Henryk Sienkiewicz

"Legiony tom 2"

ROZDZIAŁ IV

Bogusławski, Cywiński i Marek przeszli most San Pietra i znaleźli się na prawym brzegu Adygi. Przez całą drogę panowało między nimi milczenie, albowiem zaszło w nich coś takiego, czego nie umieli przewidzieć. W naturze polskiej tkwi nieprzeparte współczucie dla zwyciężonych, więc oto serca tych dwóch młodych chłopców, które przed chwilą jeszcze kipiały oburzeniem na krzywdę, wyrządzoną rodakowi, i drżały o jego życie, teraz odwróciły się od niego. Obaj nie wiedzieli wprawdzie, że kapitan, zabiwszy grenadiera, chciał na tym poprzestać, ale na równi z oficerami francuskimi wiedzieli, że pozwolił każdemu z przeciwników, by strzelał pierwszy. Rozumieli też i to, że jako oficer legii polskiej, nie mógł puścić płazem obelgi, a jednak opanowała ich odraza do tego krwawego, milczącego człowieka, który idąc obok nich, patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem, jakby już zapomniał, co się stało. Żaden z nich nie zadał sobie pytania, jakby był postąpił na jego miejscu, ale każdemu wydawało się, że idzie za nimi kat. Marek był tak zbolały, jakby padło nań osobiste nieszczęście, wszelako i Cywiński, lubo z natury zawadiaka, myślał ze wstrętem o tej krwi wytoczonej w kasztelu San Pietra.
Bogusławski odgadł, co się w nich dzieje, ale ani jednym słowem nie spróbował rozprószyć ich uczuć. Może zrozumiał, że one nie mogą być inne, a może i sam odczuwał pewną zgrozę. Milczenie poczęło im jednak ciężyć, a położenie stało się tak przykre, że najlepiej było się rozłączyć. Toteż, gdy znaleźli się w mieście, kapitan zatrzymał się i rzekł:
- Tu się rozstaniem, a obaczym się zapewne dopiero w Rimini, więc żegnam waćpanów i dziękuję im za kompasję.
- Chodziło o rodaka - odpowiedział sucho Cywiński.
Pożegnali się zimno i mieli się rozstać. Marek jednakże zawahał się przez chwilę i zatrzymał odchodzącego.
- Kapitanie, proszę na słowo.
Bogusławski spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Słucham - rzekł.
- Mam dla pana kapitana zlecenie z kraju, dane mi na wypadek, gdybym go spotkał. Szczególny traf zrządził, że się to stało wcześniej, niźlim się spodziewał, chociaż kapitan Drzewiecki wspominał, że możemy waćpana spotkać. O zleceniu nie chciałem mówić przed pojedynkiem, by waćpanu nie mącić myśli.
Cywiński, który o niczym nie wiedział, patrzył szeroko otwartymi oczyma na Marka. Bogusławski zaś rzekł:
- Proszę do mnie.
I po chwili znaleźli się w małym "albergo", w którym zatrzymali się po przyjeździe do Werony. Tam Bogusławski zaprowadził Marka do swej stancji i wskazawszy mu krzesło, sam siadł naprzeciw i czekał.
- Polecenie jest od panny Klarybelli Wyrożębskiej - rzekł Marek.
Na to kapitan wstał. Widocznym było, że całą siłą woli chce opanować wzruszenie, ale nie mógł zapobiec temu, by twarz jego nie stała się tak trupio blada i martwa, jak blade i martwe były twarze tych oficerów, których dopiero co postrzelał. Przyszło nań przelotne, ale najzupełniej wyraźne widzenie, że nowina będzie zła, nieszczęsna - i oto ten sam człowiek, który niedawno szedł z największą obojętnością na śmiertelną walkę, chwycił teraz dłonią za poręcz krzesła, aby się nie zachwiać na nogach i zapytał dziwnie zmienionym, głuchym głosem:
- Masz waćpan list?
- Nie. Mam tylko tę obrączkę, którą panna Wyrożębska kazała panu oddać i powiedzieć mu, abyś ją rzucił w morze.
To rzekłszy, podał kapitanowi obrączkę, a ów wziął ją i przez chwilę stał jakby ogłuszony.
Marek aż do tej chwili myślał, że w poleceniu panny Klarybelli jest tylko rezygnacja i głęboki smutek, teraz zaś dopiero zmiarkował, że może się ono wydać bezlitosne. Wrzucić obrączkę w morze i nic więcej! Żadnego słowa pociechy, żadnego usprawiedliwienia, żadnego współczucia. Utopić razem z obrączką nadzieję, utopić marzenia, utopić wiarę, jednym zamachem odłamać przeszłość od teraźniejszości, zostać z pustką w duszy i wytrącić sobie spod nóg podstawę życia, a wszystko na jeden rozkaz, przesłany przez obcego człowieka - oto co zawierało owe lakoniczne polecenie.
Markowi przypomniało się teraz, co o pannie Klarybelli mówił Kajetan - i młoda, wrażliwa szczególniej na zawody sercowe jego dusza byłaby niezawodnie rozczuliła się nad losem legionisty, gdyby nie to, że w oczach kapitana błysnęło coś złowrogiego, a w stężałej jego twarzy odbiła się zimna, biała wściekłość. Niedoświadczony chłopak nie zmiarkował w pierwszej chwili, że jeśli on sam odczuwa bezlitosność polecenia, to tym bardziej mógł wzburzyć się Bogusławski.
W przelotnej błyskawicy jego oczu zobaczył dla siebie groźbę, że zaś wiedział, z jak niebezpiecznym człowiekiem ma do czynienia, więc zamiast skłonić się i odejść, wyprostował się i czekał.
Nastało długie milczenie.
- Czy panna Wyrożębska wychodzi za mąż? - zapytał wreszcie z wysileniem Bogusławski.
Ani w słowach, ani w tonie pytania nie było nawet cienia groźby, jednakże Marek odpowiedział hardo:
- Tak jest. Za mego stryja, szambelana Augusta Kwiatkowskiego.
- Kiedy... ślub?
- Może już był. Stryj jeździł po dyspensę do Warszawy.
Bogusławski usiadł i schylił głowę. Na czole i nad górną wargą wystąpiły mu gęste krople potu, a że siedział bez ruchu, twarz miał ciągle jednako bladą i oczy zamknięte, więc Markowi wydało się, że zemdlał. Na ten widok, obejrzał się po stancji za wodą, lecz nie dostrzegłszy jej, poskoczył żywo do kapitana i potrząsając go za ramiona, jął wołać:
- Kapitanie! kapitanie!
A ów podniósł głowę i odpowiedział cicho:
- Mnie nic nie jest... Dziękuję...
I nagle Marek zobaczył w jego oczach coś takiego, czego nigdy nie widział w ludzkich twarzach: taki ból, takie męczeństwo, taką rozpacz, zwalczaną nadludzkim wytężeniem woli, że piersi zalała mu litość niezmierna. Zrozumiał, że ta obrączka z napisem "spes mea" była jedynym ogniwem, które łączyło żołnierza-tułacza z życiem, z przeszłością, z krajem - i jedynym źródłem nadziei. A teraz ogniwo zostało zdruzgotane, źródło wyschło, a słowa "spes mea" brzmiały jak zgrzyt szyderczy. Zrozumiał również, że gdyby doniósł Bogusławskiemu o śmierci Klarybelli, to cios byłby mniejszy, albowiem po śmierci drogiej istoty tym bardziej się ją kocha, a po zdradzie tym boleśniej się nią gardzi. I jeszcze jedno, niezupełnie jasne, ale mocne poczucie zrodziło się w duszy chłopca, iż ten cios był dla tułacza i dlatego tak okropny, że przyszedł z Polski, za którą tęsknota toczyła tę twardą naturę, jak robak drzewo. Patrząc teraz na Bogusławskiego, mimowolnie zadał sobie pytanie: "czymże są moje zawody w porównaniu z tą milczącą męką?" - i nie myślał już, że kapitan chce mu grozić, a natomiast ogarnął go żal taki, jakiego nigdy w życiu nie zaznał. Do oczu napłynęły mu łzy. Był młody, nieobyty w świecie, skłonny do wszelkich uniesień, nie bał się śmieszności, nie liczył się z niczym, więc pod wpływem tego żalu, nie zastanawiając się ani przez chwilę, jak będzie przyjęty taki objaw współczucia, rzucił się na szyję Bogusławskiemu i objąwszy go ramionami , począł powtarzać:
- Ja rozumiem! rozumiem! rozumiem!
A ów stropił się i cofnął. Był zbyt zamkniętym w sobie, by dzielić się z kimkolwiek bólem, i zbyt dumnym, by przyjąć od kogokolwiek jałmużnę litości. Człowieka w równym sobie wieku byłby niewątpliwie odsunął. Lecz widząc przed sobą poczciwe dziecko, które część jego niedoli chciało zagarnąć we własne serce - wzruszył się, przycisnął z kolei Marka do piersi i trzymał go przy nich długo.
Poczym rzekł:
- Trzeba wytrzymać.

[powrót] [rozdz.V]