Henryk Sienkiewicz

"Na polu chwały"

ROZDZIAŁ XI

Stała się zaś istotnie rzecz dobra, bo płynąca z uczciwego ludzkiego serca. Z największą też pociechą zauważył ksiądz Woynowski, że Jacek mimo ciężkiego strapienia i wszystkich serdecznych udręczeń nabrał jakby nowego ducha na wiadomość o układzie z Cyprianowiczem. Przez kilka dni mówił i myślał tylko o koniach, wozach, o wojennym rynsztunku i czeladzi, tak iż zdawało się, że w jego duszy nie masz już na nic innego miejsca.
- To ci lekarstwo, to ci balsam, to ci driakiew - powtarzał sobie w duchu ksiądz Woynowski - bo żeby kto nie wiem jak był przez niewiastę usidlon, żeby nie wiem jaki nieszczęśnik, to przecież jeśli na wojnę idzie, musi obaczyć, czy nie dychawicznego albo nie włogawego konia kupuje, musi między szablami wybrać, a pancerza przymierzyć, a kopią się raz i drugi złożyć, przez co animus zaraz się od niewiasty odwróci i przystojniejszymi rzeczami zajęty, sercu też ulgę zapewni.
I wspomniał, jako niegdyś, za młodych lat, sam szukał w wojnie zapomnienia albo śmierci. Ale że teraz wojna jeszcze nie rozkwitła, więc Jackowi w każdym razie było do śmierci daleko, a tymczasem cały zaprzątnięty był wyprawą i związanymi z nią sprawami.
Było zaś czynności dużo.
Obaj Cyprianowicze przyjechali znów do księdza Woynowskiego, u którego mieszkał Jacek, po czym wszyscy razem udali się do grodu, aby spisać akt zastawu. Tamże sporządzona została część Jackowej wyprawy, której resztę doświadczony i przezorny ksiądz Woynowski radził załatwić w Warszawie albo w Krakowie. Wypełniło to kilka dni od rana do wieczora, przy czym wygojony już prawie zupełnie po nieznacznym skaleczeniu Stanisław Cyprianowicz pomagał gorliwie Jackowi, z którym coraz ściślejszą zawiązywał znajomość i przyjaźń.
Cieszyli się na ów widok starzy, albowiem obu wielce na tym zależało. Zacny pan Serafin począł nawet żałować, że Jacek tak prędko odjeżdża, i namawiać księdza, aby zbyt wyjazdu jego nie przyspieszał.
- Rozumiem - mówił - rozumiem dobrze, dlaczego byście go chcieli, ojcze dobrodzieju, jako najprędzej wyprawić, ale po sprawiedliwości muszę powiedzieć, że ja o tej pannie Sienińskiej źle nie myślę... Jużci prawda, że w pierwszej chwili niezbyt wdzięcznie Jacka po pojedynku przyjęła, ale pomyślcie, że Stach i Bukojemscy dopiero co i ją, i panią Winnicką z wilczej paszczęki wyrwali; cóż więc dziwnego, że na widok ich ran i krwi chwycił ją gniew, który, jako wiem, ekscytował w niej umyślnie i Pągowski. To - to zawzięty prawdziwie człek, ale dziewczynina, gdym tam u nich był, przyszła już do mnie całkiem skruszona: "Przyznaję - powiada - że nie postąpiliśmy sprawiedliwie i że się panu Jackowi należy jakowaś od nas pociecha". I zaraz ci jej oczka zmokły, aż mi się zrobiło żal, że to przy tym liczko nad miarę gładkie. Ale duszę to ona ma sprawiedliwą i krzywdę czuje...
- Na miły Bóg, niechże Jacek o tym nie wie, bo zaraz by mu serce znów pod gardło podeszło, a ledwie że począł lepiej dychać. Uciekł stamtąd bez czapki, przysiągł, że nie wróci, i niech go Bóg od tego broni. Niewiasty, widzisz waszmość, są jako te ogniki, co w Jedlni na tłustych błotach nocami chodzą. Gonisz go - ucieka; uciekasz - on cię goni... Ot co!...
- Mądra to jest sentencja, którą muszą dla Stacha zakonotować - rzekł pan Serafin.
- A Jacek niech jedzie jak najprędzej. Wygotowałem mu już listy do różnych znajomych i dygnitarzy, których znałem, gdy nie byli jeszcze dygnitarzami, i do żołnierzy co znamienitszych... W tych listach polecam i waścinego syna jako godnego kawalera, a gdy przyjdzie na niego czas wyruszyć, to mu jeszcze dam osobne, choć to może i zbyteczna, bo mu już tam Jacek drogę utoruje. Niech służą razem.
- Dziękuję wam, ojcze dobrodzieju, z całej duszy. Tak! niech służą razem i niech do końca życia w stałej amicycji dotrwają. Mówiliście o chorągwi królewicz Aleksandra, która pod Zbierzchowskim chodzi. Górna to chorągiew, może i najpierwsza w usarii, więc bym dla Stanisława okrutnie był rad, ale on mi powiedział tak: "Lekka jazda na sześć dni w tygodniu, a usarze tylko jakoby w niedzielę".
- Generaliter prawdę powiedział - odrzekł ksiądz. - Już ci, usarzy na podjazdy nie posyłają i rzadko też który na harc wyjeżdża, że to takiemu żołnierzowi nie przystoi z byle kim się potykać; ale też za to jak przyjdzie ich niedziela, to się tak nabiją a natratują, że inni i przez sześć dni tyle krwi nie wytoczą. Zresztą nie wojnie rozkazują, ale wojna rozkazuje, więc czasem się trafi, że i usarze mają powszednią robotę.
- Ojciec dobrodziej wiesz to najlepiej...
Ksiądz Woynowski przymknął na chwilę oczy, jakby chcąc przypomnieć sobie dokładniej czasy ubiegłe, po czym podniósł szklenicę, spojrzał pod światło na miód, pociągnął jeden i drugi łyk i rzekł:
- Tak było, gdyśmy pod koniec wojny szwedzkiej poszli pokarać zdrajcę elektora za zmowę z Carolusem. Poniósł pan marszałek Lubomirski ogień i miecz pod sam Berlin.
Byłem wtedy towarzyszem w jego własnej usarskiej chorągwi, której Wiktor porucznikował. Zastawiał nam się Brandenburczyk, jako mógł: to piechotą, to pospolitym ruszeniem, w którym była szlachta niemiecka - i mówię waści, że nam, usarzom, tak samo jak i nadwornym kozakom, ledwie że w końcu ramiona w zawiasach chodziły...
- Takaż to była ciężka robota?
- Nie była ciężka, bo na sam nasz widok tak niebożętom muszkiety i dzidy w rękach się trzęsły jako gałęzie na wietrze - ale była co dzień od rana do wieczora. Czy kopię wrażasz w piersi czy w plecy, jednako się strudzisz. Hej, miłaż to była wyprawa, bo - jako się rzekło - pracowita, a swoją drogą w życiu ja się tyle ludzkich i końskich zadów nie napatrzył, ile wówczas. Spustoszyliśmy też połowę Brandenburgii tak godnie, że aż Luter w piekle płakał.
- Miło wspomnieć, że zdrada słuszną otrzymała karę.
- Pewnie, że miło. Przyjechał potem elektor do pana Lubomirskiego prosić miru. Jam tego nie widział, ale powiadali potem żołnierze, że pan marszałek chodził po majdanie wsparty w boki, a elektor dreptał cięgiem za nim i kłaniał się tak, że bez mała peruką do ziemi dostawał, i pod kolana marszałka chytał - ba! mówili nawet, że i całował, gdzie popadło; ale temu to i nie bardzo daję wiary, gdyż pan marszałek, mając serce pyszne, lubił nieprzyjaciela przygiąć, ale człowiek był przy tym polityczny - i nie byłby na nic podobnego zezwolił.
- Daj Bóg, aby teraz z Turkami tak poszło, jak wonczas z Brandenburczykiem.
- Niewysoka jest moja eksperiencja, ale za to długa, powiem tedy szczerze waszmości, iż myślę, że pójdzie albo tak, albo jeszcze i lepiej. Pan marszałek był wojennik doświadczony i zwłaszcza fortunny, ale przecie z naszym jegomością, dziś szczęśliwie nam panującym, porównać o nie można.
Po czym wspominali wszystkie zwycięstwa królewskie i bitwy, w których sami jeszcze brali udział, pijąc za zdrowie króla i ciesząc się, że pod takim wodzem młodzi nie tylko wojny zażyją, ale i sławy niezmiernej nabędą, zwłaszcza że wojna miała być z odwiecznym nieprzyjacielem krzyża.
Wprawdzie nikt nic o niej dobrze nie wiedział.
Nie było też jeszcze wiadomo, czy potęga turecka zwróci się naprzód na Rzeczpospolitą, czy na cesarza. Sprawa przymierza z dworem rakuskim miała być dopiero na sejmie poruszona. Ale już na zjazdach szlacheckich i sejmikach powiatowych mówiono tylko o wojnie. Statyści, którzy bywali w Warszawie i przy dworze, przepowiadali ją bez pochyby, a prócz tego cały naród ogarnęło jakoweś przeczucie, że musi ona nastąpić - przeczucie niemal od samej pewności silniejsze, a wysnute zarówno z dotychczasowych czynów królewskich jak i z powszechnej woli i z przeznaczeń narodowych.

[powrót] [rozdz.XII]