Henryk Sienkiewicz
"Quo vadis"
ROZDZIAŁ XLVII
Ogień tymczasem dosięgnął do Via Nomentana, a od niej, wraz ze zmianą wiatru, zwrócił się ku Via Lata i ku Tybrowi, okrążył Kapitol, rozlał się po Forum Boarium i niszcząc wszystko, co w pierwszym pędzie pominął, zbliżył się znów do Palatynu. Tygellinus zebrawszy wszystkie siły pretorianów, słał gońca za gońcem do zbliżającego się cezara z oznajmieniem, że nic nie straci ze wspaniałości widowiska, albowiem pożoga wzmogła się jeszcze. Lecz Nero chciał przybyć w nocy, aby tym lepiej nasycać się obrazem ginącego miasta. W tym celu zatrzymał się w okolicach Aqua Albana i wezwawszy do namiotu tragika Aliturusa, układał z pomocą jego postawę, twarz i wejrzenie, i uczył się odpowiednich ruchów, spierając się z nim zawzięcie, czy przy słowach: "O święty grodzie, któryś się wydawał trwalszym od Idy" - ma podnieść do góry obie ręce, czy też trzymając w jednej formingę, opuścić ją wzdłuż ciała, a podnieść tylko drugą. I pytanie to wydawało mu się w tej chwili ważniejszym od wszystkich innych. Wyruszywszy wreszcie o zmierzchu, zasięgnął jeszcze rady Petroniusza, czyby w wierszu poświęconym klęsce nie umieścić kilku wspaniałych bluźnierstw przeciw bogom i czyby takowe, biorąc ze stanowiska sztuki, nie musiały same przez się wyrwać się z ust w podobnym położeniu człowiekowi tracącemu ojczyznę.
Koło północy zbliżył się wreszcie do murów wraz ze swym potężnym dworem, złożonym z całych zastępów dworzan, senatorów, rycerzy, wyzwoleńców, niewolników, kobiet i dzieci. Szesnaście tysięcy pretorianów, ustawionych w szyku bojowym na drodze, czuwało nad spokojem i bezpieczeństwem jego wjazdu, utrzymując zarazem w odpowiedniej odległości wzburzony lud. Lud przeklinał wprawdzie, krzyczał i gwizdał na widok orszaku, ale nie śmiał na niego uderzyć. W wielu miejscach ozwały się jednak oklaski, dawane przez hałastrę, która nie posiadając nic, nic też nie utraciła w pożarze, a spodziewała się hojniejszego niż zwykle rozdawnictwa zboża, oliwy, odzieży i pieniędzy. Wreszcie zarówno okrzyki i gwizdania, jak i oklaski zagłuszył odgłos trąb i rogów, w które kazał dąć Tygellin. Nero po przebyciu bramy Ostyjskiej zatrzymał się na chwilę i rzekł: "Bezdomny władca bezdomnego ludu, gdzież złożę na noc nieszczęsną swą głowę!", po czym przeszedłszy Clivius Delphini, wstąpił po przygotowanych dla siebie schodach na wodociąg Appijski, a zanim augustianie i chór śpiewaków niosących cytry, lutnie i inne narzędzia muzyczne.
I wszyscy zatrzymali dech w piersiach, czy nie wypowie jakich wielkich słów, które dla własnego bezpieczeństwa należało zapamiętać. Lecz on stał uroczysty, niemy, przybrany w purpurowy płaszcz i wieniec ze złotych laurów, wpatrując się w rozszalałą potęgę płomieni. Gdy Terpnos podał mu złotą lutnię, wzniósł oczy ku oblanemu łuną niebu, jakby czekając natchnienia.
Lud wskazywał go z daleka rękoma, oblanego krwawym blaskiem. W oddali syczały węże płomieni i płonęły odwieczne, największe zabytki: płonęła świątynia Herkulesa, którą wzniósł Ewander, i świątynia Jowisza Statora, i świątynia Luny, zbudowana jeszcze przez Serwiusza Tuliusza, i dom Numy Pompiliusza, i przybytek Westy z penatami ludu rzymskiego; w grzywach płomieni ukazywał się czasem Kapitol, płonęła przeszłość i dusza Rzymu, on zaś, cezar, stał z lutnią w ręku, z twarzą tragicznego aktora i z myślą nie o ginącej ojczyźnie, ale o postawie i patetycznych słowach, którymi by najlepiej wielkość klęski mógł oddać, obudzić największy podziw i najgorętsze zyskać oklaski.
Nienawidził tego grodu, nienawidził jego mieszkańców, kochał tylko swe pieśni i wiersze; więc radował się w sercu, że wreszcie ujrzał tragedię podobną do tej, którą opisywał. Wierszorób czuł się szczęśliwy, deklamator czuł się natchniony, poszukiwacz wzruszeń poił się straszliwym widowiskiem i z rozkoszą myślał, że nawet zagłada Troi niczym była w porównaniu z zagładą olbrzymiego grodu. Czego mógł jeszcze żądać? Oto Rzym, Rzym światowładny płonie, a on stoi w łukach wodociągu ze złotą lutnią w ręku, widny, purpurowy, podziwiany, wspaniały i poetyczny. Gdzieś tam poniżej, w mroku, szemrze i burzy się lud! A niech szemrze. Wieki upłyną, tysiące lat przejdzie, a ludzie będą pamiętali i sławili tego poetę, który w taką noc śpiewał upadek i pożar Troi. Czymże wobec niego Homer? Czym sam Apollo ze swą drążoną formingą? Tu podniósł ręce i uderzywszy w struny, ozwał się słowami Priama:
- O gniazdo ojców, o kolebko droga!...
Głos jego na otwartym powietrzu, przy dalekim gwarze tysiącznych tłumów, wydawał się dziwnie nikły, drżący i słaby, a dźwięk wtóru brzmiał jak brzęczenie muchy. Lecz senatorowie, urzędnicy i augustianie, zebrani na wodociągu, pochylili głowy, słuchając w milczącym zachwycie. On zaś śpiewał długo i nastrajał się coraz żałośniej. W chwilach, gdy przestawał dla nabrania tchu, chór śpiewaków powtarzał ostatnie wiersze, po czym znów Nero zrzucał wyuczonym od Aliturusa ruchem z ramienia tragiczną "syrmę", uderzał w struny i śpiewał dalej. Skończywszy wreszcie ułożoną poprzednio pieśń, począł improwizować, szukając wszelkich porównań w widoku, który się przed nim roztaczał. I twarz poczęła mu się mienić. Nie wzruszała go wprawdzie zagłada ojczystego miasta, ale upoił się i wzruszył patosem własnych słów do tego stopnia, że nagle upuścił z brzękiem lutnię pod stopy i owinąwszy się w syrmę pozostał jak skamieniały, podobny do jednego z tych posągów Niobidów, które zdobiły dziedziniec Palatynu.
Po krótkiej chwili milczenia zawrzała burza oklasków. Lecz z oddali odpowiedziało mu wycie tłumów. Teraz nikt już tam nie wątpił, że to cezar rozkazał spalić miasto, by sobie wyprawić widowisko i śpiewać przy nim pieśni. Nero, usłyszawszy ów krzyk setek tysięcy głosów, zwrócił się do augustianów ze smutnym, pełnym rezygnacji uśmiechem człowieka, którego krzywdzą, i rzekł:
- Oto, jak Kwiryci umieją cenić mnie i poezję.
- Łotry! - odpowiedział Watyniusz - każ, panie, uderzyć na nich pretorianom.
Nero zwrócił się do Tygellina:
- Czy mogę liczyć na wierność żołnierzy?
- Tak, boski! - odpowiedział prefekt.
Lecz Petroniusz wzruszył ramionami.
- Na ich wierność, lecz nie na ich liczbę - rzekł. - Zostań tymczasem tu, gdzie jesteś, bo tu najbezpieczniej, a ten lud trzeba uspokoić.
Tego zdania był i Seneka, i konsul Licyniusz. Tymczasem w dole wzburzenie rosło. Lud zbroił się w kamienie, w drągi od namiotów, w deski z wozów i taczek i w rozmaite żelaziwa. Po niejakim czasie kilku z przywódców kohort przyszło z oznajmieniem, że pretorianie, napierani przez tłumy, zachowują z największym wysileniem linię bojową i nie mając rozkazu uderzenia, nie wiedzą, co czynić.
- Bogowie! - rzekł Nero - co za noc! Z jednej strony pożar, z drugiej rozhukane morze ludu.
I począł szukać dalej wyrażeń, które by najwspanialej mogły określić niebezpieczeństwo chwili, lecz widząc naokół twarze blade i niespokojne spojrzenia, zląkł się także.
- Dajcie mi ciemny płaszcz z kapturem! - zawołał. - Czyby naprawdę miało przyjść do bitwy?
- Panie - odpowiedział niepewnym głosem Tygellin - ja zrobiłem wszystko, co mogłem, ale niebezpieczeństwo jest groźne... Przemów, panie, do ludu i poczyń mu obietnice.
- Cezar miałby przemawiać do tłuszczy? Niech to uczyni inny w moim imieniu. Kto się tego podejmie?
- Ja! - odrzekł spokojnie Petroniusz.
- Idź, przyjacielu! Tyś mi najwierniejszy w każdej potrzebie... Idź i nie szczędź obietnic.
Petroniusz zwrócił się do orszaku z twarzą niedbałą i szyderczą.
- Senatorowie tu obecni - rzekł - a oprócz nich Pizo, Nerwa i Senecjo pojadą ze mną.
Po czym zszedł z wolna z wodociągu, owi zaś, których wezwał, szli za nim nie bez wahania, ale z pewną otuchą, którą napełniał ich jego spokój. Petroniusz, stanąwszy u stóp arkad, kazał sobie podać białego konia i siadłszy na niego pojechał na czele towarzyszy przez głębokie szeregi pretoriańskie ku czarnej, wyjącej tłuszczy, bezbronny, mając w ręku cienką laskę z kości słoniowej, którą się zwykle podpierał.
I przyjechawszy tuż, wparł konia w tłumy. Naokół, przy świetle pożogi, widać było wzniesione ręce zbrojne we wszelakiego rodzaju broń, rozpalone oczy, spotniałe twarze i ryczące, zapienione wargi. Rozszalała fala wnet otoczyła jego orszak, za nią widać było istotnie jakby morze głów, ruchome, kotłujące się, straszne.
Wrzaski wzmogły się jeszcze i zmieniły w nieludzki ryk; drągi, widły, a nawet i miecze chwiały się nad głową Petroniusza, lecz on wjeżdżał coraz głębiej, zimny, obojętny, pogardliwy. Chwilami uderzał laską po głowach najzuchwalszych, tak jakby torował sobie drogę w zwykłym ścisku, i ta jego pewność, ten spokój zdumiewały jednakże rozhukaną tłuszczę. Poznano go wreszcie i liczne głosy poczęły wołać:
- Petroniusz! Arbiter elegantiarum! Petroniusz!...
- Petroniusz! - zabrzmiało ze wszystkich stron.
I w miarę jak powtarzano to imię, twarze naokół stawały się mniej groźne, a wrzaski mniej wściekłe, albowiem ów wykwintny patrycjusz, jakkolwiek nigdy nie zabiegał o łaski ludu, był jednak jego ulubieńcem. Uchodził za człowieka ludzkiego i hojnego, a popularność jego wzrosła zwłaszcza od czasu sprawy Pedaniusza Sekunda, w której przemawiał za złagodzeniem okrutnego wyroku skazującego na śmierć wszystkich niewolników prefekta. Szczególniej tłumy niewolników kochały go odtąd taką niepohamowaną miłością, jaką ludzie pognębieni i nieszczęśni zwykli miłować tych, którzy okazują im choć trochę współczucia. Prócz tego w chwili obecnej dołączyła się i ciekawość, co powie wysłannik cezara, nikt bowiem nie wątpił, że cezar wysłał go umyślnie.
On zaś, zdjąwszy z siebie swą białą, obramowaną szkarłatnym szlakiem togę, podniósł ją w górę i począł nią wywijać nad głową na znak, że chce przemówić.
- Milczeć! Milczeć! - wołano ze wszystkich stron.
Po chwili uciszyło się istotnie. Wówczas wyprostował się na koniu i począł mówić donośnym, spokojnym głosem:
- Obywatele! Niech ci, którzy mnie usłyszą, powtórzą słowa moje tym, którzy stoją dalej, wszyscy zaś niechaj się zachowują jak ludzie, nie jak zwierzęta na arenach.
- Słuchamy! Słuchamy!
- Zatem słuchajcie. Miasto zostanie odbudowane. Ogrody Lukulla, Mecenasa, Cezara i Agrypiny będą dla was otwarte. Od jutra rozpocznie się rozdawnictwo zboża, wina i oliwy, tak aby każdy mógł napełnić brzuch aż do gardła! Potem cezar wyprawi wam igrzyska, jakich świat nie widział dotąd, przy których czekają was uczty i dary. Bogatsi będziecie po pożarze jak przed pożarem!
Odpowiedział mu pomruk, który rozchodził się tak od środka na wszystkie strony, jak rozchodzą się fale na wodzie, w którą rzucił ktoś kamień: to bliżsi powtarzali dalszym jego słowa. Potem tu i owdzie ozwały się okrzyki gniewne lub potakujące, które zmieniły się wreszcie w jeden, powszechny, olbrzymi wrzask:
- Panem et circenses!...
Petroniusz owinął się w togę i przez czas jakiś słuchał nieruchomy, podobny w swej białej odzieży do marmurowego posągu. Wrzask wzrastał, głuszył odgłosy pożaru, odzywał się ze wszystkich głębin, lecz wysłannik widocznie miał jeszcze coś do powiedzenia, albowiem czekał.
I wreszcie, nakazawszy znów wzniesioną ręką milczenie, zawołał:
- Obiecuję wam panem et circenses, a teraz wydajcie okrzyk na cześć cezara, który was karmi, odziewa, po czym idź spać, hołoto, albowiem niedługo świtać zacznie.
To rzekłszy, zawrócił konia i uderzając z lekka laską po głowach i twarzach tych, którzy mu stali na drodze, odjechał z wolna do pretoriańskich szeregów.
Po chwili był pod wodociągiem. Na górze zastał niemal popłoch. Nie zrozumiano tak okrzyku: Panem et circenses, i sądzono, że to jest nowy wybuch wściekłości. Nie spodziewano się nawet, by Petroniusz mógł się uratować, toteż Nero ujrzawszy go, przybiegł aż do schodów i z twarzą pobladłą ze wzruszenia począł pytać:
- I cóż? Co się tam dzieje? Czy już bitwa?
Petroniusz nabrał powietrza w płuca, odetchnął głęboko i odrzekł:
- Na Polluksa! Pocą się i cuchną! Niech mi kto poda epilimmę, bo zemdleję.
Po czym zwrócił się do cezara:
- Obiecałem im - rzekł - zboże, oliwę, otwarcie ogrodów i igrzyska. Ubóstwiają cię znowu i wrzeszczą spierzchłymi wargami na twoją cześć. Bogowie, jaki ten plebs ma nieprzyjemny zapach!
- Pretorianów miałem gotowych - zawołał Tygellin - i gdybyś ich nie uspokoił, krzykacze umilkliby na wieki. Szkoda, cezarze, iż mi nie pozwoliłeś użyć siły.
Petroniusz popatrzył na mówiącego, wzruszył ramionami i rzekł:
- To jeszcze nie stracone. Może będziesz jej musiał użyć jutro.
- Nie, nie - rzekł cezar. - Każę im otworzyć ogrody i rozdawać zboże. Dzięki ci, Petroniuszu! Igrzyska wyprawię, a tę pieśń, którą wam śpiewałem dzisiaj, odśpiewam publicznie.
To rzekłszy, położył rękę na ramieniu Petroniusza, chwilę milczał, a na koniec, ochłonąwszy, zapytał:
- Powiedz szczerze: jak ci się wydawałem, gdym śpiewał?
- Byłeś godnym widoku, jak widok był godnym ciebie - odpowiedział Petroniusz.
Po czym zwrócił się do pożaru.
- Ale przypatrzmy się jeszcze - rzekł - i pożegnajmy się ze starym Rzymem.