Henryk Sienkiewicz
"Rodzina Połanieckich"
ROZDZIAŁ XVI
Następnego dnia Marynia ofiarowała się pani Emilii zamieszkać u niej aż do zupełnego wyzdrowienia Litki, Litka zaś poparła jej prośbę, na którą pani Emilia po krótkim oporze była zmuszona się zgodzić. Rzeczywiście upadała ze znużenia; zdrowie chorej wymagało nieustającej i wyjątkowej czujności, nowy atak bowiem mógł przyjść lada chwila. Trudno było liczyć, żeby służąca, choćby najbardziej przywiązana, nie zdrzemnęła się w takiej właśnie chwili, w której śpieszny ratunek mógł stanowić o życiu dziecka - więc obecność Maryni była prawdziwą pomocą i uspokojeniem dla stroskanej matki.
Co do pana Pławickiego, ten wolał jadać w restauracji niż w domu, nie robił więc trudności. Marynia zresztą wpadała co dzień dowiedzieć się o jego zdrowie i przyprowadzić do porządku domowe rachunki, potem wracała do pani Emilii, by połowę nocy przesiedzieć przy małej.
W ten sposób Połaniecki, który wszystkie chwile wolne od zajęć spędzał u pani Emilii i przyjmował, a raczej odprawiał z podziękowaniami wszystkich, którzy przychodzili dopytywać się o zdrowie dziewczynki, widywał Marynię codziennie.
I podziwiał ją szczerze. Sama pani Emilia nie okazywała więcej troskliwości dla chorej i nie umiała lepiej koło niej chodzić. Po tygodniu twarz panny Maryni pobladła z niewywczasu i obawy, oczy podkrążyły się ciemno, ale siły jej i energia zdawały się wzrastać z każdą chwilą. Było w niej przy tym tyle słodyczy i dobroci, coś tak cichego i delikatnego w usługach, jakie oddawała Litce, że dziewczynce mimo owej urazy, którą dla Maryni żywiła w głębi swej małej duszki, poczęło być z nią dobrze, i gdy oddaliła się na kilka godzin do ojca, chora wyglądała jej z utęsknieniem.
Zresztą zdrowie małej raczej się poprawiło w ostatnich czasach. Doktor pozwolił jej wstawać, przechadzać się po pokoju i siadywać w fotelu, który w słoneczne dni przysuwano jej do drzwi prowadzących na balkon, aby mogła spoglądać na ulicę i rozrywać się ruchem ludzi i powozów.
Połaniecki, pani Emilia i panna Marynia otaczali ją często wówczas, a przedmiotu do rozmów i pogadanek dostarczyło to, co się działo na ulicy. Czasem dziecko było znużone i jakby zadumane, czasem jednak dziecinna natura brała górę i bawiło ją wszystko, więc i październikowe słońce obrzucające dachy, ściany i szyby sklepów bladym złotem, i stroje przechodniów, i nawoływania przekupniów. Zdawało się, że owe potężne pierwiastki życia, pulsujące w wirze miejskim, wchodzą w dziecko i ożywiają je. Czasem przychodziły jej do głowy dziwne myśli, i raz, przy przed balkonem przesuwał się ciężki wóz, wiozący drzewa cytrynowe w donicach, które lubo skrępowane łańcuchami, chwiały się zgodnie z ruchem wozu, mała rzekła:
- Im serce nie bije.
A potem, podnosząc oczy na Połanieckiego, spytała:
- Panie Stachu, czy drzewa długo żyją?
- Bardzo długo, niektóre żyją tysiące lat.
- O, to ja chciałabym być drzewem. A mamusia jakie najlepiej lubi?
- Brzozę.
- To ja chciałabym być małą brzózką, a mamusia byłaby dużą, i rosłybyśmy razem. A pan Stach chciałby także być brzozą?
- Byłem rósł gdzie niedaleko od małej brzózki.
Litka zaś popatrzyła na niego i potrząsając trochę smutno główką, rzekła:
- O, nie! ja teraz wiem wszystko. Ja wiem, przy kim by pan Stach chciał rosnąć.
Panna Marynia zmieszała się i spuściła oczy na robotę, Połaniecki zaś począł gładzić lekko dłonią płową główkę i powtarzać:
- Moje kociątko, kochane, moje miłe! moje, moje!...
Litka umilkła; następnie spod długich jej rzęs wypłynęły dwie łzy i stoczyły się cicho po policzkach.
Po chwili podniosła jednak swoją słodką twarzyczkę rozjaśnioną uśmiechem.
- Ja mamusię bardzo kocham - rzekła - i pana Stacha kocham, i Marynię kocham...