Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List XXII.

Zmiany w Zanzibarze * Żniwo śmierci * Pobyt w szpitalu * Widoki * "Pei-Ho" * Przebieg choroby * Godziny południowe * Wyspa Umarłych * Pokój w szpitalu * Statek * Pożegnanie * Odjazd * Zmiana wrażeń

W Zanzibarze zaszły podczas naszej nieobecności znaczne zmiany. Konsul generalny Ewan Smith wyjechał wraz z żoną na stały pobyt do Maroko, gdzie został mianowany pełnomocnikiem angielskim; piękna pani Jameson, powierzywszy bratu nieboszczyka męża zbieranie dalszych dowodów przeciw Stanley’owi, wróciła do Europy; ośm innych osób, mniej lub więcej nam znanych, umarło. Gdy towarzysz mój poszedł zmienić pieniądze do angielskiego banku, dowiedział się, że w domu wybuchła epidemiczna febra i że trzej jedyni urzędnicy bankowi byli już od kilkunastu dni na pobliskiej wysepce, czyli na cmentarzu. Na mnie, który miałem dwa ataki, nie uczyniło to miłego wrażenia. Wówczas dopiero zrozumiałem jasno, że z tymi klimatami nie ma co żartować - i położywszy uszy po sobie postanowiłem wracać pierwszym statkiem do Europy.
Wszystkie te wiadomości dochodziły mnie przez mego towarzysza, który z naszego dawnego hotelu zachodził do mnie codziennie. Dowiedziałem się od niego także, że "bibi Klara" jeszcze wyładniała, że pani Lazarewiczowa czyni po dawnemu mężowi, przy kłótniach o Klächen, wyznania iście afrykańskiej szczerości, a pan Lazarewicz utrzymuje bardziej stanowczo niż kiedykolwiek, że wie tylko o tym, co je i pije, a poza tym nic nie wie, nic nie rozumie i o niczym nie chce wiedzieć.
Z misjonarzy żaden nie ubył i żaden nie zachorował. Tak oni, jak i inni znajomi odwiedzali mnie często w szpitalu, z którego przez kilka dni wcale nie wychodziłem, przyszło bowiem na mnie osłabienie tak wielkie, że ledwie na kilka godzin dziennie mogłem się podnosić z łóżka. Wydychiwałem zarazem i febrę, i zmęczenie. Dano mi śliczny narożny pokój, w którym przemieszkuje w razie choroby msgr de Courmont. Jedno z moich okien wychodziło na palmy rosnące w ogrodzie i poza murem, drugie na ocean przytykający tak bezpośrednio do szpitala, że w czasie przypływu fale biją o jego mury zbudowane z rafy koralowej. W oknie tym przesiadywałem całymi godzinami, bo widok morza krzepił mnie nadzwyczajnie i wzmacniał na duchu. Zdawało mi się, że widzę przed sobą otwartą drogę do domu. Morze czyni zawsze takie wrażenie na ludziach, którzy po dłuższej z nim rozłące wracają wreszcie na brzegi.
W ramie okna widziałem raz wraz przepływające statki z białymi żaglami w słońcu lub też opatrzone w pławice łodzie krajowców. Oddychałem przeczystym powietrzem. Biały pokój napełniał mi się błękitem i jasnością przestrzeni. Wszystko, w połączeniu z wygodami i nadzwyczaj troskliwą opieką, wywołało we mnie ten nastrój nerwów, który jest potrzebny do oparcia się chorobie. Odpoczywałem jak nigdy. Po kilku dniach począłem żyć życiem niemal roślinnym, w którym samo istnienie odgrywa większą rolę od uświadamiania wrażeń.
Zbliżywszy się dobrze do okna mogłem oczyma objąć ogromną przestrzeń oceanu, a na niej i ową wysepkę, na której się grzebią biali. W godzinach południowych, gdy piaski jej pałały w słońcu silniej niż zwykle, zdawała się ona przybliżać, zapraszać na spoczynek jeszcze doskonalszy i nęcić jak syrena. Śmierć szła od tej Wyspy Umarłych przez morze i zjawiała się nie w kirze jak gdzie indziej, lecz w niezmiernym blasku, skutkiem czego w jej ciszy było więcej słodkiego smutku niż grozy.
Sypiałem dużo w dzień, wstawałem zaś do dnia. Prawie codziennie widywałem wschód słońca na ocenie. Brzask, jak już wspomniałem, nie istnieje to wcale. Noc blednie nagle. Na szklistych grzbietach fal zjawiają się dwie lub trzy szerokie błyskawice, jakby ktoś wodę oświecał od spodu, i słońce wyskakuje z toni śliczne, rzeźwe, rzekłbyś: po smacznym śnie wypoczęte. Świat rozpala się jakby na skinienie czarodziejskiej laski. Barwy występują od razu. Przed chwilą był bezkształt ciemności, a oto wraz odkrywa się dal morska: widzisz okręty, łodzie, ludzi, mewy, wszystko skąpane w świetle. Miałem nieraz wrażenie, że przyszedł wiatr i zwiał noc jednym podmuchem. Nie ma to tych smug złotych, zielonych i różanych, którymi u nas wypełnia i pieści oczy zorza poranna, ale w tym szybkim przejściu od pomroki do światła jest natomiast ogromna siła. Dzień przychodzi jak mocarz i skręca kark nocy w mgnieniu oka.
Bawił mnie ranny ruch przed oknami szpitala. W czasie odpływu przychodzili o wschodzie Murzyni-mahometanie i Murzynki czynić nakazane przez Koran ablucje. Potem gromady Piróg wyjeżdżały na połów ryb. Morze bywało czasem zupełnie wygładzone; łodzie i ludzie odbijali się w toni jak w lustrze, tworząc obrazy podobne do jasnych akwarel weneckich przedstawiających okolice Kiodżii lub Lido. Cała gromada płynąc gęsto od brzegu rozpraszała się zwolna na przestworzu i łodzie zmieniając się w coraz drobniejsze plamki topniały wreszcie w oddaleniu i błękicie.
Byłem z każdym dniem zdrowszy. Siostry karmiły mnie chininą nawet przy 37º gorączki, ale głównie przyczyniło się do polepszenia mego stanu to, że dzień i noc oddychałem morskim powietrzem. W izbie tak położonej trudno nie przyjść do zdrowia. Były wprawdzie i w niej jaszczurki na pułapie, bo tego w Zanzibarze uniknąć trudno; wojowałem i to z mrówkami, bo wojuje się z nimi w całej Afryce; ale w ogóle, po wycieczce pełnej trudów, ten pokój czyściuchny, biały, wygodne łóżko ze śnieżną muślinową moskitierą, krzesło na biegunach, słowem wszystko razem wzięte wydawało mi się szczytem wygody; jadałem przy tym jak Lukullus1, nie konserwy, ale wyśmienite świeże potrawy i owoce, o jakich świat nie słyszał.
Czasem ktoś umierał w mieście lub w szpitalu, alem się dowiadywał o tym dopiero wówczas, gdym pod wieczór spostrzegł na rumianej toni samotną łódź płynącą powolnym, miarowym ruchem w stronę Wyspy Umarłych. Było kilka osób ciężko chorych, między nimi pewien młody Niemiec, któremu raniony dzik-ndiri wypruł jednym uderzeniem kłów wnętrzności. Schodząc do ogródka spotykałem też innych kolegów szpitalnych, o twarzach przeźroczystych i białych jak papier, wyssanych do szczętu przez anemię. Niektórzy wyglądali z utęsknieniem statków wracających do Europy; inni wyglądali śmierci.
Co do mnie, miałem ustawicznie jeden niepokój, mianowicie, by statek francuski "Pei-Ho", na którym mieliśmy wrócić do Suezu, nie odszedł jakim dziwnym zbiegiem okoliczności beze mnie. I jestem przekonany, że gdyby się tak stało, nie znalazłbym już w sobie tej woli, z jaką opierałem się chorobie, i dostałbym trzeciego ataku. Już na tydzień przed terminem prosiłem towarzysza, by zakupił bilety, mimo woli bowiem przypuszczałem, że febra nie może przyczepić się do człowieka, który już zapłacił za odwrotną drogę. Są to dziwactwa nerwów; ale dowiedziałem się później, że podobne względy grają ogromną rolę w rozwoju choroby i stanowią często o życiu lub śmierci chorych.
Czując się coraz lepiej począłem po tygodniu wychodzić. Pierwszego dnia zataczałem się po Mnazimoi jak pijany; drugiego szło lepiej; następnie wychodziłem co dzień do sklepów indyjskich po sprawunki. Rozniosło się też po mieście, że w szpitalu jest biały, który kupuje skóry i broń, skutkiem czego czarni znosili rozmaite okazy do mego pokoju. Przychodzili szczególniej Somalisowie, znoszący przepyszne noże, włócznie i tarcze ze skóry hipopotama. Przy targach miewałem jednak jeszcze chwile chorobliwego zniecierpliwienia, zwłaszcza gdy próbowano mnie oszukać zbyt bezczelnie. Zrzucałem wówczas ze schodów przekupniów i towary.
Massika dawała znać o sobie prawie codziennie. Nadlatywały czasem obłoki białe, okrągłe, wydęte i pękały nad miastem zalewając je strumieniami dżdżu. Pewnego dnia ulewa złapała mnie na rynku, tuż przy komorze celnej, gdzie poszedłem zobaczyć nowe transporty kłów słoniowych. W jednej chwili rynek zmienił się w jezioro, wszystkie zaś wąskie uliczki, wychodzące ku morzu w rwące potoki. Przemokłem do nitki i wróciłem do szpitala w strachu, że dostanę trzeciego ataku. Na szczęście skończyło się na niczym. Dostałem tylko wieczorem silnego bólu głowy, który jednak po dobrej dawce chininy ustąpił zaraz.
Ładunek mój zwiększał się codziennie. Kupiłem kilka tuzinów pysznych mat madagaskarskich, skórę lamparcią, ogromny róg nosorożca i wiele innych rzeczy. Kły słoniowe okazały się tak drogie, że musiałem się ich wyrzec.
Na pięć dni przed przybyciem "Pei-Ho", uczułem się nagle gorzej. Bolała mnie głowa i wszystkie kości, w nocy miałem nieco gorączki. Wziąłem się znów za bary z chorobą, tym bardziej że to był piętnasty dzień od jej początku, to jest termin, w którym najczęściej dostaje się trzeciego ataku. Później rzadko on przychodzi, jeżeli zaś człowiek zapada na nowo po dniach dwudziestu, to się ataki liczą na nowo.
Szesnastego dnia obudziłem się z otuchą. Byłem zdrowszy, lubo bardzo rozdrażniony. Biali Bracia, których misja sąsiaduje ze szpitalem, kończyli budowę pawilonu, który dla powietrza wznieśli prawie w morzu. Murzyni od czasu mego przybycia ubijali kafarami dach tego pawilonu, wyśpiewując przy tym jakąś pieśń ogromnie dziką, ale w rytmie zastosowaną do uderzeń kafarów. Czarni nie pracują inaczej. Otóż z początku pieśń ta nie tylko mnie nie drażniła, ale z powodu owego jednostajnego rytmu usypiała mnie w ciągu dnia. Teraz stała się dla mnie męką. Uciekałem ze szpitala, by jej nie słyszeć.
Zacząłem ogromnie tęsknić za statkiem. Od rana do wieczora wyliczałem dnie i godziny. Chcąc być gotów w każdej chwili, zabrałem się do pakowania. Była to robota nie lada, zwłaszcza przy zanzibarskiej temperaturze. Dżdże nie zmniejszały upałów, zwiększały tylko parność powietrza. Czasem w ciągu dnia nie było po prostu czym oddychać. W południe szpital zapadał w śmiertelną ciszę i smutek. Doznawało się wówczas dziwnego uczucia, że nad miastem wisi jakaś katastrofa - i gdy zegary biły wśród powszechnego milczenia dwunastą, zdawało się, że niebawem pocznie się dziać coś złego. Koło trzeciej po południu czyniło się znośniej, ale noce były jeszcze parniejsze od dni. Człowiek zamiast wypoczywać przewraca się bezsennie do rana. Często też wstawałem i patrzałem na grę księżyca na falach w czasie przypływu.
Jest to niezdrowa pora roku. W mieście panowała febra. Dziwnym trafem Anglicy zapadali na nią daleko częściej od Niemców. Mówiono mi, iż to śmierć owych trzech urzędników z banku orientalnego podziałała na nich tak, że łatwiej poddawali się chorobie. Niektórzy po jednym lub dwóch atakach czekali, jak zbawienia, przybycia "Pei-Ho". Gotowi byli rzucić wszystko i wracać.
Przeziębić się w Zanzibarze nie jest rzeczą łatwą, a jednak dokazałem i tej sztuki. Zmęczywszy się nad miarę przy pakowaniu stanąłem na przeciągu na korytarzu szpitalnym i zaraz prawie uczułem dreszcz w całym ciele. Pod wieczór dostałem silnego kataru, który przeszedł mi dopiero na morzu.
Tegoż dnia dowiedziałem się z radością, że nasz zacny ojciec Stefan nie tylko przyjechał z Bagamojo, ale jedzie do Europy tym samym statkiem, który miał nas zabrać. Nazajutrz przyszedł mnie odwiedzić. Zauważyłem, że przez te kilka dni pożółkł i wymizerniał. W aksamitnej piusce na głowie był mimo swej chudości i przezroczystej cery tak podobny do Leonarda da Vinci, jak żywy portret.
Nadzieja zobaczenia Francji napełniała go radością. Mówił, że spodziewa się odzyskać zupełnie zdrowie i wrócić już potem na resztę dni do misji. Ale jeszcze raz w życiu chciał zobaczyć rodzinne strony i pozwolenie na wyjazd uważał jako łaskę ze strony msgra de Courmont i nagrodę. Należała mu się ona słusznie. Nikt tak nie pracował jak on, nikt tylu lat nie spędził na stanowisku, nikt nie przeszedł tylu febr, nikt nie zjednał sobie takiej czci u ludzi wszystkich odcieni skóry. W Zanzibarze znano ojca Stefana doskonale. Anglicy, Niemcy, Arabowie, Hindusi, Malgasze i Suahili - wszystko skłaniało przed nim głowy. Ja cieszyłem się z jego wyjazdu i ze względów czysto egoistycznych, trudno byłoby bowiem na całym świecie znaleźć towarzysza tak pełnego słodyczy, prostoty i opowiadającego ciekawsze rzeczy.
Brat Oskar przyjechał z nim także, by go wyprawić w drogę. Ten żelazny pracownik zdrów był jak zwykle, zauważyłem w nim jednak trochę smutku. Prawdopodobnie ozwała się w nim nostalgia, właśnie z powodu odjazdu o. Stefana. Ale kolej jego jeszcze nie przyszła - i Bóg wie, kiedy miała nadejść.
Od kilku dni wiał południowy musson, w czasie którego przyjeżdżają do Zanzibaru madagaskarscy Malgasze, a Somalisy wracają do swych niegościnnych komyszy. Dla nas był to także wiatr pomyślny, mieliśmy bowiem jechać na północ.
W wigilię dnia, w którym oczekiwano "Pei-Ho", dostałem nieco gorączki. Była to już jednak prawdopodobnie gorączka płynąca z oczekiwania, nie z febry. Nie spałem całą noc. Jeszcze srebrne taśmy od gwiazd drgały na fali, gdy zasiadłem już w oknie z lornetką w ręku, chcąc koniecznie widzieć przybycie "Pei-Ho", który miał wejść w kanał o świcie. Jakoż, ledwie noc zapadła w morze, a pierwsze promienie rozświeciły wody, ujrzałem w dali szarą plamkę, która zwiększając się stopniowo, zmieniła się wreszcie w ogromny pióropusz dymu. Nie miałem już wątpliwości, że zbliża się wielki parowiec, nie byłem tylko pewny, czy to jest "Pei-Ho", ten, na który czekam. Tymczasem zwolna zarysowały się maszty i reje, a następnie i czarne pudło statku poczęło się wynurzać spod wody. W pobliżu wyspy wywieszono chorągiewkę na głównym maszcie, której jednak z powodu blasku nie mogłem rozpoznać. W pół godziny później statek wspaniały i ogromny jak lewiatan2 przesunął się opodal mego okna. Wyznaję, że gdym na przodzie jego, wedle dzioba, wyczytał: "Pei-Ho", krople zimnego potu wystąpiły mi na czoło i uczyniło mi się prawie słabo. Byłem jeszcze chory, a przy tym stęskniony ogromnie do swoich.
Chciałem zaraz żegnać się z poczciwymi siostrami i jechać, tymczasem nadszedł mój towarzysz z oznajmieniem, iż w agencji powiedziano mu, że statek przyjmuje podróżnych dopiero nazajutrz, to jest w dniu wyruszenia. Jednakże o dziesiątej pojechaliśmy obaj bez pakunków, by obejrzeć kabiny i zamówić sobie dobre miejsca. Po długim pobycie w Zanzibarze i na stałym lądzie ów komfort europejski, zwierciadła, złocenia, aksamity, wygoleni stewardowie we frakach i białych krawatach - czynią prawie onieśmielające wrażenie. Taka to pełnia cywilizacji, tak się od tego odwykło, tak się przywykło do nagich czarnych skór i prostackiego życia. Natomiast krętanina na statku, widok pomostu, masztów, rei, sznurów, drabin napełnia człowieka radością. Powrót przestaje być życzeniem tylko, a staje się czymś realnym. Życie okrętowe rzuca się w oczy. Aż dziwnie pomyśleć, że za dwanaście dni będzie się już w Suezie, a po przebyciu kanału na wodach europejskich. W pierwszej chwili prawie się nie chce temu wierzyć.
W samo południe wróciliśmy do miasta. Zwykle o tej porze kanał bywa pusty, ale przybycie statku zmienia wszystko. Naokół mrowiło się od łodzi, czarnych wioślarzy i białych kapeluszy Europejczyków. Ci nawet, co zostają, ci, którzy nie mają kogo odprowadzać, jadą na okręt, by choć przez chwilę odetchnąć życiem Europy.
Wróciwszy zamówiłem sobie łódź i kilkunastu czarnych drapichrustów, którzy mieli przenieść do niej moje pakunki. Resztę dnia zeszło na wizytach. Po południu pożegnałem siostry, przy czym miałem jakby wyrzut sumienia, że z taką radością opuszczałem te ciche istoty, które okazały mi tyle troskliwości i dobroci, a dla których nie ma innego odjazdu, jak chyba na ową Wyspę Umarłych. Byłem jeszcze u msgra de Courmont i ojca Le Roy, a wieczorem na Mnazimoi, by ostatni raz ogarnąć oczyma ów bogaty egzotyczny krajobraz, z którym nazajutrz miałem się pożegnać, prawdopodobnie na zawsze. Słońce zachodziło pogodnie. W spokojnych lagunach, napełnionych po brzegi przez przypływ, odbijały się palmy i drzewa mangowe; w głębi wyspa przedstawiała się jak jeden wielki bukiet piętrzący się na czerwonawym tle nieba. Jużem się był oswoił z tym widokiem, teraz jednak uderzył mnie na nowo jego przepych i dziwaczna fantastyczność, tak rozbujała, że niepodobna niemal do rzeczywistości, ale raczej do sennych i przy tym gorączkowych widzeń.
Wróciwszy do szpitala dowiedziałem się, że na naszym "Pei-Ho" umarł już jeden z podróżnych. Był to Anglik, przedstawiciel wielkiego domu handlowego w Zanzibarze. Będąc mocno chory wyczekiwał statku jak zbawienia i wskutek usilnych starań konsulatu wyrobił sobie prawo przeniesienia się na pokład natychmiast po przybyciu statku. Myślał, że w ten sposób odejmie się febrze, ale trzeci atak znalazł go w kabinie i dobił. Mówiono mi później, że biedaczysko tak bał się tego trzeciego ataku, że go właśnie dlatego dostał.
Noc spędziłem bezsennie. Nazajutrz o godzinie siódmej byłem już na statku wraz ze wszystkimi mymi pakunkami. Po chwili przybył mój towarzysz. Rozgospodarowawszy się jako tako w kabinie wyszliśmy znów na pokład, na którym panował zwykły przed wyjazdem rozgardiasz. Zdawało mi się, że cały Zanzibar dał sobie rendez-vous3 na pomoście. Europejczycy, zarówno mężczyźni, jak kobiety, Arabowie, Hindusi, Murzyni, którzy przywieźli pakunki, i majtkowie francuscy - wszystko to kręciło się w nieopisanym zamieszaniu wśród stosów skrzyń, kufrów, krzeseł okrętowych, beczek, baryłek itp. Całe szeregi nagich Suahili wnosiły węgiel kamienny, lód, zapasy mięsa, jarzyn i owoców. Statek tak był oblężony przez feluki, krypy, łodzie i łódki, że naokół jego brzucha utworzyła się jakby ruchoma wyspa. Z łódek, które dopiero nadpływały, wioślarze wrzeszczeli ze zwykłą Murzynom gwałtownością o dostęp - ci, co przybyli pierwej, nie chcieli się ustępować; stąd wrzaski, przekleństwa, machanie wiosłami i rwetes jak na jarmarku. Dla mnie nie było już w tym nic nowego, kto jednak widzi po raz pierwszy w życiu podobny odjazd, sądzi, że ludzie poszaleli i że jedynymi rozsądnymi istotami są mewy, które obojętne na cały rwetes pławią się w powietrzu na rozłożystych skrzydłach, bacząc tylko na to, czy na falach nie okażą się jakoweś przydatne do zjedzenia resztki.
Na pomoście nie brak także pożegnań, nawoływań, uścisków, łez. Każdą osobę, która odjeżdża, odprowadzają prawie wszyscy znajomi. Ciasno tak, że nie ma się gdzie ruszyć. W natłoku widzę ojca Stefana, którego odprowadza msgr de Courmont, brat Oskar i wszyscy prawie misjonarze, nie wyłączając przełożonego Braci Białych i ojca Ruby. Kogo tylko poznałem w mieście lub w szpitalu, ten to jest albo jako podróżny, albo jako żegnający kogoś z bliskich.
Między innymi jest i syn Muene-Pira, mały Tomasz, którego towarzysz mój zabrał ze sobą jako służącego do Zanzibaru, a który teraz przyjechał z rzeczami na statek. Przedzieram się przez tłum do niego chcąc mu pozostawić po sobie jeszcze jakąś pamiątkę pod postacią białej i nowej rupii; ale Tomasz tak jest zdumiony ogromem i wspaniałością statku, że moją rupię przyjmuje niemal mechanicznie i zamiast dziękować szepcze z wytrzeszczonymi oczyma: O, m’buanam kuba! msuri! msuri! W życiu swoim Tomek widział tylko niemiecki parowiec "Wissmann" - i zapewne w głowie mu dotąd nie postało, by takie potworne "pirogi" mogły pływać po morzu.
Ale oto pierwsza świstawka! Na jej głos ruchoma wyspa szalup otaczająca statek łamie się i rozprzęga. Najpierw oddalają się krypy, które przywiozły węgiel kamienny - i przedzierają się między czółnami zostawiając po sobie obszerne, zaprószone pyłem węglowym kanały, na które wnet wciskają się łodzie osobowe. Na pomoście tętno rozmów przyśpiesza się jeszcze, bo już czasu niewiele. Druga świstawka! Rzeka ludzi białych i czarnych spływa po schodach statku ku wodzie. Między wioślarzami gwar jeszcze większy, przepychanie się i niemal bójka o to, kto się pierwszy dostanie do schodów. Rzeka płynie i płynie: rój chustek powiewa z dołu, takiż rój odpowiada im z pomostu. Patrząc przechylony przez burtę widzę to i owdzie oczy zalane łzami, wzniesione w górę - i twarze smutne. Ci, co się to żegnają, niewielką mają nadzieję zobaczyć się jeszcze w życiu. Rozhuśtana fala podnosi czasem łodzie, jakby chciała jeszcze raz zbliżyć ludzi. Białe chustki powiewają ciągle, migocąc w jaskrawym świetle na kształt błyskawic, ale naokół statku czyni się coraz większa pusta przestrzeń. Trzecia świstawka! Słychać szum wody uderzanej powolnymi obrotami śruby i naraz: łodzie, postacie ludzkie, domy, wybrzeża i palmy poczynają się lekko odsuwać.
Dziwne uczucie ogarnia człowieka, który nikogo z bliskich to nie zostawia, a do najbliższych wraca. Składa się na nie radość z powrotu, głębokie zadowolenie, że trudy się skończyły i że z tych zabójczych krain wyniosło się całą skórę, a na koniec wielkie zdziwienie, jak jedna rzeczywistość zaciera drugą i podstawia się za nią w mgnieniu oka. Oto zaledwieśmy ruszyli, widać jeszcze doskonale miasto, pałac sułtański, domy, kiście palm i ciemne głębie mangów, jeszcze powiew od wyspy przynosi zapach sandału i gwoździków, a już to wszystko wydaje się niemal ułudą. Czymś rzeczywistym jest statek, morze, ta droga, w którą dążymy, a tamto - majak, sen.
Widzenie błękitnieje z każdą chwilą: domy i palmy zasuwają się pod wodę; tylko wieża sułtańska sterczy długo wśród lazurów, bo gdy nawet zarysy jej zaczynają się już roztapiać, świeci jeszcze w oddali jak słup blasku.
Na statku poczyna się zwykłe codzienne życie. Mnóstwo osób siedzi, a raczej leży w grubym cieniu płóciennego dachu na rozkładanych krzesłach. Śruba bije wodę w przyśpieszonym tempie. Za statkiem ciągnie się szlak piany, za duszą ludzką nić pamięci. Ląd zmienia się w chmurkę, w mgłę i wreszcie ginie z oczu, a naokół jeno dwie otchłanie: wody i powietrza.


1 Lukullus (106-56 p.n.e.) - słynny smakosz i esteta rzymski.
2 Lewiatan (hebr.) - znana z opisów biblijnych ryba potwornej wielkości.
3 Rendez-vous (fr.) - spotkanie.

[powrót] [List XXIII]