Henryk Sienkiewicz

"Wiry" tom 2

ROZDZIAŁ XXV

Pokój, w którym zmarła Marynia, zamieniono w żałobną świetlicę. Trumna stała na środku, wysoko, wśród gorejących świec i całego lasu krzewów i kwiatów, których nagromadziło się tyle, że nie tylko sama świetlica, ale nawet przedsionek i schody były nimi zapełnione. Trumna była jeszcze otwarta i w blaskach dnia, pomieszanych ze światłem gromnic, widać było Marynię przybraną w tę samą suknię, w której miała wystąpić na koncercie. Metalowy krzyżyk, który trzymała w złożonych rękach, błyszczał jak świetlisty punkt na ciemnym tle roślin. Twarz miała zamyśloną, ale bez najmniejszego śladu cierpienia i - zarazem jakby zasłuchaną w jakieś głosy, dźwięki i tony, dla śmiertelnych niedosłyszalne i nieuchwytne.
Przez otwarte okna wpadał od czasu do czasu powiew, gasząc tu i ówdzie chwiejne płomyki świec i szeleszcząc liśćmi krzewów. W akacjach przed domem świergotały zgiełkliwie wróble, rzekłbyś, opowiadając sobie gorączkowo, co się stało, a w mieszkaniu, obok katafalku przepływała rzeka ludzka. Przychodzili z wieńcami robotnicy, na których korzyść miał się odbyć koncert, i na widok zamordowanej okrutnie dobroczynnej "panienki" odchodzili z ogniem w oczach i ze ściśniętymi pięściami. Wiadomość o potwornej i bezmyślnej zbrodni sprowadziła też całe gromady studentów, którzy postanowili nieść trumnę na ramionach. Tymczasem przesuwali się cicho naokół katafalku, spoglądając z piersią wezbraną współczuciem i żalem na srebrny, zwrócony ku niebu profil dziewczyny i mimo woli przypominając sobie słowa poety: "Na atlasie cicha, biała, rączki trzyma w krzyż". - Zgroza, oburzenie, ale zarazem i ciekawość poruszyły miasto jak długie i szerokie. Nawet ulicę przed domem zaległy duże tłumy - niespokojne, nie umiejące sobie wytłumaczyć, dlaczego taka rzecz się stała - i jakby przerażone myślą o tym, do czego dojść może w przyszłości i jakie jeszcze zbrodnie przyniesie oraz jakie ofiary jeszcze pochłonie niepewne jutro.
Zwłoki Maryni miały być odwiedzione na kolej, a stamtąd do Zalesina, gdzie były groby Otockich. Zaraz po południu zdjęto z mar trumnę - wówczas, przed jej zamknięciem, przyszła dla pani Otockiej i dla Grońskiego straszna chwila ostatniego w życiu spojrzenia na tę ukochaną istotę, która im była światłem i słońcem. Gdyby była umarła z jakiejś choroby, rozpacz ich nie byłaby może mniejsza, lecz natomiast dla nich samych zrozumialsza. Ale ją zamordowano! Zamordowano to dziecko słodkie i bezwinne właśnie wówczas, gdy chciało ludziom pomagać i gdy cieszyło się myślą o tej pomocy. Zamordowano tę wcieloną pieśń, ten wonny kwiat, zesłany przez Boga na radość ludziom. I w tym właśnie było coś, co już nawet nie mieściło się w kręgu rozpaczy, lecz sięgało w krąg szaleństwa... Bo oto ostatnia chwila spojrzenia na to ukochanie, na tę młodość, na ten dziewczęcy urok, na te białą ofiarę zbrodni i pomyłki, a potem nicość, ciemność - pustka.
Lecz przesilony ból zabija sam siebie jak skorpion, pokrywa pomroką umysł i każe krzepnąć krwi w żyłach. - Tak stało się z siostrą zabitej. - Doktór Szremski długi czas nie był pewien, czy ją potrafi przywrócić do życia.
W przerażeniu i zamieszaniu prawie nie dostrzeżono, że do świetlicy wpadła jakaś obłąkana i skowycząc żałośnie, rzuciła się na ziemię. Wyprowadził ją Świdwicki z pomocą studentów i powierzył ją ich opiece.
Tymczasem zalutowano trumnę, którą młodzież wzięła na ramiona i kondukt wyruszył na kolej. Za nim pociągnął olbrzymi orszak, na końcu którego wlokły się puste karety. Coraz większe tłumy płynęły środkiem ulic i chodnikami - dopiero w pobliżu mostu ci, którzy przyłączyli się tylko przez ciekawość, poczęli wracać do domów.
Do doktora Szremskiego zbliżył się Świdwicki i przez jakiś czas szli obaj w milczeniu, nie spostrzegając, że pozostają coraz bardziej w tyle orszaku.
- Pan znał nieboszczkę? - zapytał doktór.
- Otocki był moim krewnym.
- Ach, panie, co to za straszna jakaś pomyłka!
A Świdwicki wybuchnął:
- To nie jest żadna pomyłka. To logiczne następstwo czasów, które nadchodzą i w których takie wypadki staną się zwykłym, codziennym biegiem rzeczy.
- Jak to pan rozumie?
- Tak, jak należy rozumieć. Ta trumna ma większy sens, niż się zdaje. To zapowiedź. Pomyłka? Nie! Oto grzebiemy dziś harfę, która chciała grać dla ludzi, a którą podeptał brudnymi nogami motłoch... Poczekaj pan!... Niech tak dalej pójdzie, a za dziesięć czy dwadzieścia lat, kto wie czy nie będziem tak grzebać nauki, sztuki, kultury, ba, całej cywilizacji. I to nie tylko u nas, ale wszędzie. Będzie nieskończony szereg takich wypadków... Mnie to zresztą wszystko jedno, ale - to zupełnie możliwe.
Doktór żuł przez jakiś czas w milczeniu słowa Świdwickiego, wreszcie zawołał:
- Ach, oświaty, oświaty, oświaty!
Świdwicki zaś, zatrzymał się, chwycił Szremskiego za klapę od surduta i potrząsnąwszy swą koźlą brodą, rzekł:
- Posłuchaj pan ateisty, a przynajmniej człowieka, który z żadną religią nie ma nic do czynienia: oświata bez religii wyhoduje tylko złodziei i bandytów.
Kondukt wstrzymał się na chwilę z powodu zapchania drogi więc, rozmawiając zbliżyli się znów do trumny; jednakże Świdwicki zniżył tylko głos, ale nie przestał gadać.
- Tak, panie... Wielu ludzi myśli tak samo jak ja, tylko nie ma odwagi głośno tego powiedzieć. Zresztą, powtarzam, że to mi wszystko jedno, bo co do nas - zginęliśmy bez ratunku. U nas są tylko wiry... I to nie wiry na toni wodnej, gdzie poniżej jest głębia spokojna, ale wiry z piasku. Teraz wicher dmie od Wschodu i jałowy piasek zasypuje naszą tradycję, naszą cywilizację, naszą kulturę - całą Polskę - i zmienia ją w pustynię, na której giną kwiaty, a żyć mogą tylko szakale.
Tu wskazał na trumnę Maryni.
- I ot kwiat, który uwiądł. Czy pan wiesz, dlaczego ja u nich, chociaż to moje krewne rzadko bywałem? Dlatego, żem się wstydził jej oczu.
Doszli do dworca i wyszli na peron, z którego widać było przybrany w kwiaty i w gałęzie świerków wagon.
- Jedziesz pan do Zalesina? - zapytał doktór.
- Jadę. Chcę jeszcze popatrzeć na Otocką, z którą Bóg wie co się teraz stanie. A patrz pan, jak wygląda i Groński! Dziad - co? Nie pomoże mu teraz jego łacina i jego książki.
- Kto by tego nie odczuł - odpowiedział doktór. - Krzycki również wygląda jak z krzyża zdjęty.
- Krzycki? Ale może dlatego, że małżeństwo jego zerwane?
Dalszą rozmowę przerwała im orkiestra, która poczęła grać marsz pogrzebowy Chopina.

[powrót] [rozdz.XXVI]