczę, nie przestał ziewać i nie odwrócił się białawym brzuchem do góry. Wówczas poszedł Simba i kilku innych, ale i mnie, i ich czekała jeszcze niespodzianka. Oto krokodyl odwrócił się znów i umknąwszy pod sam brzeg, jął się nie dawać. Czarni poczęli teraz koło niego tańcować, pilnując starannie własnych łydek i trwało to przeszło pół godziny. Złapali go wreszcie na wić, z której urządzili stryczek, i przyciągnęli go na ten brzeg, jak psa, z takim impetem, aż woda warczała naokoło.
Gdy go przywlekli przede mnie, już nie żył. Obejrzawszy trupa przekonałem się, że kula ze stalowym końcem nie tylko przebiła pancerz, ale przeszła na wylot, a mimo tego płaz żył jeszcze przeszło pół godziny. Jakoż krokodyla, strzelanego w wodzie lub też przy niej, nie dostaje się równie jak hipopotama prawie nigdy mego zaś dostałem wyjątkowo szczęśliwym trafem, mianowicie dlatego, że zalazł na płytkie wody.
Murzyni ponieśli go w triumfie do wioski i złożyli przy naszym namiocie.
Pod zachód słońca obaj z towarzyszem chodziliśmy na ptaki. Zabiłem między innymi dwie papugi, z których wszelako znalazłem tylko jedną - i gołębia z gatunku prawdopodobnie najmniejszego, jaki istnieje na kuli ziemskiej. Śliczna ta ptaszyna, upierzona biało i ceglasto, nie jest większa od naszej dzierlatki. Chciałem koniecznie zachować jej skórę, ale nie mając potrzebnych narzędzi i środków przeciwgnilnych nie mogłem tego dokazać.
Pomyślne rozwiązanie sprawy z krokodylem zdawało mi się być równie pomyślną wróżbą na Gugurumu; poszedłem więc spać w dobrym humorze. Nie mogłem jednak usnąć, bo Murzyni nasi tłukli znów całą noc kassawę, M’Sa zaś zasiadłszy w kuczki przy ogniu śpiewał przez nos swoje wieczne: M’buana kuba, Bagamojo, wengi rupia itd.
Nazajutrz przyszedł Brahimu, król wioski Brahimu, dziwna jakaś figura rozmawiająca ustawicznie głośno sama ze sobą lub wybuchająca nagle śmiechem bez żadnego powodu. Zrobił mi wrażenie wariata. Wyprawiłem go zaraz do domu, by tam zatrzymał Tebe-myśliwca, sami zaś wyruszyliśmy na noc do Wianzi uganiając się po drodze niepomyślnie za pentarkami. Pod wieczór przyszły znowu chmury, ale wiatr rozegnał je niebawem.
Śpieszno nam było do Gugurumu, więc nie szczędziliśmy nóg, zwłaszcza że zdrowie dopisywało nam ciągle. Termometr do mierzenia ciepłoty ciała, w który każdy jadący do Afryki musi być zaopatrzony, wykazywał temperaturę 36º z czymś - marną i anemiczną jak na Europę, ale normalną i najpożądańszą w Afryce. Wobec tego mieliśmy ochotę pozostać w Gugurumu tak długo, żeby nawet zarwać coś z massiki i przypatrzyć się, jak ona wygląda.
Noclegi w gąszczach mniej nas teraz orzeźwiały, bo schodziliśmy znów na niskie pomorze, gdzie noce bywają parne i gorące. W czasie pochodów jednak chmury przesłaniały od czasu do czasu słońce, co przynosiło nam niewypowiedzianą ulgę.
W Wianzi dogoniliśmy króla Brahimu. Następnego dnia służył on nam za przewodnika do własnej siedziby. Idąc na przodzie krokiem bardzo szybkim, przez całą drogę rozprawiał ze sobą głośno, machając rękoma i wybuchając od czasu do czasu śmiechem. Był to olbrzymi pochód, gdyż wyszedłszy o szarym brzasku, doszedłem do Brahimu koło pierwszej. W końcu byliśmy niemal tak strudzeni, jak w czasie pościgu za antylopami pod M’Pongwe. Co wioska myśleliśmy, że to już koniec pochodu, tymczasem na pytanie: Brahimu karibu? (czy Brahimu blisko?) - Murzyni odpowiadali nam ciągle: Bali! (daleko).
Zauważyłem jedną rzecz. Oto, gdy przechodząc koło wiosek spotykaliśmy kobiety pracujące w polach opodal wsi, te na widok obcych ludzi rzucały w popłochu wszystkie narzędzia i ratowały się ucieczką. Pochodzi to jeszcze z dawniejszych czasów, w których polowano na niewolników i w których kobiety stanowiły łup najpożądańszy.
W Brahimu widziałem jedyną w czasie całej podróży Murzynkę, która mogła uchodzić za ładną. Była to dziewczyna lat około piętnastu. Tebe-myśliwiec przyniósł ją przed nas na plecach, albowiem dotąd nie widziała białych i bała się ich najokropniej. Toteż, objąwszy go rękoma i nogami, spoglądała przytulona do jego karku jak ciekawe, ale zarazem przerażone zwierzątko. Kształty jej były jeszcze prawie dziecinne; czupryna nie ułożona w sztuczne uczesanie jeżyła się olbrzymią strzechą kręconych włosów, co ją nawet szpeciło, albowiem głowa wydawała się przez to dwa razy tak wielka, jak być powinna. Dzika ta piękność oswoiła się jednak wkrótce dostatecznie.
Brahimu gniewał mnie, ciągle bowiem rozmawiał z sobą, jeśli zaś zwracał się ku nam, powtarzał wiecznie jeden wyraz: Diwai! (wina), wyciągając przy tym ręce i kiwając nimi jak dziecko, które się czegoś napiera. Sami piliśmy już wodę z koniakiem, albowiem została nam tylko jedyna butelka wina chinowego, które wykrzywiało usta goryczą. Chcąc ukarać natręta nalałem mu pół szklanki tego specjału. Wypił, oblizał się, powiedział: Msuri (dobre), i prosił o więcej. W końcu nawymyślałem mu od żebraków i kazałem pójść precz.
Apteka moja była tego dnia w robocie, albowiem prócz wina chinowego wydawałem z niej ricinus. Wieczorem zachorował nasz pagazi M’Kamba; przyszedł do mnie szary, popielaty, znękany, trzymając się oboma rękami za brzuch. Wymiarkowawszy z tego gestu, co go boli, dałem mu pięć ogromnych kapsułek, które gryzł w zębach jak śliwki. Po spożyciu ten także oświadczył, że lekarstwo jest msuri. Na drugi dzień zdrów był jak lew i niósł swoją pakę z najlepszą miną. Jadąc do Zanzibaru słyszałem, że ricinus jest pod tą szerokością prawie trucizną, ale misjonarze zaprzeczali temu stanowczo i przekonałem się na M’Kambie, że mieli zupełną słuszność.
Z Brahimu poszliśmy dalej mniej więcej pustym krajem. Dwa pochody oddzielało nas jeszcze od Gugurumu. Postanowiliśmy dokonać obydwóch jednego dnia. Pierwszy postój wypadł nam w krzakach ogromnie gęstych, nad kałuż mającą wodę cuchnącą koloru kawy z mlekiem. Ponieważ mieliśmy iść dalej, nie kazałem rozpinać namiotu, i obaj z towarzyszem położyliśmy się w cieniu krzów. W wielkim kapeluszu, używanym w czasie pochodów, nie można, śpiąc, oprzeć o nic głowy, nawdziałem więc lekką płócienną czapeczkę i usnąłem twardo, a tymczasem słońce obeszło kawał drogi tak, że promień jego wyjrzawszy z boku przez liście padł mi na czoło. Obudziłem się zaraz, ale już z bólem głowy, który następnie wzmagał się z każdą chwilą. Mokra chustka włożona pod kapelusz przyniosła mi jednak znaczną ulgę. Koło godziny drugiej, zatem przed zwykłym terminem, w którym się wyrusza w południowy pochód, Murzyni sami poczęli się zbierać, albowiem do Gugurumu było jeszcze daleko, a trzeba nam stanąć koniecznie przed zachodem słońca. Po przejściu kilkunastu kilometrów mój ból głowy minął zupełnie, czułem jednak jakiś niepokój w całym ciele i opanowała mnie niezwykła ociężałość. Z trudnością utrzymywałem się na przodzie karawany. Przede mną szedł Tebe-myśliwiec i jak na złość przyspieszał ciągle kroku, spoglądając przy tym ustawicznie na słońce. Kraj spadał coraz niżej tarasami. Na jednym z nich Tebe zatrzymał się i ukazując palcem w przestrzeń jaśniejącą niezmiernym blaskiem, rzekł:
- Bahari! (morze).
Wyraz obleciał wraz całą karawanę i wzbudził radość powszechną. Podróż nie była ani zbyt długa, ani zbyt uciążliwa, a jednak nie tylko Murzyni nie umiejący ukryć żadnego wrażenia, ale i my patrzyliśmy ze wzruszeniem w dal, na ów błyszczący szlak wodny. Zdało mi się, jakby ktoś otworzył przede mną wrota do domu, za którymi wszystko, com widział, wszystkie owe góry, rzeki, lasy, wioski murzyńskie, noclegi pod namiotem pokryją się zaraz błękitną mgłą oddalenia i staną się wspomnieniem.
Było mi jakoś coraz bardziej nieswojo. Chwilami zdawało mi się, że mam gorączkę. Przyśpieszyliśmy teraz jeszcze bardziej kroku i biegliśmy jak do ataku. Słońce schodziło za nami coraz niżej, a cienie nasze stawały się coraz dłuższe. Już się wreszcie miało zupełnie pod zachód, gdy nagle, w pustym polu, Tebe-myśliwiec stanął, ludzie zatrzymali się za jego przykładem i poczęli zdejmować ciężary z głów i ramion.
- Co to znaczy? - spytałem Franciszka.
- Gugurumu! - odpowiedział tłumacz.
Ach! to więc jest Gugurumu? Sądziłem, że ta nazwa coś oznacza, jakąś wioskę, jakąś osadę złożoną choć z kilku chat - tymczasem naokół nie było widać żadnych śladów ludzi - step i step jak okiem sięgnąć; gdzieniegdzie bukiety drzew, zresztą pustka.
Ale pokazało się, iż wśród traw jest dół, a w nim na dnie nieco wody, a raczej zupy, gęstej, żółtej, błotnistej. Ludzie po długim pochodzie rzucili się na nią chciwie. Chciałem bronić, ale Bruno uspokoił mnie twierdząc, że woda, ledwie wyczerpana, napływa znowu spod ziemi. Była to prawda. Jest tu widocznie podziemne źródło. Ta okoliczność czyni z Gugurumu i jego okolic jedno z najlepszych terytoriów myśliwskich na całym pobrzeżu, wszystkie bowiem inne wody okoliczne, nie wyłączają Kingani płynącej o kilkanaście kilometrów na południe, są już z powodu bliskości morza słone. Wszelki zwierz musi przyjść do tej jedynej dziury zawierającej słodką wodę. Że zaś okolica jest zupełnie nie zamieszkała, więc zwierząt jest mnóstwo. Szczególniej dziki, zwane ndiri, znajdują się to w wielkiej obfitości.
Przy wyskubywaniu trawy pod namiot widziałem skorpiony przynoszące zaszczyt swemu rodzajowi, bo tak wielkie jak krewety. Kilka wkręciliśmy obcasami w ziemię. Po ustawieniu namiotu wydałem jeszcze na wieczerzę, ale czułem się coraz gorzej. Ból głowy wrócił mi, a w kościach, zwłaszcza w kolanach, doznawałem łamania. Tymczasem noc zapadła szybko i na niebo wytoczył się księżyc w pełni. Zrzuciwszy z siebie kapelusz, ładownicę, manierkę i lornetkę teatralną, począłem obchodzić z dala namiot, by ochłodzić głowę w powiewie nocnym i pozbyć się owego łamania w kościach, które, mimo dwóch pochodów, nie pozwalało mi usiedzieć na miejscu.
Ale zaledwie oddaliłem się na kilkadziesiąt kroków od ogniska, Tebe-myśliwiec i Franciszek zjawili się jak cienie za mną.
- M’buanam kuba, to nie można oddalać się od ognia.
Wróciłem. Było mi coraz gorzej. Ni siedzieć, ni leżeć, ni stać, chyba ze skóry wyskoczyć. M’Sa podał wieczerzę, ale nagle uczułem nieprzezwyciężony wstręt do jadła. Założywszy termometr przekonałem się, że temperatura mego ciała wynosi 39.5. Była to gorączka ogromna jak na Afrykę, w której 37º uważa się za stan nienormalny.
Wziąłem notatnik, który nie opuszczał mnie nigdy, i przy blasku ognia zapisałem wielkimi literami pod datą dnia: "Febra". W czas jakiś później poczęła się w głowie mojej walka między przyzwyczajeniem do uświadamiania wszystkiego a gorączką. Ważyło się to na tę, to na ową stronę. Nie dałem się jednak - i mimo chwilowej halucynacji rozumowałem w ogóle jak człowiek przytomny. Pamiętam, żem umyślnie nie założył drugi raz termometru, bo mi przyszło na myśl, że jeśli zobaczę 40 stopni lub więcej, wtedy zrozumiem, że już nie ma rady, i poddam się ostatecznie chorobie, a nie chciałem się poddać, tylko ją przełamać i wrócić do domu.
Zdawałem sobie także sprawę, że w Gugurumu ona mnie zmoże, ale gdy znajdę się w Bagamojo pod opieką misjonarzy, to się nie dam. W tym celu zawołałem natychmiast Bruna i przykazałem mu, by jutro skoro świt połowa ludzi była gotowa do drogi, bez namiotu, tylko z moim łóżkiem, na którym mnie poniosą w razie potrzeby.
Towarzysz mój chciał koniecznie wracać wraz ze mną. Przedstawiłem mu, żeby tego nie czynił, że w drodze nic mi nie pomoże, a przecie w ciągu jednego dnia dotrę do Bagamojo pod doświadczoną opiekę ojca Stefana. Po długich namowach stanęło na tym, że jeśli jutro będę się czuł zdrowszy, to zostanie i skorzysta z polowań w Gugurumu, jeśli nie, to pójdzie ze mną.
Potężna doza chininy podcięła tymczasem moją gorączkę. Przyszło tylko osłabienie i zupełna obojętność na wszystko posunięta do tego stopnia, że gdy w nocy, siedząc przed namiotem na myśliwskim krzesełku, usłyszałem stękanie lwa, nie uczyniło ono na mnie żadnego wrażenia, nie rozbudziło ani moich instynktów myśliwskich, ani instynktu samozachowawczego. Po prostu należałem jakby do innego świata. Przypuszczałbym nawet, że owo stękanie było halucynacją mego słuchu, ale było ono zbyt wyraźne, zbyt głębokie; zresztą wszyscy ludzie nasi słyszeli je także. Widocznie zwierz zbliżył się do wody, a ujrzawszy nagle ogień, poczuwszy dym i wyziewy ludzkie, objawiał owym grzmiącym stękaniem swoje niezadowolenie z obecności nieznanych przybyszów. W Gugurumu lwy nie tylko są przechodnie jak w Bagamojo, ale mieszkają to stale. Dowodzi tego sama nazwa miejscowości, która w języku ki-suahili oznacza: ryk lwa. Na nieszczęście, właściwego ryku nigdy nie słyszałem ani to, ani w czasie całej podróży.
Nazajutrz atak przeszedł, zostało mi tylko ogromne osłabienie. Stało się teraz dla mnie jasnym, że dostałem tego rodzaju złej febry, której dwa ataki można przeżyć, ale trzeci zabija zawsze. Uczyniłem postanowienie pozwolić sobie co najwyżej na drugi, a nie dostać wcale trzeciego. W tym celu, by łatwiej dotrzymać obietnicy, choć ledwo nogi wlokąc ruszyłem nazajutrz świtaniem do Bagamojo.


1 Ekwilibrystyka - umiejętność zachowania równowagi.

[powrót] [List XXI]