Henryk Sienkiewicz

"Rodzina Połanieckich"

ROZDZIAŁ XXIV

Kresowski spóźnił się nazajutrz blisko o godzinę. Był to, według znanego u nas określenia, jeden z administratorów świeżego powietrza w mieście, to jest jeden z ludzi nie robiących nic. Miał dość znane nazwisko i stracił dość znaczny majątek. Na tych dwóch podstawach stał, żył, bywał wszędzie i uznawany był powszechnie za porządnego człowieka. Jak powyższe tytuły mogą na to wszystko wystarczyć, to jest tajemnica wielkich miast; dość że nie tylko stanowisko Kresowskiego było uznane i zapewnione, ale uważano go nadto za człowieka, do którego w delikatnych sprawach można się bezpiecznie udać. W sądach honorowych używano go za arbitra, w pojedynkach za świadka. Wysokie sfery finansowe zapraszały go rade na obiady, śluby, chrzciny i tym podobne uroczystości, albowiem miał patrycjuszowską łysinę i bardzo polską fizjognomię, doskonale więc stół ubierał.
Był to człowiek w gruncie rzeczy ogromnie rozczarowany do ludzi, trochę suchotnik i bardzo zgryźliwy; posiadał jednak pewną dozę humoru, która pozwalała mu widzieć śmieszne strony rzeczy, zwłaszcza bardzo drobnych, w czym przypominał nieco Bukackiego - i drwić z własnej zgryźliwości. Pozwalał także żartować z niej innym, ale pod miarę. Gdy ją przebrano, wyprostowywał się nagle i przyciskał ludzi aż nadto, wskutek czego uważano go za niebezpiecznego. Opowiadano o nim, że w kilku przypadkach znalazł odwagę tam, gdzie by wielu jej brakło, i że w ogóle umiał "wysoko nos nosić". Nie szanował nikogo i niczego prócz swojej, istotnie, bardzo szlachetnej fizjognomii, nie szanował zwłaszcza czasu, albowiem spóźniał się zawsze i wszędzie.
Wszedłszy obecnie do Połanieckiego, począł też zaraz po przywitaniu tłumaczyć swoje opóźnienie.
- Czy pan nie zauważyłeś - rzekł - że jeśli się człowiekowi bardzo śpieszy i bardzo na pośpiechu zależy, wówczas najniezbędniejsze do wyjścia rzeczy giną umyślnie, jakby w wodę wpadły. Służący szuka kapelusza - nie ma kapelusza, szuka kaloszy - nie ma kaloszy, szuka się portmonetki - nie ma portmonetki. O zakład, zawsze!
- Bywa tak - rzekł Połaniecki.
- Ja nawet wynalazłem na to sposób. Gdy mi coś tak jak w wodę wpadnie, siadam, uśmiecham się i mówię głośno: "Pasjami lubię tak coś zgubić; człowiek szuka, ożywia się, rusza, zapełnia czas - to niezmiernie zdrowe i przyjemne." I co pan powiesz? Wtedy od razu się znajduje to, co zginęło.
- Można by wziąć patent na taki wynalazek - odpowiedział Połaniecki. - Ale mówmy o sprawie Maszki.
- Mamy iść do radcy Jamisza. Maszko przysłał mi cyrograf, który napisał dla Gątowskiego. Nie chce ani słowa zmienić - ale to niemożliwe, zbyt ostre - to nie może być przyjęte... Rozumiem, że czeka nas pojedynek, nic więcej - innego wyjścia nie widzę.
- Gątowski zdał się we wszystkim na pana Jamisza i zrobi wszystko, co mu pan Jamisz każe, a pan Jamisz jest, naprzód, także oburzony na Gątowskiego, a po wtóre człowiek chory, łagodny, spokojny, tak że kto wie, czy nawet takich warunków nie przyjmie.
- Pan Jamisz jest safanduła - odparł Kresowski. - Ale chodźmy, bo późno.
I wyszli. Po chwili sanki zatrzymały się przed Saskim Hotelem. Pan Jamisz czekał na nich, ale przyjął ich w szlafroku, był bowiem istotnie niezdrów. Kresowski patrząc na jego twarz inteligentną, ale pognębioną i nalaną, pomyślał:
"Ten istotnie gotów się zgodzić na wszystko."
- Siadajcież, panowie - rzekł pan Jamisz. - Przyjechałem dopiero od trzech dni - i choć nie czuję się dobrze, rad jestem, bo może się uda awanturę załagodzić. Wierzcie mi, że pierwszy natarłem uszu mojemu paliwodzie.
Tu począł ramionami ruszać, a następnie zwróciwszy się do Połanieckiego spytał:
- Co tam u Pławickich? Nie byłem dotąd u nich, a tęskno mi do złotej Maryni...
- Panna Maria zdrowa - odrzekł Połaniecki.
- A staruszek?...
- Umarła przed kilku dniami daleka jego krewna, bardzo bogata, więc liczy na spadek. Wczoraj mi to mówił, ale ja słyszałem, że cały majątek zapisała na dobroczynność... Testament dziś albo jutro będzie otwarty...
-Bóg by ją natchnął, żeby Maryni co zapisała. Ale przystąpmy do sprawy. Moi panowie, nie potrzebuję wam mówić, że naszym obowiązkiem jest skończyć ją, o ile można, zgodnie.
Kresowski skłonił się. Nudziły go podobne wstępy, które już słyszał Bóg wie ile razy w życiu, więc przerwał:
- Jesteśmy tym obowiązkiem głęboko przejęci!...
- Tak się też spodziewałem - odrzekł dobrodusznie pan Jamisz. - Ja sam przyznaję, że pan Gątowski nie miał najmniejszego prawa postąpić, jak postąpił; uznaję nawet za słuszne, żeby był za to ukarany, więc skłonię go do wszelkich nawet bardzo znacznych ustępstw, mogących zapewnić panu Maszce należytą satysfakcję.
Kresowski wydobył z kieszeni złożony arkusik listowego papieru i podał go z uśmiechem panu Jamiszowi mówiąc:
- Pan Maszko nie wymaga też niczego więcej, jak żeby pan Gątowski naprzód odczytał ten mały dokumencik wobec swoich i jego świadków oraz wobec dependentów, obecnych przy awanturze, a następnie, by podpisał pod nim swoje szanowne nazwisko.
Pan Jamisz, znalazłszy między papierami okulary, nałożył je na nos i począł czytać. Lecz w miarę, jak czytał, twarz jego zaczerwieniła się, następnie pobladła, następnie zaczął sapać, następnie i Połaniecki i Kresowski prawie oczom nie chcieli wierzyć, że to jest ten sam pan Jamisz, który przed chwilą gotów był do wszelkich ustępstw.
- Moi panowie - rzekł przerywanym głosem - pan Gątowski postąpił jak paliwoda, narwaniec, ale pan Gątowski jest... szlachcic, i oto, co w jego imieniu odpowiadam panu Maszce.
To rzekłszy przedarł arkusik na cztery części i rzucił go na ziemię.
Rzecz nie była przewidziana. Kresowski począł się namyślać, czy pan Jamisz postępkiem swym nie ubliżył jego godności jako świadka - i twarz poczęła mu w jednej chwili lodowacieć i ściągać się jak u złego psa; ale Połanieckiemu, który pana Jamisza lubił, podobało się to jego oburzenie.
- Panie radco - rzekł dobitnie - pan Maszko jest pokrzywdzony w tak niebywały sposób, że nie może mniej wymagać, ale ja i pan Kresowski przewidywaliśmy pańską odpowiedź, i zwiększa ona tylko szacunek jaki dla pana mamy.
Radca Jamisz usiadł - i będąc nieco astmatykiem oddychał czas jakiś ciężko; po czym uspokoił się i rzekł:
- Mógłbym panom zaofiarować przeproszenie ze strony pana Gątowskiego, ale całkiem w innych wyrazach; widzę jednak, że tracilibyśmy tylko czas, więc mówmy po prostu o zadośćuczynieniu z bronią w ręku. Za chwilę przyjdzie tu pan Wilkowski, drugi świadek Gątowskiego, i jeśli możecie poczekać, to ułożymy zaraz warunki.
- To się nazywa iść prosto do celu - rzekł Kresowski, całkiem pogodzony z panem Jamiszem.
- Ale się idzie z konieczności, i ze smutnej konieczności - odpowiedział pan Jamisz.
Połaniecki spojrzał na zegarek.
- Ja muszę o jedenastej być w biurze - rzekł - ale jeśli pan radca pozwoli, wpadnę tu koło pierwszej dla przejrzenia i podpisania warunków.
- Dobrze. Z góry pana uprzedzam, że rozumiem, iż warunki nie mogą być ułożone tak, by budziły śmiech ludzki, ale liczę też na to, że i pan Kresowski, i pan, panie Połaniecki, nie zechcecie ich posuwać do ostateczności.
- Nie; możesz pan być pewny, że nie myślę być nadto zapalczywy kosztem cudzej skóry.
To rzekłszy Połaniecki wyszedł i udał się do biura, gdzie istotnie czekało go kilka spraw dość ważnych, o których pod niebytność Bigiela musiał stanowić własną głową. W południe podpisał warunki, które były poważne, ale nie nadto ostre, następnie udał się na obiad, spodziewał się bowiem zastać w restauracji Maszkę.
Maszko jednak widocznie musiał być u pań Krasławskich; natomiast pierwszą osobą, jaką Połaniecki ujrzał, był pan Pławicki, przybrany jak zwykle starannie, ogolony, opięty, wyświeżony, ale posępny jak noc.
- Co tu szanowny wujaszek porabia? - spytał Połaniecki.
- Jak mam jakie zmartwienie, nie jadam zwykle w domu, by nie zasmucać Maryni - odparł pan Pławicki. - Idę gdziekolwiek i ot - skrzydełko kapłona, łyżeczka kompotu - to wszystko, czego mi potrzeba. Siadaj, jeśli nie znajdziesz weselszego towarzystwa.
- Co się stało? - spytał Połaniecki.
- Giną stare tradycje - to się stało!
- Ba! to nie osobiste tylko wujaszka nieszczęście.
Pan Pławicki spojrzał na niego zarazem ponuro i uroczyście i rzekł:
- Dziś było otwarcie testamentu.
- No i co?
- I co? i gadają teraz w Warszawie: "Pamiętała o najdalszych krewnych!!" Ładnie pamiętała! Marynia ma zapis - tak? - a wiesz jaki? Czterysta rubli dożywotnio. I to milionerka!! Pannie służącej się taki legat zostawia, nie krewnej.
- A wujaszek?
- A ja nic. Rządcy zapisała piętnaście tysięcy rubli, a o mnie ani dudu.
- Cóż robić?
- Giną stare tradycje! Iluż to ludzi dawniej dochodziło przez testamenta do majątków, a dlaczego? Bo istniała miłość i solidarność w rodzinach.
- I dziś jeszcze znam takich, którym tysiące spadły na głowę z zapisów.
- Tak. Są tacy, są! Jest takich pełno, ale ja do nich nie należę.
Pan Pławicki wsparł głowę na ręku, i z ust jego wyszło coś w rodzaju monologu:
- Że też zawsze i wszędzie gdzieś, komuś, ktoś, coś...
Tu westchnął i po chwili dodał:
- A mnie nigdy i nigdzie, nikt, nic...
A Połanieckiemu przyszła nagle równie okrutna jak pusta myśl do głowy, by rozweselić pana Pławickiego, więc rzekł:
- E, ona umarła w Rzymie, a tutejszy testament dawniej pisany, przedtem zaś także istniał, jak słyszałem, całkiem inny. Kto wie, czy z Rzymu nie nadejdzie jaki kodycylek i czy się wujaszek nie obudzi którego dnia milionerem.
- Nie przyjdzie! - odpowiedział pan Pławicki.
Lecz słowa Połanieckiego poruszyły go począł na niego spoglądać, począł się kręcić, jakby krzesło, na którym siedział, było łożem Madejowym - wreszcie rzekł:
- I ty uważasz, że to jest możliwe?
A Połaniecki odrzekł z prawdziwie szelmowską powagą:
- Nie widzę w tym nic niepodobnego.
- Gdyby wola Opatrzności...
- I to być może.
Pan Pławicki spojrzał po sali: byli sami; nagle odsunął krzesło i rzekł wskazując na kamizelkę:
- Chłopcze! chodź tu...
Połaniecki pochylił głowę, którą pan Pławicki dwukrotnie ucałował mówiąc przy tym ze wzruszeniem:
- Dodałeś mi otuchy, pokrzepiłeś mnie... Niech będzie, jak Bóg chce, ale pokrzepiłeś mnie. Przyznam ci się teraz, żem do niej pisał. Nic, tylko żeby się przypomnieć, że żyjemy. Pytałem, kiedy się kończy termin dzierżawy jednego folwarku. Nie miałem, rozumiesz, zamiaru brać tej dzierżawy, ale pozór był dobry... Niech ci Bóg zapłaci za to, żeś mnie pokrzepił... Ten testament mógł być zrobiony przed moim listem, potem pojechała do Rzymu, po drodze musiała myśleć o moim liście, a więc i o nas - i - powiadasz, że to być może?... Niech ci Bóg zapłaci!
Po chwili twarz jego rozjaśniła się zupełnie; nagle położył dłoń na kolanie Połanieckiego i klasnąwszy językiem, zawołał:
- Wiesz co, chłopcze? Może w szczęśliwą godzinę powiedziałeś! A żebyśmy tak wypili buteleczkę Mounton-Rotschild, na rachunek tego kodycylku - co?
- Dalibóg, nie mogę - rzekł Połaniecki, który poczynał się trochę wstydzić swego konceptu - nie mogę i nie będę.
- Musisz.
- Pod słowem, nie mogę. Mam pełno roboty i nie będę sobie czupryny zaprószał za nic na świecie.
- Kozieł uparty, czysty kozieł! To ja sam wypiję pół na szczęśliwą godzinę.
I kazał podać, po czym spytał:
- Co ty masz takiego do roboty?
- Rozmaite rzeczy. Zaraz po obiedzie muszę być u profesora Waskowskiego.
- Co to za figura ten Waskowski?
- A prawda! - rzekł Połaniecki - na tego także spadł po bracie, który był górnikiem, majątek, i to znaczny. Ale on wszystko biednym rozdaje.
- Biednym rozdaje, a chodzi do porządnej restauracji - lubię takich filantropów! Ja, gdybym miał co biednym rozdawać, to sobie wszystkiego bym odmawiał.
- On długo chorował, i doktor kazał mu zdrowo jadać. Ale on i tu jada tylko to, co tanio kosztuje. Mieszka w ciupie i hoduje ptaki, a obok ma dwa wielkie pokoje - i wie wuj, kto w nich nocuje? - oto dzieci, które zbiera po ulicach.
- Mnie się też od razu zdawało, że on ma coś tu...
Tu pan Pławicki począł się stukać palcem w czoło.
Waskowskiego Połaniecki nie zastał, więc po widzeniu się poprzednim z Maszką, koło piątej po południu, wpadł do Maryni, bo jednak sumienie go gryzło z powodu bzdurstw, których nagadał Pławickiemu. "Stary - mówił sobie - będzie spijał wysokie wina na rachunek tego kodycylu, a oni, podług mnie, i tak nad stan żyją. Nie trzeba, żeby żart trwał zbyt długo."
Marynię zastał w kapeluszu. Miała iść do Bigielów, ale zatrzymała go, on zaś, ponieważ i tak nie przyszedł na długo, więc został.
- Winszuję pani spadku - rzekł.
- I ja rada jestem - odpowiedziała - bo to coś pewnego, a w naszym położeniu to ważna rzecz. Zresztą chciałabym być jak najbogatsza.
- Dlaczego?
- A pamięta pan, co pan raz mówił, że chciałby mieć tyle, żeby założyć fabrykę i nie prowadzić Domu Handlowego. Ja to zapamiętałam, a że każdy ma jakieś swoje pragnienia, więc i ja chciałabym mieć dużo, dużo pieniędzy.
Tu myśląc, że może powiedziała zbyt wiele i zbyt wyraźnie, poczęła rozprostowywać fałdy sukni, bo to pozwalało jej schylić głowę.
- Ja przychodzę jeszcze, żeby panią przeprosić - rzekł Połaniecki. - Dziś przy obiedzie nagadałem głupstw panu Pławickiemu, że panna Płoszowska może zmieniła testament i zapisała mu cały majątek. Nad moje spodziewanie wziął to poważnie. Nie chciałbym, żeby się łudził, i jeśli pani pozwoli, to zaraz pójdę do jego pokoju, by jakoś mu to wytłumaczyć.
A Marynia poczęła się śmiać.
- Ja już to tłumaczyłam - i wyłajał mnie, i to bardzo! Widzi pan, co pan nabroił. Naprawdę, ma pan za co przepraszać.
- Więc przepraszam.
I chwyciwszy jej rękę począł ją okrywać pocałunkami, a ona zostawiła mu ją zupełnie, powtarzając, niby żartobliwie, ale ze wzruszeniem:
- A niedobry pan Stach, niedobry pan Stach!
Połaniecki dnia tego czuł na ustach, aż do chwili snu, ciepło ręki Maryni i nie myślał ani o Maszce, ani o Gątowskim, powtarzał sobie natomiast z wielką uporczywością:
- Czas to rozstrzygnąć...

[powrót] [rozdz.XXV]