Henryk Sienkiewicz
"W pustyni i w puszczy"
ROZDZIAŁ XLI
Lecz Staś po krótkim wypoczynku pod wałami Lueli ruszył z Kalim na czele trzystu wojowników jeszcze przed zachodem słońca ku bomie Fumby, chciał bowiem uderzyć na Samburu w nocy, licząc na to, że w ciemnościach "węże ogniste" większe sprawią wrażenie. Droga od Lueli do góry Boko, na której bronił się Fumba, wynosiła licząc z odpoczynkami dziewięć godzin, tak że pod fortecą stanęli dopiero koło trzeciej po północy. Staś zatrzymał wojowników i nakazawszy im do czasu jak najgłębsze milczenie począł rozpatrywać się w położeniu. Szczyt góry, na którym przytaili się obrońcy, był ciemny, natomiast Samburowie palili mnóstwo ogni. Blask ich rozświecał spadziste ściany skały i olbrzymie drzewa rosnące u jej stóp. Z daleka już dochodził głuchy głos bębnów oraz krzyki i śpiewy wojowników, którzy widocznie nie żałowali sobie pombe48 chcąc uczcić bliskie, ostateczne już zwycięstwo. Staś posunął się na czele swojego oddziału jeszcze dalej, tak że w końcu nie więcej niż sto kroków dzieliło go od ostatnich ogni. Straży obozowych nie było ani śladu, a noc bezksiężycowa nie pozwoliła dzikim dojrzeć Kinga, którego zasłaniały przy tym zarośla. Siedzący na jego karku Staś wydał po cichu ostatnie rozkazy, po których dał znać Kalemu, by podpalił jedną z przygotowanych rac. Czerwona wstęga wyleciała, sycząc, wysoko pod ciemne niebo, po czym z hukiem rozsypała się w bukiet czerwonych, błękitnych i złotych gwiazd. Wszystkie głosy umilkły i nastała chwila głuchej ciszy. W kilka sekund później wyleciały jakby z piekielnym chichotem jeszcze dwa ogniste węże, ale tym razem skierowane poziomo, wprost na obóz Samburów, a jednocześnie rozległ się ryk Kinga i wrzask trzystu Wa-himów, którzy uzbrojeni w asagaje49, maczugi i noże, rzucili się w niepohamowanym pędzie naprzód. Rozpoczęła się bitwa, tym straszniejsza, że odbywała się w ciemnościach, gdyż natychmiast rozdeptano w zamieszaniu wszystkie ogniska. Ale zaraz z początku na widok węży ognistych ogarnęła Samburów ślepa trwoga. To, co się stało, przechodziło zupełnie ich rozum. Wiedzieli tylko, że napadły na nich jakieś straszne istoty i że grozi im zguba okropna i nieuchronna. Większa część ich pierzchała, zanim dosięgły ich włócznie i maczugi Wa-himów. Stu kilkudziesięciu wojowników, których zdołał zebrać koło siebie Mamba, dawało zacięty opór; gdy jednak przy błyskawicach wystrzałów ujrzeli olbrzymie zwierzę, a na nim biało przybranego człowieka i gdy o uszy ich odbił się huk broni, z której raz po raz strzelał Kali, upadły i w nich serca. Fumba na górze ujrzawszy pierwszą racę, która pękła na wysokościach, padł także ze strachu na ziemię i leżał jak nieżywy przez kilka minut. Ale ochłonąwszy zrozumiał z rozpaczliwego wycia wojowników jedną rzecz, a mianowicie: że jakieś duchy wytracają na dole Samburów. Wówczas błysnęła mu w głowie myśl, że gdyby nie przyszedł tym duchom w pomoc, to gniew ich mógłby się zwrócić i przeciw niemu; ponieważ zaś zatrata Samburów była dla niego zbawieniem, więc zebrawszy wszystkich swych wojowników wysunął się bocznym, ukrytym wyjściem z bomy i przeciął drogę większej części uciekających. Bitwa zmieniła się teraz w rzeź. Bębny Samburów przestały huczeć. W pomroce, którą rozdzierały tylko czerwone błyskawice wyrzucane przez strzelbę Kalego, rozległo się wycie mordowanych, głuche uderzenia maczug o tarcze i jęki rannych. Litości nikt nie prosił, albowiem Murzyni jej nie znają. Kali z obawy, by w ciemnościach i zamieszaniu nie razić własnych ludzi, przestał wreszcie strzelać i chwyciwszy miecz Gebhra rzucił się z nim w środek nieprzyjaciół. Samburowie mogli teraz uciekać z góry ku swoim granicom tylko jednym szerokim wąwozem, ale ponieważ wąwóz ten zamknął ze swymi wojownikami Fumba, przeto z całego zastępu ocaleli ci tylko, którzy rzuciwszy się na ziemię pozwalali się brać żywcem, chociaż wiedzieli, że czeka ich okrutna niewola lub nawet doraźna śmierć z ręki zwycięzców. Mamba bronił się bohatersko, dopóki uderzenie maczugi nie strzaskało mu czaszki. Syn jego, młody Faru, wpadł w ręce Fumby, a ten kazał go związać jako przyszłą ofiarę dziękczynną dla duchów, które przyszły mu z pomocą.
Staś nie pognał straszliwego Kinga do bitwy, pozwolił mu tylko ryczeć na tym większy postrach nieprzyjaciół. Sam nie wypalił też ani razu ze swego sztucera do Samburów, albowiem po pierwsze, obiecał małej Nel opuszczając Luelę, że nikogo nie zabije, a po wtóre - nie miał istotnie ochoty zabijać ludzi, którzy ani jemu, ani Nel nie uczynili nic złego. Dość było, że zapewnił Wa-himom zwycięstwo i uwolnił oblężonego w wielkiej bomie Fumbę. Wkrótce też, gdy Kali nadbiegł z wieścią o ostatecznym zwycięstwie, dał mu rozkaz, by zaprzestano bitwy, która wrzała jeszcze w zaroślach i załamach skalnych i którą przedłużała zawziętość starego Fumby.
Zanim jednak Kali zdołał ją uśmierzyć, uczynił się dzień. Słońce, jak zwykle pod zwrotnikami, wytoczyło się szybko zza gór i oblało jasnym światłem pobojowisko, na którym leżało przeszło dwieście trupów Samburów pobodzonych włóczniami lub pogruchotanych przez maczugi. Po pewnym czasie, gdy bitwa wreszcie ustała i tylko radosne wycie Wa-himów mąciło ciszę poranną, zjawił się znów Kali, ale z twarzą tak pognębioną i smutną, że już z daleka można było poznać, że spotkało go jakieś nieszczęście.
Jakoż stanąwszy przed Stasiem począł się bić pięściami po głowie i wołał żałośnie:
- O panie wielki - Fumba kufa! Fumba kufa (zabity)!
- Zabity? - powtórzył Staś.
Kali opowiedział, co zaszło, i ze słów jego pokazało się, że przyczyną wydarzenia była tylko zawziętość Fumby, gdy bowiem bitwa już ustała, chciał jeszcze dobić dwóch Samburów i od jednego z nich otrzymał cios włócznią.
Wiadomość rozbiegła się w mgnieniu oka między wszystkimi Wa-himami i naokół Kalego uczyniło się zbiegowisko. W chwilę później sześciu wojowników przyniosło na włóczniach starego króla, który nie był zabity, ale ciężko ranny i przed śmiercią chciał jeszcze zobaczyć potężnego, siedzącego na słoniu pana, prawdziwego zwycięzcę Samburu.
Jakoż niezmierny podziw walczył w jego oczach z mrokiem, którym przysłaniała je śmierć, a pobladłe i wyciągnięte przez pelele jego wargi szeptały cicho:
- Yancig! yancig!
Lecz natychmiast potem głowa przechyliła mu się w tył, usta otwarły się szeroko - i skonał.
Kali, który go kochał, rzucił się z płaczem na jego piersi. Wśród wojowników jedni poczęli bić się w głowy, drudzy okrzykiwać Kalego królem i "yancigować" na jego cześć. Niektórzy popadali przed młodym władcą na twarze. Nie podniósł się ani jeden przeciwny głos, gdyż panowanie należało się Kalemu, nie tylko z prawa, jako najstarszemu synowi Fumby, ale i jako zwycięzcy.
Tymczasem w chatach czarowników ozwały się w bomie na szczycie góry dzikie ryki złego Mzimu, takie same, jakie Staś słyszał w pierwszej wiosce murzyńskiej, ale tym razem skierowane nie przeciw niemu, lecz domagające się śmierci jeńców za zabicie Fumby. Bębny poczęły warczeć. Wojownicy uformowali się w długi zastęp, po trzech ludzi w szeregu i rozpoczęli taniec wojenny naokół Stasia, Kalego i trupa Fumby.
- Oa! oa! yah! yah! - powtarzały wszystkie głosy; głowy kiwały się jednostajnymi ruchami w prawo i w lewo, połyskiwały białka oczu, a ostrza dzid migotały w porannym słońcu.
Kali podniósł się i zwróciwszy do Stasia rzekł:
- Pan wielki przywieźć do bomy bibi i zamieszkać w chacie Fumby. Kali być królem Wa-himów, a pan wielki królem Kalego.
Staś skinął głową na znak zgody, ale pozostał jeszcze przez kilka godzin, ponieważ i jemu, i Kingowi należał się wypoczynek.
Wyjechał dopiero pod wieczór. Przez czas jego nieobecności ciała poległych Samburu zostały uprzątnięte i powrzucane w pobliską głęboką przepaść, nad którą zakotłowały się zaraz stada sępów; czarownicy poczynili przygotowania do pogrzebu Fumby, a Kali objął władzę jako jedyny pan życia i śmierci wszystkich poddanych.
- Czy wiesz, kto to jest Kali? - zapytał Staś dziewczynki w powrotnej drodze z Lueli.
Nel spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- To twój boy50.
- Aha! boy! Kali - to teraz król wszystkich Wa-himów.
Nel ucieszyła się tą wiadomością ogromnie. Ta nagła zmiana, dzięki której dawny niewolnik okrutnego Gebhra, a potem pokorny sługa Stasia został królem, wydała jej się czymś nadzwyczajnym i zarazem niesłychanie zabawnym.
Jednakże uwaga Lindego, że Murzyni są jak dzieci, które nie są zdolne zapamiętać, co było wczoraj, nie okazała się w zastosowaniu do Kalego słuszna, gdyż jak tylko Staś i Nel stanęli u podnóża góry Boko, młody monarcha wybiegł skwapliwie na ich spotkanie, powitał ich ze zwykłymi oznakami pokory i radości i powtórzył te słowa, które już wypowiedział poprzednio:
- Kali być królem Wa-himów, a pan wielki królem Kalego.
I otoczył oboje czcią niemal boską, a szczególnie bił pokłony wobec całego ludu przed Nel, wiedział bowiem z doświadczenia nabytego podczas podróży, że pan wielki dba o małą bibi więcej niż o siebie samego.
Wprowadziwszy ich uroczyście na szczyt do stołecznej bomy oddał im chatę Fumby podobną do wielkiej, podzielonej na kilka komór szopy. Wa-himkom, które przyszły razem z nimi z Lueli i które nie mogły się dość napatrzyć dobremu Mzimu, polecił poustawiać w pierwszej komorze dzieże z miodem i kwaśnym mlekiem, gdy zaś dowiedział się, że znużona drogą bibi usnęła, nakazał wszystkim mieszkańcom jak najgłębszą ciszę, pod karą ucięcia języka. Lecz postanowił ich uczcić jeszcze uroczyściej i w tym celu, gdy Staś po krótkim wypoczynku wyszedł przed szopę, zbliżył się do niego i oddawszy mu pokłon rzekł:
- Jutro Kali kazać pochować Fumbę i ściąć dla Fumby i dla Kalego tylu niewolników, ile obaj mają palców u rąk, ale dla bibi i dla pana wielkiego Kali kazać ściąć Faru, syna Mamby, i wengi, wengi innych Samburów, których połapali Wa-himowie.
A Staś zmarszczył brwi i począł patrzeć swymi stalowymi oczyma w oczy Kalego, po czym odpowiedział:
- Zakazuję ci tego uczynić.
- Panie - rzekł niepewnym głosem młody Murzyn - Wa-hima zawsze ścinać niewolników. Stary król umrzeć - ścinać; młody król nastać - ścinać. Gdyby Kali nie kazać ich ścinać, Wa-hima myśleliby, że Kali nie król.
Staś patrzył coraz surowiej.
- Więc cóż? - spytał. - A ty czyś się niczego nie nauczył na Górze Lindego i czy nie jesteś chrześcijaninem?
- Jestem, o panie wielki.
- Więc słuchaj! Wa-hima mają czarne mózgi, ale twój mózg powinien być biały. Ty skoro zostałeś ich królem, powinieneś ich oświecić i nauczyć tego, czego nauczyłeś się ode mnie i od bibi. Oni są jak szakale i jak hieny - uczyń z nich ludzi. Powiedz im, że jeńców nie wolno ścinać, bo za krew bezbronnych karze Wielki Duch, do którego modlę się i ja, i bibi. Biali nie mordują niewolników, a ty chcesz być gorszy dla nich, niż był dla ciebie Gebhr - ty, chrześcijanin! Wstydź się, Kali, zmień stare, obrzydłe zwyczaje Wa-himów na dobre, a za to pobłogosławi cię Bóg, i bibi nie powie, że Kali jest dziki, głupi i zły Murzyn.
Okropne ryki w chatach czarowników zgłuszyły jego słowa. Staś machnął ręką i mówił dalej:
- Słyszę! to wasze złe Mzimu chce krwi i głów jeńców. Ale ty przecie wiesz, co to znaczy - i ciebie ono nie przestraszy. Więc ci powiem tak: weź bambus, idź do każdej z chat i bij w skórę czarowników dopóty, dopóki nie zaczną ryczeć głośniej niż ich bębny. a bębny powyrzucaj na środek bomy, ażeby wszyscy Wa-himowie obaczyli i zrozumieli, jak ich te łotry oszukują. Powiedz zarazem twoim głupim Wa-himom to, co sam ogłosiłeś ludziom M'Ruy, że tam, gdzie przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być przelana.
Młodemu królowi trafiły widocznie do przekonania słowa Stasia, gdyż spojrzał na niego nieco śmielej i rzekł:
- Kali wybić, ach, wybić czarowników! wyrzucić bębny i powiedzieć Wa-himom, że tam, gdzie jest dobre Mzimu, nie wolno nikogo zabić. Ale co Kali ma uczynić z Faru i Samburami, którzy zabili Fumbę?
Staś, który ułożył już sobie wszystko w głowie i który czekał tylko na to pytanie, odpowiedział natychmiast:
- Twój ojciec zginął i jego ojciec zginął, więc głowa za głowę. Zawrzesz z młodym Faru przymierze krwi, po czym Wa-hima i Samburu będą żyli w zgodzie, będą spokojnie uprawiali maniok i polowali. Ty opowiesz Faru o Wielkim Duchu, który jest ojcem wszystkich białych i czarnych ludzi, a Faru będzie cię kochał jak brata.
- Kali mieć teraz biały mózg! - odpowiedział młody Murzyn.
I na tym skończyła się rozmowa. W chwilę później rozległy się znów dzikie ryki, ale już nie złego Mzimu, tylko obu czarowników, których Kali bił w skórę, ile wlazło. Wojownicy, którzy na dole otaczali wciąż Kinga zwartym pierścieniem, przylecieli co duchu na górę, aby zobaczyć, co się dzieje, i przekonali się niebawem i własnymi oczyma, i z zeznań czarowników, że złe Mzimu, przed którym drżeli dotychczas, to tylko wydrążony pień obciągnięty małpią skórą.
A młody Faru, gdy oznajmiono mu, że nie tylko nie zgruchocą mu głowy na cześć dobrego Mzimu i "wielkiego pana", ale że Kali ma zjeść "kawałek" jego, a on "kawałek" Kalego, nie chciał uszom wierzyć, a następnie dowiedziawszy się, komu zawdzięcza życie, położył się twarzą do ziemi przed wejściem do chaty Fumby i leżał dopóty, dopóki Nel nie wyszła do niego i nie kazała mu powstać. Wówczas objął swymi czarnymi dłońmi jej małą nóżkę i postawił ją na swej głowie na znak, że przez całe życie chce zostać jej niewolnikiem.
Wa-himowie bardzo się dziwili rozkazom młodego króla, ale obecność nieznanych gości, których poczytywali za najpotężniejszych w świecie czarowników, sprawiła, że nikt nie śmiał się sprzeciwić.
Starzy nie byli jednak radzi nowym zwyczajom, a dwaj czarownicy zrozumiawszy, że dobre czasy skończyły się dla nich raz na zawsze, poprzysięgli w duszy okropną zemstę królowi i przybyszom.
Ale tymczasem pochowano uroczyście Fumbę u stóp skały pod bomą. Kali zatknął na jego grobie krzyż z bambusów, Murzyni zaś postawili kilka naczyń z pombe i z wędzonym mięsem, "aby nie dokuczał i nie straszył po nocy".
Ciało Mamby po zawarciu braterstwa krwi między Kalim a Faru oddano Samburom.