Henryk Sienkiewicz
"Wiry" tom 1
ROZDZIAŁ XVII
Władysław zastosował się całym posłuszeństwem do zleceń panny Anney, ponieważ zdrzemnął się znów zaraz po jej odejściu i rozbudził się dopiero wówczas, gdy promienie słońca, które tymczasem wytoczyło się wysoko na niebo, padły na jego głowę. Wówczas począł marszczyć czoło, poruszać brwiami i wreszcie, otrząsnąwszy się na wpół z drzemki, poprosił o spuszczenie rolety. Czarnowłosa dziewczyna zbliżywszy się do okna chciała ją spuścić, ponieważ jednak uczyniła to zbyt skwapliwie i nie potrzymała sznurka, przeto roleta opadła tak nagle, że wyrwała się całkiem z osady i runęła na dolną ramę okna. Wtedy dziewczyna wstydząc się swej niezręczności wskoczyła na krzesło, z krzesła na ramę i poczęła na nowo umocowywać roletę w kółkach. Krzycki patrzył na jej przegiętą postać, na wzniesione do góry ramiona i na czarny zwinięty warkocz niezupełnie jeszcze przytomnym wzrokiem, mrugając oczyma, jakby nie mógł przypomnieć sobie na razie, kto to jest - i dopiero, gdy zeskoczyła z ramy ukazując przy tym zgrabne i pełne nogi w czarnych pończochach, rozpoznał, kogo ma przed sobą i rzekł:
- Ach, to panna Polcia!
- To ja - odpowiedziała dziewczyna. - Przepraszam pana, iż narobiłam hałasu.
I zapłoniła się jak róża pod jego wzrokiem, a jemu przypomniało się, jak widział ją, przybraną tylko w niebieskie perełki wodne, więc spojrzał na nią z większą ciekawością i ozwał się:
- Nic nie szkodzi. Dziękuję panience za troskliwość.
Przy czym poruszył na znak podziękowania leżącą na kołdrze ręką, ale poczuwszy jednocześnie przejmujący ból skrzywił się i syknął.
A ona siadła na brzegu łóżka i pochylona nad nim, pytała z ogromnym niepokojem:
- Boli?
- Boli.
- Może co podać, może kogo zawołać?
- Nie, nie!
Przez pewien czas trwało milczenie. Władysław marszczył się, zaciskał zęby, po czym odetchnął głęboko i rzekł jakby z pewną złością:
- To mnie urządzili te gałgany!
- O, żeby tak wpadli w moje ręce! - odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
I taka niezgłębiona nienawiść rozbłysła w jej oczach, a cała twarz przybrała wyraz takiego okrucieństwa, że mogłaby służyć za wzór do twarzy Gorgony. Krzycki zdumiał się na ten widok tak dalece, że zapomniał o bólu.
I znów zapadło milczenie. Dziewczyna opamiętała się po chwili, tylko policzki pobladły jej tak, że ciemny meszek nad ustami zaznaczył się wyraźniej - i zaczęła wypytywać:
- Co zrobić, żeby panu ulżyć?
Głos jej brzmiał teraz taką troską serdeczną, że Krzycki uśmiechnął się do niej i odpowiedział:
- Nic, chyba pożałować.
A ona w jednej chwili zaniosła się spazmatycznym płaczem, rzuciła się twarzą na jego nogi i objąwszy je ramionami poczęła przez kołdrę całować. Kruczą jej głową i całym ciałem wstrząsało łkanie.
- Panienko, panno Polciu - wołał Krzycki.
I musiał powtórzyć to kilkakrotnie, zanim go usłyszała. Wreszcie podniosła się i zakrywszy oczy rękoma podeszła do okna, przycisnęła twarz do szyby i czas jakiś pozostała bez ruchu. Następnie jęła wycierać chustką oczy i poprawiać pospiesznie roztargane włosy, jakby w obawie, by ktoś wszedłszy niespodzianie nie odgadł tego, co zaszło.
Krzyckiemu zaś przebiegały przez głowę wszystkie chwile, w których się z nią stykał, począwszy od spotkania w ciemnej alei, gdy powiedziała mu, że wilkołak tak nie wygląda, i od wizji w łazience, aż do rozmowy po owej wizji w szpalerze grabowym nad stawem. Przypomniał sobie, jak od owej pory rumieniła się lub bladła naprzemian przy każdym spotkaniu na jego widok, jak spuszczała oczy i jak wodziła nimi za nim, gdy jej się zdawało, że on tego nie widzi. Krzycki brał to z jednej strony za następstwa wypadku w łazience, z drugiej za podziw dla swej urody. Podziw ów głaskał wprawdzie mile jego męską próżność, ale się nad nim nie zastanawiał, gdyż mając głowę zajętą samą panną Anney niewiele się zajmował jej służącą. Teraz jednak zrozumiał, że jest to coś więcej niż mizdrzenie się fertycznej pokojóweczki do ładnego panicza i że ta dziewczyna zakochała się w nim bez pamięci i w sposób jakiś chorobliwy. Miłość jego do panny Anney była jednak zbyt głęboka i pochłaniająca zmysły, by miał się z takiego stanu rzeczy ucieszyć lub przewidywać, że po wygojeniu się z ran będzie mógł w kawalerski sposób z uczuć dziewczyny skorzystać. Przeciwnie. Myśl, że mimo woli je wzbudził, wydała mu się przykrą i uciążliwą. Przejęła go obawa, co z tego może wyniknąć. Przyszło nań jakby widzenie jakichś kłopotów, zajść i zawikłań, które tego rodzaju namiętność może zrodzić. Zrozumiał, że to jest ogień, z którym igrać lekkomyślnie nie można, że trzeba być ostrożnym i nie dawać żadnej zachęty. Postanowił też mimo litości i sympatii, jaką dla dziewczyny w głębi serca odczuwał, unikać nadal wszelkich rozmów, wszelkich żartów, wszystkiego, co mogło ją do niego zbliżać, spoufalać i wywoływać w przyszłości podobne do dzisiejszego wybuchy. Przyszło mu nawet przez głowę prosić panny Anney, by jej więcej nie przysyłała, ale porzucił ten zamiar, spostrzegłszy, że taka prośba mogłaby wzbudzić niesmak lub rzucić na niego cień śmieszności. Ostatecznie doszedł do wniosku, że przede wszystkim należy nie wypytywać o nic dziewczyny, nie żądać żadnych wyjaśnień, co znaczył ten wybuch, te łzy - i trzymać się zimno i z daleka.
Tymczasem dziewczyna, uspokoiwszy się pod oknem, zbliżyła się znów do łóżka i ozwała się pokornym, jakby złamanym głosem:
- Przepraszam pana. Niech się pan na mnie nie gniewa.
On zaś przymknął oczy i dopiero po długiej chwili odpowiedział:
- Ja się, panienko, nie gniewam, ale potrzebuję spokoju.
- Przepraszam - powtórzyła jeszcze pokorniej.
Jednakże zauważyła natychmiast, że on mówi jakimś innym tonem, bardziej suchym i zimnym niż poprzednio, i ogromna niepewność odbiła się na jej twarzy, nie wiedziała bowiem, czy to jest chwilowe niezadowolenie chorego, który istotnie chce spokoju, czy też obraza panicza, za to, że ona, dziewczyna służebna, ośmieliła się zdradzić ze swymi uczuciami. Bojąc się jednak narazić mu się w czym powtórnie, zamilkła i siadłszy na tym samym krześle, na którym siedziała panna Anney, wzięła z komody przyniesioną poprzednio robotę i poczęła szyć spoglądając jednakże od czasu do czasu z wielkim niepokojem i jakby z bojaźnią na Władysława.
Krzycki rzucał również na nią ukradkowe spojrzenia i widząc jej regularne, ale jakby z kamienia wykute rysy, mocno zakreślone brwi, ciemny meszek nad ustami i energiczny, niemal zacięty wyraz twarzy, myślał, że człowiekowi, który by rozbudził zmysły i uczucia takiej dziewczyny, łatwiej by było pozawiązywać rozmaite węzły, niż je potem rozwiązać.