Henryk Sienkiewicz

"Wiry" tom 2

ROZDZIAŁ XXII

- Oto odpowiedź, jaką nareszcie otrzymałem - rzekł Krzycki podając list Grońskiemu. - Nic więcej nie mogę się spodziewać.
- Wiedziałem, że ją otrzymasz - odpowiedział Groński mrugając chorymi oczyma i szukając na biurku binokli. - Uprzedziła mnie o tym pani Otocka, która twierdziła od początku, że panna Hanna powinna ci odpowiedzieć i w końcu ją do tego skłoniła.
Krzycki zaczerwienił się - i zapytał:
- Ach! więc Zosia Otocka wie wszystko?
- Wie i nie wie. Panna Hanna powiedziała jej tylko tyle: "Nie zapomniał, że jest paniczem, a ja chłopką, i przestaliśmy się rozumieć". Jej jeszcze trudniej było o tym mówić niż tobie - i ta trudność rozjątrza tym bardziej ranę, która i bez tego jest dość głęboka... Ale nie mogę znaleźć binokli.
- Oto są! - rzekł Krzycki
Groński założył je na nos i począł czytać:

"Pan sam podarł i podeptał naszą radość, nasze szczęście, moją ufność i to głębokie przywiązanie, jakie dla pana miałam. Na pytanie pana, czy już tych uczuć nigdy nie odnajdę, odpowiadam, że szukam ich na próżno. Jeśli się kiedy odnajdą, powiem to panu tą samą szczerością, z jaką dziś mówię, że mam w sercu sam tylko żal i smutek, które na wspólne życie wystarczyć nie mogą".

- Tylko tyle - rzekł Krzycki.
- Moje przewidywania - odpowiedział Groński - sprawdzają się aż nadto dokładnie. Źródło na razie wyschło.
- Do dna, do dna, ani kropli na ochłodę.
Groński milczał przez chwile po czym rzekł:
- A ja myślę, że jednak nie. To nie jest całkiem beznadziejne. Zostaje smutek, żal i jakby przewidywanie powrotnej fali... Oczywiście, nie napłynie ona dziś, ani jutro... Wobec tego tobie pozostaje albo wytrwać cierpliwie i zdobywać na nowo to, coś stracił, albo, jeśli nie masz na to dość siły, wziąć jakieś nożyce i przeciąć resztę nici.
- Takich nożyc nie znajdę. Pamięta pan, co ona dla mnie czyniła, gdym był ranny? Ja tego nie zapomnę.
Na to Groński przysłonił oczy ręką, popatrzył pilnie na Władysława i zapytał:
- Mój kochany, czyś ty zadał sobie jedno pytanie?
- Jakie?
- Co cię więcej boli: czy utrata panny Hanny, czy zraniona miłość własna?
- Dziękuję panu - odrzekł z ironią Krzycki. - Oczywiście, że tylko miłość własna... Przez nią nie sypiam, nie jadam, przez nią w ciągu kilku dni wyschłem jak wiór, i gdyby nie ta maleńka ranka, byłoby mi tak rozkosznie, że to ha!...
I zaczął się śmiać gorzko, a Groński patrzył na niego wciąż, nie odejmując ręki sponad chorych oczu i pomyślał:
"Ta dziewczyna ma poczciwe serce i niech go tylko ujrzy, przebaczy mu wszystko przez samą litość".
I w tej chwili nie przypuszczał, że myli się gruntownie i że gmach szczęścia można budować tylko na gruncie miłości, nie zaś litości.
Po czym rzekł:
- Słuchaj, ja za kwadrans wkładam te oto ciemne okulary i idę na próbę. Choć ze mną.
- Co mi to już teraz pomoże, co? - zawołał Władysław.
- Nie wiem. Ja nawet nie zaręczam, czy spotkamy pannę Hannę, bo Marynia chodzi czasem ze służącą. Ale w każdym razie nic na tym nie stracisz, więc pójdź.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im wejście doktora, tym bardziej niespodziewane, iż zapowiedział wyjeżdżając, że posiedzi u brata przynajmniej dziesięć dni.
- Jak to, już z powrotem? - zawołał Groński.
- Co, niespodzianka? - zagrzmiał doktór. - Tak, i dla mnie niespodzianka! Jedna wizyta lekarska, potem honorarium, z dodatkiem uprzejmej rady: "wynoś się, pókiś cały!" I oto jestem! Rozkosz, co za podróż!
- Jak się to stało?
- Jak się stało? Zaraz opowiem. Ale nie! Wiem, że pan o tej godzinie wychodzi na te tam próby, więc idę z panami i opowiem po drodze. To takie ucieszne rzeczy, że warto ich posłuchać, ha!
Jakoż po chwili poszli i wesoły doktór zaczął zdawać sprawę ze swej odysei:
- Przyjechałem - mówił - trochę zmęczony, bo to daleka droga, a przy tym trzeba się przesiadać, czekać na stacjach na pociągi, i tak dalej... zwykłe u nas porządki! Do sadyby naszej dotarłem późno i przywitawszy się z bratem poszedłem zaraz spać. Ale nazajutrz, zaledwie rozpakowałem moje elementarze - pamiętacie, panowie? - te, com jej wiózł dla tamtejszej drobnej szlachty, zaledwie nawymyślałem mojemu "krajowemu" bratu, przysyłają na gwałt, bym jechał do jednego wysokiego urzędnika, który ma majątek obok naszej sadyby i latem mieszka z rodziną na wsi. Ha, nie ma rady - jadę! I cóż się pokazuje? Oto dziecku utkwił w gardle naparstek. Zastałem je już sine, ale z chwilą gdym wyciągnął naparstek, wszystko poszło od razu jak najlepiej. Nie było nic więcej do roboty. Uratowałem przyszłego dygnitarza państwa, a rodzicom jedynaka, bo reszta córki. Więc wdzięczność ogromna. Płacą - owszem! Chcę jechać i powtarzam, że nie ma nic więcej do roboty - nie puszczają. Wdzięczność, śniadanie, podziękowania, wezbranie słowiańskich uczuć i pogawędka, która przechodzi niebawem w rozmowę polityczną. "Nie ma - powiada dygnitarz - zgody między braćmi. A jaka szkoda! Różni ich religia i język. Ale cóż to jest religia, jeśli nie zewnętrzna tylko forma? Bóg jest jeden - a? Jemu wszystko jedno, czy go chwalą po łacinie, czy po sławiańsku. Nu, a Sławianinu przecie i przyzwoiciej po sławiańsku. A co do języka - to rozmaite narzecza do rozmowy w domu mogłyby sobie być. Dlaczego jednak nie tylko w urzędzie, ale na przykład i w literaturze nie przyjąć jednego języka - a? Toż i wygoda większa, i kontrola łatwiejsza. Ot, porzuciliby wy wasz katolicyzm i wasze narzecze, a przyjęli jedno i drugie nasze... ale - serdecznie, dobrowolnie. Tak i zgoda by zaraz nastała, i dla was lepsze czasy, i byłaby prosto rozkosz..."
- Dobrze się do pana wybrał - przerwał śmiejąc się Groński.
- Trzebaż, że właśnie na mnie trafił! - odpowiedział doktór. - Ja, moi panowie, jestem deista, filozof, ale jaki tam ze mnie katolik! Często też zdarza mi się napadać na kościół, tak samo, jak i napadam na Polskę, gdy mi się coś w niej nie podoba. Tylko jeżeli ktoś obcy robi to samo wobec mnie, to - dziwna rzecz! - mam mu ochotę zęby wybić. Zacząłem tedy bronić kościoła tak, jak gdybym nigdy w życiu nie wyłaził z zakrystii, ba i lepiej! bo tak jakbym był katolickim apologetą. - Jeśli, mówię, religia jest tylko formą zewnętrzną, to powiedz mi pan, dlaczego to my właśnie mamy porzucać tę naszą formę najbardziej uduchowioną, najbardziej kulturalną i najpiękniejszą! Ten katolicyzm, z którym radzisz nam się pan z dziś na jutro pożegnać, ogarnął przecie cały Zachód, zorganizował społeczeństwa, stworzył europejską cywilizację, przechował naukę, stworzył uniwersytety, wzniósł kościoły, które są arcydziełami, wydał św. Augustyna, Danta, Petrarkę, św. Franciszka i św. Tomasza, stworzył renesans, stworzył Wieczerzę Pańską Leonarda da Vinci, grobowce Medyceuszów Michała Anioła, Szkołę Ateńską i Dysputę Rafaela, stworzył takie kościoły jak św. Piotra, nie licząc innych rozsianych we Włoszech i po całej Europie. Ten katolicyzm zrobił nas uczestnikami wszechświatowej kultury, połączył nas z Zachodem, wycisnął europejskie piętno na naszej polskiej duszy, etc., etc. I gadałem w ten sposób, póki mi nie przerwał i nie powiedział: "W tym i bieda, że on was połączył z Zachodem!" - A ja na to mówię znów tak: Komu bieda, komu nie bieda! - ale teraz pomówmy o pańskiej propozycji wyrzeczenia się przez nas języka, a zatem i narodowości. Wiedz pan, że to jest czcza i głupia mrzonka. To się nie stanie nigdy. Zapowiadam i zastrzegam z góry: nigdy! Ale przypuśćmy na chwilę rzecz niemożliwą: że stoczy nas taka zaraza, że osłabnie w nas tak serce iż powiemy sobie: "dosyć! - nie możemy być dłużej Polakami!" to wówczas co? Zastanów się pan obiektywnie, jak człowiek, który nie zatracił w sobie zdolności do myślenia, co by nas w takim razie mogło wstrzymać od zostania Niemcami? Nasze słowiańskie pochodzenie? Ależ my jesteśmy Słowianami dlatego właśnie, że jesteśmy Polakami. Gdybyśmy się wyrzekli polskości, wówczas jeszcze łatwiej, a nawet eo ipso, wyrzeklibyśmy się słowiaństwa. Wy jesteście ludzie, którzy i sami nie umiecie żyć, i nikomu nie pozwalacie żyć. Więc jaki powód mógłby nas zatrzymać przy was? Czy wasz spokój? czy wasz dobrobyt? czy wasza moralność? czy wasza administracja? czy wasza nauka? czy wasza oświata? czy wasze bogactwo? czy wasza potęga? Nauczcie się patrzeć w oczy rzeczywistości, wyróbcie w sobie zdolność liczenia się z nią - i zrozumiejcie, że wynaradawiając nas, pracujecie dla kogo innego. Ale powtarzam jeszcze raz, że to tylko głupia mrzonka, że chwila wyrzeczenia się nigdy nie przyjdzie, i że jeślim o niej mówił, to tylko dlatego, by odpowiedzieć na te rzeczy, któreś mi pan podsuwał.
Na tym skończyła się rozmowa. Oni jeszcze w wyższym stopniu niż my, nie znoszą niemiłej prawdy, więc mój dygnitarz zmienił się w karafkę zmrożonej wody i na pożegnanie rzekł mi tylko: "No, wy zbyt otwarty, młody człowiek, ale dziękuję za dziecko". - W pół godziny później byłem w domu.
- Domyślam się, co się następnie stało - rzekł Groński.
- Tak. Ponieważ naparstek był wyjęty, więc tego samego wieczora dostałem polecenie, bym wyjechał jutrzejszym pierwszym pociągiem.
- Bądź pan rad, że się na tym skończyło.
- Toteż jestem rad. Posiedzę parę dni w Warszawie, zobaczę rejenta, będę na koncercie panny Zbyłtowskiej. Owszem! owszem!
Tu zwrócił się do Krzyckiego:
- A jak się ma pańska matka i pańska narzeczona?
- Dziękuję panu. Matka nieźle, ale musi wkrótce wyjechać...
I chcąc ukryć zmieszanie począł pilnie patrzeć w głąb ulicy, a po chwili zawołał:
- Ale otóż widzę pannę Zbyłtowską ze służącą, a z nimi idzie ktoś trzeci.
Jakoż rzeczywiście na sto kroków w głębi ulicy widać było zbliżającą się Marynię - i służącą ze skrzypcami w futerale. Z drugiej strony, lubo nieco z tyłu, szedł jakiś młody człowiek ze złotawą bródką który przychylony ku Maryni, zdawał się przemawiać do niej w jakiś usilny i natarczywy sposób. Ona przyspieszała kroku, odwracając przy tym głowę i nie chcąc widocznie go słuchać, on zaś nadążał tuż tuż, gestykulując przy tym gwałtownie.
- Na Boga! ją ktoś napastuje! - rzekł Szremski.
I wszyscy trzej podskoczyli pędem ku niej.
- Co to jest? Kto pan jesteś?
A Marynia, ujrzawszy Grońskiego, chwyciła go za ramię i drżąc cała, poczęła wołać:
- Do domu! niech mnie pan zabierze do domu!...
Groński zrozumiał w jednej chwili, że nic innego nie było do zrobienia i że trzeba się spieszyć, gdyż inaczej Marynia może być zamieszana w grube uliczne zajście. Był pewien, że Krzycki, w którym nagromadziły się ogromne zapasy żółci i rozdrażnienia, przy swej porywczej naturze, nie puści płazem napastnikowi zaczepki - więc, odwiódłszy na bok dziewczynę wsadził ją co prędzej do przejeżdżającej dorożki i siadłszy obok, kazał dorożkarzowi jechać do domu pani Otockiej.
- Już nic, już wszystko dobrze! - uspokajał po drodze przestraszoną Marynię. - Z domu damy znać, że próby dziś nie będzie - i na tym się skończy. Już nic - już nic!
I począł ściskać jej ręce, a po chwili zapytał:
- Ale kto to był i czego chciał?
- Pan Laskowicz - odpowiedziała Marynia - ja go nie poznałam od razu, ale on mi powiedział, kto jest.
Groński zaniepokoił się usłyszawszy nazwisko studenta, albowiem przyszło mu na myśl, że jeśli zajście z Krzyckim skończy się na policji, to dla Laskowicza mogą wyniknąć stąd następstwa wprost fatalne. Ale nie chcąc zdradzić się swym niepokojem przed Marynią i zarazem pragnąc ją tym lepiej uspokoić, zwrócił się do niej na wpół żartobliwie:
- Więc to był Laskowicz? To już rozumiem czego chciał. Ach! ach!... Zaczyna ktoś grywać, nie tylko na skrzypcach, ale i na duszach... Tylko czemu było się tak przestraszać?
- Bo on i groził - odpowiedziała Marynia - okropnie wszystkim groził...
- Takich strachów tylko dzieci się boją.
- Prawda! Zwłaszcza że ja mam grać na głodnych, więc oni nie zrobią ani nikomu z nas, ani mnie nic złego?
- Na pewno nie! - potwierdził Groński.
Tak rozmawiając dojechali do domu. Groński oddał Marynię w ręce pani Otockiej, a gdy po chwili przybiegła i Hanka, opowiedział im co zaszło. Musiał również uspokajać panią Otocką, która, wiedząc o listach, wzięła bardzo do serca całe zajście i zapowiedziała, że zaraz po koncercie wyjadą do Zalesina, a następnie za granicę. Po upływie pół godziny wyszedł - i na schodach spotkał Władysława.
- Chwała Bogu - rzekł - widzę, że nie skończyło się na policji. Czy wiesz, że to był Laskowicz?
- I mnie się zdawało - rzekł żywo Krzycki - ale ten miał jasne włosy. Jak się ma Marynia?
- Przestraszyła się trochę, ale już dobrze. Obie panie siedzą przy niej i chuchają na nią, jak na kurczę. Tak są nią zajęte, że pani Otocka zapewne cię nie przyjmie.
- I ja tak myślę, tym bardziej, jeśli ona tam jest - odpowiedział z goryczą Krzycki. - Więc zostawię tylko kartę i zaraz wracam. Czy pan chce zaczekać na mnie?
- Dobrze.
Jakoż po chwili wrócił i gdy wyszli na ulicę począł mówić:
- Tak i mnie się zdawało, że to Laskowicz, ale stropiła mnie jasna czupryna i okulary. Zresztą nie było czasu na rozmysł.
- Słuchaj, tyś go tam niezawodnie wyczubił? - zapytał Groński.
A Krzycki odrzekł z niechęcią:
- Aż nadto, bo to chuchrak, a nie miał widocznie browninga.
I czas jakiś szli w milczeniu, po czym Groński rzekł:
- Twoja matka potrzebuje kuracji, te panie wyjadą zaraz po koncercie, a panna Hanna zapewne z nimi. Ja bym ci radził, żebyś i ty o sobie pomyślał.
Krzycki machnął ręką.

A w tym samym czasie, Laskowicz mówił na strychu w mieszkaniu "towarzyszki" do Polci:
- Pan Krzycki prawdziwy pan! Zbił mnie przed chwilą kijem za to, żem się ośmielił do niej przemówić.
I począł się śmiać przez zaciśnięte zęby.

[powrót] [rozdz.XXIII]