Henryk Sienkiewicz

Szkice amerykańskie

I

Oto leży przed wami kraj obmywany z dwóch stron falami dwóch oceanów. Do tych brzegów wiodą dwie bramy - od wschodu Empire City, jak w uczuciu dumy mówią Amerykanie - czyli New York, od zachodu San Francisco. Na północ od posiadłości Wko-Brytyjskich oddziela go rzeka Świętego Wawrzyńca, przez którą wielkie jeziora zlewają nadmiar swych wód do Atlantyku. Za wielkimi jeziorami granica północna mniej wybitna. Istnieje ona tylko na mapach, w rzeczywistości zaś pustynia bezludna amerykańska styka się z bezludną pustynią angielską, a jedynymi strażnikami na całych tysiącach mil są chyba czerwonoskórzy jeźdźcy, którzy nie pytają wprawdzie o legitymacje, ale natomiast ściągają chętnie skórę z głowy zbyt ciekawego podróżnika.
O wielkości kraju da wam pojęcie i to także, że gdy północna granica bieli się przez większą część roku całunem śniegu pokrywającego bezbrzeżne stepy - na południowych krańcach szumią lasy palm, eukaliptów, pomarańcz i magnolii. Pierwszych dni marca w Minnesocie w samotnych chatach pionierskich woda zamarza w naczyniach kuchennych - w tym samym zaś czasie na Florydzie lub Luizjanie nagie dzieciaki murzyńskie szukają schronienia przed upałem w cieniu tamarynd. Słowem, kraj ten, licząc z północy na południe, rozciąga się od strefy prawie zimnej do zwrotnikowej. O rozległości jego ze wschodu na zachód powiem tylko tyle, że z New Yorku do San Francisco dalej jest niż z Paryża do Bagdadu. Pociąg wyszedłszy z New Yorku w poniedziałek rano, staje w San Francisco na drugi poniedziałek wieczorem; zwyczajne zaś pociągi, tz. emigranckie, idą 15 dni i nocy.
Wielkość ta kraju stanowi siłę Stanów Zjednoczonych i tłumaczy nam poniekąd ich bajeczne prawie bogactwo; zrozumiecie bowiem, jak rozliczne produkta muszą znajdować się na takich przestrzeniach. Jakoż istotnie: Michigan, Minnesota, Dakota, Montana, Idaho a poniekąd i Oregon współzawodniczą z Syberią pod względem handlu kosztownymi futrami, środkowe stany produktami i zbożem zalewają targi europejskie - południowe bawełną podtrzymują przemysł angielski. Z drugiej strony tąż samą wielkością tłumaczy się różnorodność objawów życia a poniekąd i urządzenia społeczne oparte na decentralizacji stanowej, która wobec takich przestrzeni jedynie jest możliwa.
Przyjdzie mi jednak jeszcze wrócić do tego przedmiotu, tymczasem, by się nie zabłąkać wśród tych ogromów, musimy podróż naszą odbyć wedle pewnego schematu. Zgodnie z tą myślą postanawiam przeprowadzić czytelników moich ze wschodu na zachód, odbywając z nimi drogę, którą sam odbyłem, wskazując po drodze, co widzenia i uwagi godne.
Jesteśmy tedy w New Yorku. Czym jest New York? Najchaotyczniejszym miastem na świecie. Amerykanie zowią go Empire City, Anglicy pogardliwie śmietnikiem lub rybim targiem. Na podróżnika, który wyjechawszy z Liverpoolu przywykł w ciągu dziewięciu dni do ciszy lub monotonnego szumu oceanu, miasto to robi przygniatające wrażenie. Oczy tu nie mogą pomieścić wszystkiego, co w nie lezie, uszy pękają pod naciskiem miejskiego gwaru. Przed miastem kamienic, gmachów publicznych, kościołów, wież i mostów ciągnie się jeszcze na wodach oceanu miasto całe okrętów. Począwszy od Sandy Hock oko gubi się wśród flag amerykańskich, angielskich, francuskich, hiszpańskich, niemieckich, brazylijskich, rosyjskich. W budynku celniczym usłyszysz wszystkie języki i zobaczysz wszystkie typy. Na warfach przy wyładowywaniu okrętów odróżnisz klątwy wszystkich narodów. Zaraz za budynkiem celniczym hurkot taczek i wozów ładownych pakami, tramwajów łączy się ze świstem lokomotyw kolei miejskiej. Jak Londyn ma swoją kolej podziemną, tak New York powierzchną, która biegnie na arkadach, na wysokości drugiego piętra domów, we wszystkich kierunkach. Zanim wzrok twój padnie na przyległą do portu Water-street, opada cię wrzeszczący wniebogłosy tłum agentów hotelowych. Odbierają ci pakunki, wsadzają do omnibusu i wiozą - sam nie wiesz gdzie. Cóż dziwnego, że chłopi nasi przybywszy do New Yorku, otwierają szeroko usta nie wiedząc, co począć, gdzie się obrócić, do kogo słowo przemówić - skoro i doświadczony już podróżnik traci początkowo głowę w tym kosmopolitycznym zarwańcu. Pod względem gwary, zgiełku, jakiejś gorączki życiowej w gonitwie za pieniędzmi żadne miasto nie może się porównać z New Yorkiem. Londyn ma swój port, ale ma i dzielnice mroczne, posępne, poważne, w których historia przemawia do ciebie gotyckimi wiązaniami wież, gmachów i kościołów, w których tradycja wieje z murów - w New Yorku handel tylko i handel: oto podstawa wrażeń, życia, pracy, oto siła, która panuje nad wszystkimi i ogarnia wszystko, co się da sprzedać, i kupują, co się da kupić. Zasadą życia jest tu wytwarzanie pieniędzy. New York to milion przekupniów, New York to miasto kapiących od złota hotelów, kapiących od złota banków i agencyj. Połowa głównej ulicy Broadway, ciągnącej się prawie przez całą wyspę (Long Island), na której leży New York, zajętą jest przez kantory handlowe. Czytajmy ich napisy: oto Smith i Company handluje kawą z Costa Rica, Wilson sprzedaje bilety do Honolulu. Dalej wymieniają wszelkie pieniądze. Dalej leżą agencje rozmaitych linii morskich, jako to White Star, national, Panamskiej, Brazylijskiej. Nie są to sklepy, tylko kantory obejmujące swą działalnością świat. Szeregi ich ciągną się aż do Castle Garden przez całą długość miasta. Koło City Hall leżą redakcje dzienników "Herolda", "Tribune", "Soona" itd., które mieszczą się w gmachach większych jak ministeria paryskie, a rozporządzają środkami większymi jak niektóre księstwa niemieckie. Przyległa Wall- street zdaje się być zamieszkała przez wariatów, ale to tylko giełdziarze. Krzyczą oni wprawdzie na Stock Exchange, wymachują rękami, pienią się nieomal, spoglądają oczyma nabiegłymi krwią, ale za to robią transakcji rocznej na 25 miliardów rubli. Kościołów wspaniałych, pomników, pamiątek brak w New Yorku. Wszystko zastępują banki. Główny kościół Trinity Church nie wart jest tutejszej katedry, ale za to poczta przechodzi ogromem i wspaniałością największe gmachy naszej stolicy. Wszystko to jest wielkie, wszystko grandioso, ale przesłonione jakby rdzawą mgłą z kominów fabrycznych, wilgotne jak w większości portów i brudne, bo administracja zamiast używać olbrzymich środków, jakimi rozporządza do utrzymania miasta, woli je tout simplement: kraść.
Brak tu także cech ściśle lokalnych, które gdzie indziej stanowią charakter miasta, albowiem ludność New Yorku złożona jest z ludzi wszelkiej narodowości a nawet i ras wszelkich. Europejczycy, Jankesi, Murzyni a nawet i Chińczycy żyją tu obok siebie w dobrej zgodzie, choć w ciągłej gorączce złota.
Z tej gorączki miasto otrząsa się tylko w niedzielę, którą Amerykanie obchodzą skrupulatniej jeszcze od Anglików.
Wówczas cichnie gwar i turkot miejski, a w szybach domów widzisz podeszwy mieszkańców, którzy zmęczeni całotygodniową pracą, odpoczywają zakładając strudzone nogi jak można najwyżej, na ramę okna.
Życie tu, jak widzimy, wielce jednostronne, ale takie być musi. New York jest portem, w którym handel całego kontynentu amerykańskiego styka się z handlem europejskim, skutkiem tego wytwarza się tu wieczny jarmark. Stąd także emigracja rozlewa się na całe Stany, szczęśliwa o tyle, o ile może jak najprędzej opuścić to miasto zapchane ludźmi, przeludnione, w którym życie jest trudne, a stosunki układają się w ten sposób, że wóz społeczny druzgocze bez miłosierdzia wszystkich, którzy z niego spadną lub utrzymać się na nim nie umieją.
W ogóle cała strona nadatlantycka nie przedstawia dla emigracji żadnych widoków. Ludzi tu aż nadto, więc nie ma roboty; nie ma także ani jednego kawałka wolnej ziemi, której całe obszary stoją jeszcze pusto na dalekim Zachodzie. Ślady wysokiej kultury i gęstej ludności widać i w stanie New York, i w przyległych: New England, Massachusetts, Maine, Vermont, Hampshire na północy, Pensylwania, Jersey, West Wirginia na południu. Poza miastem New York ciągnie się naokół kraj fabryczny, dalej zaś, aż do wielkich jezior - rolniczy. Pociąg mija ustawicznie farmy, czyli osady gospodarskie, produkujące rozliczne zboża europejskie, głównie zaś pszenicę. Ziemia w tej części kraju nader urodzajna, przy wielkiej stosunkowo obfitości wód. Jest to kraj niski. Jedno tylko niewielkie pasmo gór Alegeńskich zalega przeważnie Pensylwanię, zresztą, jak okiem dojrzeć, ciągnie się płaszczyzna pokryta miejscami przez lasy i zniżająca się coraz bardziej, w miarę jak idzie ku Północy. Klimat tu pozwala na produkcję zbóż europejskich, stosunkowo bowiem do europejskiego znacznie jest zimniejszy. Stan New York leży mniej więcej na szerokości geograficznej Hiszpanii - miasto zaś na szerokości Madrytu, a jednakże zimą padają tu czasem śniegi bardzo obficie. Wiosna i puszczanie wód rozpoczynają się dopiero w pierwszych dniach marca. Miasto New York ma zresztą szkaradny klimat. Zawistni Anglicy mówią o nim, że jest to Petersburg w zimie, a Kair w lato. Jakoż latem upały, którym towarzyszą roje dokuczliwych nad wszelki wyraz moskitów, większe są niż we Włoszech. Atmosfera przy tym do wysokiego stopnia zmienna. Za mego pobytu widziałem przeskoki od 12 stopni ciepła do 10 mrozu, zdarzające się w ciągu kilku dni. W ogóle dwie są przyczyny tych większych chłodów w Stanach Zjednoczonych, pod jednakimi z Europą stopniami szerokości. Pierwszą przyczyną jest, że Golf Stream, który ociepla brzegi szwedzkie i angielskie, skręcając na dół ku Zatoce Meksykańskiej omija Stany Zjednoczone - druga przyczyna, to formacja Ameryki. Ani jedno pasmo znaczniejsze gór w całej tej części świata nie ciągnie się w kierunku poprzecznym ze wschodu na zachód - wszystkie biegną w kierunku podłużnym, północno-południowym, dlatego też żadne szczyty nie zasłaniają kraju przed podmuchami północy. Przeciwnie: licząc od płaskowzgórza, jakim są stany środkowe, kraj pochyla się aż do Oceanu Północnego coraz więcej, do tego stopnia, że koniec jego nader tylko słabo nad poziom wód jest wzniesiony. Z tego powodu wiatry biegną swobodnie przez całą długość lądu i tym się tłumaczy, że w Chicago w czasie zawiei mroźnych zimno dochodzi, jak zapewniali mnie tamtejsi Polacy, do 25 i 30 stopni Reaumura. Ale za to ten zimniejszy klimat pozwala na uprawę zbóż, które w Europie pod tym samym stopniem szerokości już uprawiane być nie mogą. Ziemia nie wycieńczona jeszcze, a uprawiana bardzo starannie, daje plony nader obficie i tą tylko niezwykłą urodzajnością gleby objaśnić można pytanie, dlaczego zboże amerykańskie, mimo wysokiej płacy robotnika, dochodzącej do dwóch dolarów, czyli licząc w to kurs, do czterech rubli dziennie, bije jednak na targach europejskich nasze zboże. Zresztą nad kwestią tą zastanowię się jeszcze obszerniej; obecnie wracam do warunków klimatycznych części nadatlantyckiej. Do żyzności gleby przyczynia się także obfitość wilgoci w atmosferze. Klimat w Stanach Zjednoczonych w ogóle suchszy jest niż europejski. Podróżnik może to zauważyć na własnych włosach, które z miękkich i prostych w Europie, zmieniają się po kilkutygodniowym tam pobycie w wichrowatą czuprynę, buntującą się przeciw szczotkom, grzebieniom i wszelkim usiłowaniom przyprowadzenia ich do porządku. Mówiąc nawiasem, z tego może powodu Yankees używają niebywałą ilość pomady. Ale ta suchość klimatu głównie daje się czuć na Far Weście, czyli na dalekim Zachodzie, do zenitu zaś dochodzi w Kalifornii. Deszcze padają tam bardzo rzadko, w niektórych miejscowościach prawie nigdy. Błękitna kopuła niebios przez całe kwartały nie przesłania się żadną chmurą. W nadatlantyckiej jednak części wilgoci jest dosyć. Na południu Florida i Luizjana są jakby jednym nie wyschłym jeszcze dostatecznie pojezierzem, na którym wśród lasów dziewiczych, pól uprawnych i stepów prześwieca ustawicznie woda. Dalej, przyjmując za podział wód Rocky Mountains, czyli Góry Skaliste, spostrzegamy, że wszystkie główne rzeki amerykańskie, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na całym kontynencie, toczą swe niezmierne wody do Oceanu Atlantyckiego. Wielkie jeziora mają upust w rzece Ś-go Wawrzyńca. Zstępując ku południowi spotykamy, obok mnóstwa pomniejszych, Hudson River, na której falach widziałem olbrzymie parowce, jakie nie mogłyby żeglować po żądnej rzece europejskiej. Dalej Delawarę z jej przytokami, Savannah River, a na koniec olbrzymią Mississippi, która po połączeniu się pod St. Louis z Missuri skręca ku południowi i wpada do Zatoki Meksykańskiej.
Co jest Mississippi, ten "Wielki ojciec wód", jak mówią Indianie, dać nam może pojęcie to tylko, że dopływy jej, czyli rzeki poboczne, jak np. Arkansas River, i poboczne tychże pobocznych, jak Red River (Rzeka Czerwona), większe są od Wisły pod Warszawą. Gdy np. z małego miasteczka Pleasant City, leżący na granicy Arkansasu i Tennessee, niedaleko miejscowości zwanej Puławski-Camp, patrzy się na jej żółtawe fale toczące przegniłe pnie, liście i cuchnący ił, z którego rodzi się żółta febra, a w którym rozkoszują się krokodyle, widzowi zdaje się, że stał nad brzegiem jakiegoś jeziora, którego drugi brzeg ginie we mgle i oddaleniu. Parowanie takich wód sprowadza obfitość deszczów, które czasem bywają aż nadto obfite - i dzielnie podtrzymują żyzność gleby.
Cała ta część posiadająca urodzajne grunta, wyborne porty, spławne rzeki, a przy tym pokryta jakby siecią mniejszych rzek, czyli tak zwanych creeks, pochyla się gościnnie ku oceanowi, jakby w gotowości na przyjęcie kupca i rolnika. Bliska względnie Europy, przedstawiała zaiste tak wyborne warunki, że była jakby z góry przeznaczoną do cywilizacji i dzisiejszego rozwoju. Jakoż życie poczęło się tu osadzać najpierw na brzegu morskim i stamtąd dopiero zalewać głąb kraju. Dziś rozlało już bardzo szeroko. Granica pustynnego dalekiego Zachodu (Far Westu) cofa się z każdym rokiem dalej ku górom i dalej. Nie ma może pięćdziesięciu lat, gdy i kilkadziesiąt mil za Bostonem, New Yorkiem, Filadelfią, Washingtonem, Baltimore, Nowym Orleanem i innymi nadbrzeżnymi lub niedaleko od brzegu leżącymi miastami zaczynały się głuche bory, w którym żył tylko Indianin, a przenikał traper lub pionier. Dziś się to zmieniło. Jadąc ku wielkim jeziorom z New Yorku przez całe dni widzi się kraj gęsto zaludniony i osiadły. Lasy znajdują się w nim wprawdzie, ale uregulowane przez leśników i podzielone na poręby. Zdawało mi się, że przejeżdżam przez Belgię lub Anglię. Czasem migał przed oczyma krajobraz tak dziwnie do polskiego podobny, że złudzenie psuły chyba tylko kominy fabryczne, gęsto rysujące się na krańcach widnokręgu. Widocznie cywilizacja wdziera się coraz dalej i dalej. Dziś spojrzawszy na mapę ujrzymy w głębi już kraju mnóstwo miast liczących po kilkadziesiąt, po 100 lub nawet po kilkaset tysięcy mieszkańców. Niektóre z nich, jak Cincinnati, Pitsburg, Louisville, Cleveland etc. są trochę starsze, o innych prawdziwie powiedzieć można, że wyrosły wczoraj. Na drodze ku Chicago spotykałem nad wielkimi jeziorami miasta takie, jak Buffalo lub Detroit, o których istnieniu zaledwie wiedziałem z geografii, a które dziś jednak liczą przeszło po 100 tysięcy mieszkańców, nie mówiąc już o samym Chicago, tej królowej jezior, której ludność przeszło pół miliona wynosi.
Dwadzieścia pięć lat temu była to licha osada rybacka. Miasta nadatlantyckie mają przynajmniej swoją historię i swoich założycieli - jak np. New York Holendrów, a Nowy Orlean Francuzów. Ale kto założył Chicago - nikt nie wie. Jakiś Johns lub Brown mieszkał tu zapewne w chacie skleconej z okrąglaków; dziś wznoszą się kościoły, teatra, najpierwsze w całym świecie hotele, uniwersytet, szkoły, szpitale, zakłady dobroczynne i filantropijne, a na olbrzymich, szerokich ulicach słychać mowę wszelkich narodów. Istnieje tu przecie między innymi cała dzielnica polska, między Bradley a Noble Street, w której mieszka do 20 000 naszych wychodźców, przeważnie żyjących z wyrobku po fabrykach. Mają oni siedm stowarzyszeń, trzy pisma periodyczne, dwa kościoły, szkołę i taką już liczbę głosów, że przesądzają swego kandydata do miejscowego ciała prawodawczego. Niemców jest ze trzy razy tyle, Irlandczyków jeszcze więcej, ogólna zaś liczba przybyszów mało co jest mniejsza od miejscowej amerykańskiej ludności.
Przed niedawnym czasem Chicago spaliło się prawie do szczętu, ale ta klęska, dzięki energii mieszkańców, przyczyniła się tylko do wzrostu miasta. Zamiast domów pobudowanych z sosen i drzewa bawełnianego powznoszono gmachy z cegły i granitu tak, że dziś nigdzie nie można znaleźć tak szerokich i prostych ulic, tak ogromnych kamieni, tak wspaniałych chodników, jak w Chicago. Jest w tym wszystkim zapewne pewna prostolinijność i monotonność. Domy są ciężkie i przeładowane ozdobami. Próżno by szukać w całym mieście pięknych i artystycznych pomników architektury, ale za to miasto imponuje komfortem i ogromem.
Rzekłbyś, że to ogród wzniesiony przez olbrzymów. Ludność wzrasta z każdym rokiem, stosunki handlowe zwiększają się z każdym dniem niemal, Amerykanin zaś zwąc swe miasto królową jezior wskazuje z dumą, że istotnie olbrzymie wody obmywają jej stopy.
Nie ma wątpliwości, że rozrost swój zawdzięcza Chicago nie tylko owej niepowstrzymanej niczym energii amerykańskiej, która pustynie umie w ciągu roku zmieniać na kraje ludne, przepełnione miastami, ale i swemu wybornemu położeniu handlowemu. Leżąc na południowym brzegu Michiganu panuje ono nad całym splotem jezior, czyli nad całym systemem wodnym łączącym Kanadę ze Stanami Zjednoczonymi. Cały handle owych mórz wewnętrznych leży niezaprzeczenie w jego ręku, że zaś jeziora łączą się przez rzekę Św. Wawrzyńca z oceanem, Chicago zatem, leżące o tysiąc mil angielskich w głębi lądu, jest jednakże jakby portem morskim. Prawda, że tej komunikacji z Oceanem nieprzezwyciężoną przeszkodę między Ontario i Erie stanowi Niagara, ale ominięto ją, a raczej zastąpiono kanałem, dzięki któremu największe nawet statki mogą dochodzić aż do samych murów miasta.
Miasto więc ciągnie korzyści jednocześnie z lądowego i z portowego położenia. Następnie, jako wielkie ognisko, najdalej wysunięte na zachód na Kolei Dwóch Oceanów, łączy New York z San Francisco, czyli Atlantyk z Pacyfikiem, w samych zaś Stanach cywilizację z Zachodem (Far Westem). Wschód wysyła produkta swego przemysłu, Zachód produkta naturalne; Chicago zaś jest wielkim targowiskiem, w którym odbywa się zamiana.
Kolej Dwóch Oceanów nie tylko była jednym z największych dzieł ludzkich w XIX stuleciu, ale odkryła całe nowe kraje, tak wielkie jak połowa Europy. Wspomniałem, że Chicago jest ostatnim wielkim ogniskiem leżącym na tej drodze. Stan Illinois, którego Chicago jest stolicą, jest to kraj urodzajny, z klimatem przecięciowo podobnym do polskiego, choć z wyraźniejszymi porami roku.
Leży on już znacznie wyżej od stanu New York, sam jeden zaś wydaje tyle zboża, iż można by nim całe Stany Zjednoczone nakarmić. Ziem rządowych, to jest pustych, zatem takich, które mogą być objęte darmo lub prawie darmo na zasadzie tzw. klemów, nie ma już w nim. Ziemia jednak, o ile pod samym Chicago płaci się na tysiące dolarów za akr, o tyle na zachodniej jego granicy jest tanią; dlatego emigracja ciśnie się tutaj nadzwyczaj chętnie. Zamożniejsi z emigrantów wolą nawet płacić tu niskie ceny, a za to mieć ułatwioną i komunikację, i możność zbytu, niż iść dalej na bezludną pustynię zachodnią. Mnóstwo więc Niemców i Irlandczyków posiada tu klemy, czyli 160 akrowe działki, aż do granic Jowy. Między innymi leży w tym stanie i miasteczko Radom, zamieszkałe przez polskich wychodźców. Osady takie leżą także i w graniczącym z północy z Illinois stanie Wisconsin.
Illinois jest zarazem krańcem, od którego zaczyna się wielka pustynia bezludna, czyli tak zwany Far West. Wprawdzie przy kolei leżą jeszcze i w sąsiednim stanie Jowa (Aiowa), i w Nebrasce osady ludzkie, ale coraz ich mniej i coraz bliżej cisną się do linii drogi. Życie skupia się także gdzieniegdzie na większych stacjach, które skutkiem tego zmieniają się zwolna w miasteczka. Są to jakby wysunięte placówki cywilizacji, reszta jednak kraju jest bezludna i milcząca. Są to tak zwane Plains albo Prairies, albo "wysokie stepy", ciągnące się aż do Gór Skalistych. Obejmują one, licząc z północy, Dakotę, Minnesotę, Jowę, Nebraskę, Kansas, Missuri, Arkansas, Indian Territory i New Mexico, i znakomitą część Texasu: słowem takie przestrzenie, że cała środkowa Europa mogłaby się w nich pomieścić. Jest to wielka, nie zapisana jeszcze księga boża, której czyste karty biały człowiek kiedyś dopiero życiem swym zapisze. Dziś na tym olbrzymim płaskowzgórzu żyje tylko Indianin, bawół, niedźwiedź, kuguar, miejscami wznoszą się jakby małe miasteczka szeregi kopców, w których żyją tak zwane Prairie-Dogs, czyli pieski ziemne. Z okien wagonów widać czasem skunksy, których obecność jeszcze lepiej z pomocą powonienia można rozeznać, czasem z fali traw wysunie się uwieńczona rogami głowa antylopy waipiti. Wielkie orły kołują na rozłożonych skrzydłach po niebie, uważnie patrząc w trawę - zresztą pustka, głusza i cisza. Wiatr tylko chwieje wysoką trawą i migoce kwiatami, a wzrok gubi się na jakichś krańcach, gdzie step także staje się błękitny i tak zlewa się z niebem, że jednego od drugiego nie odróżnisz.
Czasem także tę ruchomą równinę traw pruje, jakby okręt morze, wysoki, kryty płótnem wóz emigrancki. Są ludzie, którzy gdzieś aż na kraniec pustyni uciekają przed życiem, bo im się nie wiodło, bo marli głodem lub doznali nieszczęść. Wiosną stada bawołów przebiegają jak burza puste obszary, druzgocąc wszystko po drodze i szukając lepszej paszy. Step bowiem nie wszędzie jest żyzny. Na granicy Dakoty np. i Wyomingu, miejscami w Nebrasce, a także w Colorado ciągną się tak zwane Bad lands, czyli "złe ziemie". Nie ma tam ani dostatku wody, ani drzew, ani zarośli; komu przyjdzie przebywać te przeklęte ziemie, ten nocą musi naniecić ognisko z zeschłego nawozu bawolego. Kto zaś nie ma zapasów żywności, ten z głodu umrze, bo i zwierzyny nie znajdzie. Są to jednak wyjątkowe okolice, w większości miejsc na całym płaskowzgórzu ziemia urodzajnością przewyższa nawet okolice nadatlantyckie. Nebraska jest całą jedną łąką, na której bydło domowe raz puszczone rozmnożyło się do tego stopnia, że dziś całe wpół dzikie trzody błąkają się koło nasypu kolejowego i wzdłuż rzeki Plata, przebiegającej całą długość tych równin. Bóg wie, do kogo one należą. Strzelcy stepowi, ilekroć im potrzeba, biją na swój użytek krowy i nikt się o to nie upomina.
Dziś jednak i Nebraska zaczyna się już zwolna kolonizować, ale tylko wzdłuż kolei. Za mego pobytu założono tam między innymi osadę Nowy Poznań, którą zamieszkują Polacy. Sąsiadują oni z Indianami Pawnies i żyją z nimi w dość dobrych stosunkach; lubo jest to przyjaźń z karabinem w ręku. Stolicą Nebraski jest Omaha, licząca 15 000 mieszkańców. Dzięki wybornemu położeniu nad Missuri, z prostej stacji kolejowej zrobiło się miasto w ciągu lat kilku. Ale życie w nim jest jeszcze surowe a stosunki ostre, między mieszkańcami bowiem znaczny procent stanowią traperowie, skwaterowie i wszelkiego rodzaju awanturnicy na wpół zdziczeli w życiu stepowym. Sama nazwa Omaha jest tylko złowrogim przekręceniem przez Indian okrzyku: "O mein Gott", okrzyku, który wydawali Niemcy, gdy całą ich karawanę liczącą 400 głów wycięli wojownicy z pokolenia Arikarów. Za Omaha, aż do Ogdenu i Salt Lake City, gdzie żyją Mormoni, nie ma już ani jednego miasta, ani jednej osady ludzkiej i z tej i z tamtej strony Rocky Mountains, czyli na takich przestrzeniach, jakie dzielą na przykład Warszawę od Strassburga.
W miarę jak zbliżamy się do Gór Skalistych, step wznosi się ciągle i lubo bardzo nieznacznie, dochodzi jednak do ogromnego wzniesienia nad poziom morza. Rozumiemy teraz, dlaczego wszystkie rzeki z tej strony gór kierują się ku Atlantykowi. Stacja Sherman, gdzie pociąg zatrzymuje się godzinę, leży na 9000 stóp nad poziom, czyli wyżej niż szczyt Łomnicy. Śniegi też tu leżą przez cały rok prawie, w okolicach znajduje się mnóstwo niedźwiedzi, skunksów, psów itp. Sherman jest także stacją dla Myśliwców stepowych. Tuż za nią leżą Góry Skaliste, czyli Rocky Mountains. Czym one są? Dość będzie, gdy powiem, że np. Alpy Szwajcarskie wydają się przy nich słodkim uśmiechem natury. Tu złamy żółtego gnejsu i granitu wznoszą się z rozszalałą dzikością prostopadle aż do chmur, wieczysta mgła i śniegi pokrywają ich wierzchołki.
Nigdzie nie widziałem podobnych przepaści, urwisk, takiego bezładu w nagromadzeniu skał jednych na drugie i widoków przerażających do tego stopnia majestatem swej dzikości. A jednak i one, choć odgrodzone tysiącami mil pustyni, choć tak straszne same w sobie, nie oparły się jednak amerykańskiej energii. W zwartych masach granitu poprzewiercano tunele, przepaści powiązano mostami, skały leżące na drodze porozsadzano dynamitem i dziś pociąg kolei żelaznej biegnie bezpiecznie po złamach kamiennych, na które przed kilkunastu zaledwie laty nawet antylopy nie śmiały się wdzierać.
Pokolenia indyjskie Tabegucha, Winnemucha, Paudas i inne, jakkolwiek niezmiernie krwiożercze, nie śmieją już dziś rujnować kolei. Częściowo wytępiono je, częściowo usunęły się dalej na północ i na południe, częściowo na koniec wyemigrowały do Utah, w sąsiedztwo do Mormonów; w ogóle Indian obliczają w Stanach Zjednoczonych na 300 000. Większość pokoleń rząd Stanów przeniósł do leżącego na południe od Kansas Indian Territory. pokolenie Sioux, najpotężniejsze na północy, prowadziło za czasów mego pobytu, pod wodzą znakomitego swego naczelnika Siedzącego Byka, krwawą wojnę z Amerykanami o posiadanie Black Hills, czyli Czarnych Gór, w których odkryto złoto.
Po wielu zwycięstwach odniesionych nad jenerałem Custerem i po walnej wygranej bitwie, w której Custer poległ, Siouxowie zostali jednak wyparci do posiadłości angielskich. Wojna w Idaho z "Przekłutymi Nosami" skończyła się także złamaniem tego dzielnego pokolenia i dziś jest mniej więcej spokojnie. Ale Indianie giną. Giną nie tylko od oręża. Gdzie tylko osiada rolnik, tam ginie bawół, gdzie zaś zbraknie bawołów, tam nikną Indianie. Kwestia ich bytu jest więc kwestią czasu, to jest zaludnienia się pustych jeszcze do dziś dnia przestrzeni: wódka i ospa przyspieszają chwilę ich zniknięcia. Są wreszcie inne przyczyny, które odkrył znakomity rodak nasz Strzelecki, o którym jednak mówić dla braku miejsca nie będę.
Wracając do Gór Skalistych, stanowią one kość pacierzową całego amerykańskiego kontynentu, który pod różnymi nazwami przebiegają aż do południowego cypla Patagonii. W ogóle ciągną się one bliżej Pacyfiku; w południowej Ameryce (jako Andy) prawie nad samym brzegiem. To nam tłumaczy, dlaczego wschód Ameryki jest daleko dostępniejszy od zachodu i dlaczego wszystkie wielkie rzeki staczają się do Atlantyku. W Stanach Zjednoczonych jest jeszcze i ta przyczyna, że kiedy na wschodzie bieg wód nie spotyka żadnych przeszkód, na zachodzie hamują go dwa inne jeszcze znaczne pasma: Wasatsh Mountains i Sierra Nevada. Skutkiem tego, nie licząc rzek kalifornijskich, jedna tylko większa rzeka wpada w Stanach Zjednoczonych do Oceanu Spokojnego. Rzeką tą jest Colorado.
Część kraju położona między Górami Skalistymi a Sierra Nevada jest pustynią w ściślejszym jeszcze znaczeniu tego słowa, bo pustynią bezpłodną. Obejmuje ona dwa ogromne stany Utah i Nevadę. W Utahu ziemia pokryta na znacznych przestrzeniach solą nie rodzi prawie nic i tylko Mormonom jednym udało się zmienić część kraju7 koło Słonego Jeziora na prawdziwy ogród, ale też takie prace dokonane być mogą jedynie pod wpływem zapału religijnego. Sąsiednia Nevada jest jednym z najsmutniejszych krajów, jakie w życiu widziałem. Prawda, że we wnętrzu jej leżą nieprzebrane pokłady srebra, tak że mieszkańcy Virginia City mówią, iż chodząc po ulicach swego miasteczka depcą po srebrze; ale za to krajobraz przypomina ilustrację Dorégo do piekła Danta. Przez całą drogę aż do Gór Sierra Nevada nie można zobaczyć ani jednego drzewa.
Za górami dopiero ciągnie się prawdziwy ogród Hesperyd - Kalifornia. Gdy podróżnika, który siedm dni i nocy męczył się w wagonie, obwieje jej słodkie, wiecznie wiosenne powietrze, gdy oko jego ujrzy jej cudne doliny, lasy poplątane lianami, zasłony i kotary kwiecia zwieszone nad łożyskami strumieni, wodospady szumiące po skałach, mokre łąki porosłe lianami, różnobarwne kwiaty, kaktusy, drzewa pieprzowe; gdy o ucho jego uderzy nieustająca pieśń przedrzeźniaczy, zdaje mu się wówczas, że to jest właśnie kraj, do którego dążył umyślnie, którego szukał i w którym zostanie do śmierci. Nie podobna się oprzeć takiemu urokowi i takim wrażeniom. Płuczkarnie złota, ciągnące się w kształcie szluz zwieszonych wysoko nad ziemią i owiniętych w bluszcze lub powoje, łechcą w dziwaczny sposób wyobraźnię obrazami bogactw, które znajdują się w tym kraju. Ale przede wszystkim czaruje jego piękność, z którą nawet Włochy nie mogą się porównać. Pociąg biegnie wśród farm, miasteczek i miast otoczonych winnicami lub lasami pomarańcz i brzoskwiń. Kultura tu bardzo staranna, a ludność gęsta, ale także tylko w hrabstwach bliższych kolei. Południe kraju i głąb jego bliższa gór puste jeszcze prawie zupełnie, a ziemia oczekuje na posiadaczy. Na północy uprawiają pszenicę, która koleją żelazną dostaje się do New Yorku, a stamtąd do Liverpoolu lub idzie wprost do portów europejskich naokoło Cap Horn. Południe wydaje wino, pomarańcze, migdały, figi, słowem płody krajów ciepłych; złota dostarczają okolice bliskie Sacramento i to w ogóle Sierra Nevada; wydobywanie jednak przestało już być dowolnym zajęciem pojedynczych ludzi, a zmieniło się w wielkie, oparte na akcjach przedsiębiorstwa, z którymi pojedynczy człowiek, jakkolwiek żądne prawo nie broni mu szukać złota na swoją rękę, nie może wytrzymać współzawodnictwa.
W ogóle żaden stan, może żaden kraj na świecie nie posiada tyle warunków rozwoju, ile Kalifornia; jeśli zaś dotychczas nie znać jej jeszcze na wszystkich targach, pamiętajmy, że posiada ona dopiero 800 000 mieszkańców, a przypływ białej emigracji wstrzymywany jest z jednej strony przez odległość tego kraju i długość podróży, z drugiej przez emigrację Chińczyków. Zresztą nie tak to dawne czasy, gdy ręka ludzka dotknęła tamtejszego gruntu. W miejscu, gdzie dziś stoi San Francisco, przed 20 laty żyły dzikie zwierzęta. Dziś wznosi się miasto, w którym żyje 400 000 mieszkańców, to jest połowa ludności całego kraju. Dziś jest to port, w którym ogniskuje się handel wszystkich archipelagów Oceanu Spokojnego, Chin i Japonii, dziś to Empire City, mające tym większe znaczenie, że po zachodniej stronie Ameryki, aż do Walparaiso nie ma znaczniejszego portu drugiego.
Oto więc przybyliśmy w naszej pogawędce aż do brzegu Oceanu Spokojnego, który też będzie jej kresem. Wykład ten musiał być ogólnym, bo obejmował zbyt wielki zakres. Na samo opowiadanie o Kalifornii, o San Francisco zużyć bym mógł wiele więcej miejsca, wolałem jednak dać czytelnikom moim pojęcie o kraju choćby ogólne, ale zaokrąglone, niż szczegółową, a za to oderwaną, o pojedynczej jakiej miejscowości wiadomość.
W przyszłym rozdziale spróbuję dać pojęcie o tym, jaki lud zamieszkuje te wielkie przestrzenie, jaki jego charakter i owe obyczaje, o których tyle najsprzeczniejszych, a często i najfałszywszych obiega między nami wieści.

II

W przeszłej pogadance mówiłem o kraju - w niniejszej przyjdzie mi pomówić o ludziach i obyczajach. Oczywiście będę mógł dotknąć niektórych tylko czynników amerykańskiego życia. I tak np. nie będę mówił o sektach Północnej Ameryki. Każdy, kto by się chciał czegoś bliższego o tym dowiedzieć, znajdzie, czego żąda, choćby w bardzo popularnie napisanej i przełożonej na język polski książce Dixona. Tych, których by interesowało bliżej poznanie konstytucji Stanów, odsyłam z kolei do znakomitego dzieła Alexisa Tocquille'a, zatytułowanego La Démocratie en Amérique. Książka ta, której przekład polski nie wiem, czy istnieje, napisana została już dawno; jest ona jednak dotychczas, pomimo wielu nowszych prac, najznakomitszym źródłem do poznania urządzeń w Północnej Ameryce i najlepszym, zasadniczym przewodnikiem dla podróżnika, który by je chciał badać. Stosunki zmieniły się tam wprawdzie od tego czasu, ale po większej części ilościowo - jakościowo zasada pozostała dotychczas taż sama. Co do mnie, jeśli o niej wspomnę, to tylko o tyle, o ile będzie mi to potrzebnym, aby ułatwić zrozumienie niektórych objawów życiowych.
W Stanach Zjednoczonych istnieje państwo albo raczej społeczeństwo urządzone na pewnych zasadach, mało zresztą do europejskich podobnych; ale nie ma w ścisłym znaczeniu tego wyrazu narodu, który by tworzył pewną odrębną całość, mającą właściwe sobie cechy etnograficzne, oddzieloną od innych społeczeństw wspólnością pochodzenia, mową, tradycją. Stany Zjednoczone to raczej zbiór wszelkich narodowości, począwszy od anglosaskiej, która stanowiła pierwszy zasadniczy podkład, a skończywszy na polskiej. Wspólne urządzenia, pod którymi żyją te narodowości, nie mają bynajmniej na celu zacierania między nimi różnic. Nie próbowano tam nigdy nikogo amerykanizować i właśnie może owa wolność, jaką dają te urządzenia w zachowaniu indywidualności, uczyniła ogólną konstytucję synonimem swobody, a zatem czymś niezmiernie cennym dla każdego obywatela żyjącego pod jej skrzydłami.
Ale może ktokolwiek z moich słuchaczy pomyśli, że jeśli w Stanach Zjednoczonych żyją obok siebie ludzie wszelkich europejskich narodowości, między którymi nic i nikt nie zaciera różnic - więc nie może być mowy o jakimś wspólnym charakterze. Tak jednak nie jest. Już sama ta konstytucja, właśnie dlatego, że nie zaciera różnic, odbija się na mieszkańcach we wspólnym u wszystkich poczuciu swobody, po którym to rysie tak łatwo poznać wszędzie mieszkańca Stanów Zjednoczonych. Po wtóre, wspólność interesów i zajęć, jednakie warunki bytu i wspólna walka z naturą nadają ludziom tamtejszym pewne cechy, które ich czynią podobnymi ogólnie do siebie, różnymi od mieszkańców Europy. Innymi słowy: np. amerykański Niemiec, Irlandczyk, Polak lub Włoch, w miarę im dłużej żyją w Stanach Zjednoczonych, tracą coraz więcej wspólnych rysów łączących ich z europejskimi współbraćmi, a nabierają coraz więcej podobieństwa między sobą. Nie przeszkadza im to może żyć sercem dla dawnych metropolii, ale wytwarza z nich Amerykanów.
Na koniec zrozumieć łatwo, że przy zetknięciu się tylu narodowości, ta z nich, która osiadła na miejscu najdawniej, a zatem najbardziej czuła się uprawnioną, a dalej: która stała na najwyższym stopniu kultury, musiała wywrzeć największy wpływ na inne, zatem narzucić im swój obyczaj, mowę, sposób patrzenia na świat, słowem, to wszystko, co by można nazwać duchem danego społeczeństwa. Stąd poszły nowe cechy wspólne. Rolę tę w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki odegrała rasa anglosaksońska, której przedstawicieli w Anglii i Ameryce oznaczają ogólną nazwą Yankees.
Na ten typ Yankees przerabiają się mimowolnie ludzie należący do wszelkich narodowości. W Chicago, Detroit i Milwaukee zdarzało mi się widzieć eks-chłopów galicyjskich i poznańskich zakładających nogi na okna, żujących tytoń, świętujących surowo niedzielę, tak dobrze jak rodowici Amerykanie. Byli to Jankesi polskiego pochodzenia, ale Jankesi. W Cincinnati mieszkają Jankesi-Niemcy, w St. Louis lub New Orleans Jankesi-Francuzi. W New Yorku, Filadelfii, Bostonie, Baltimorze i innych czyści Jankesi. Drugie pokolenie przybyłych emigrantów, jeśli tylko zrodzone jest z matek-Amerykanek, zmienia się także w czystych Yankees. Każda narodowość może tam mieć swe kościoły, szkoły, wojsko, nawet dzienniki, ale potrzebaż przecie jakiego wspólnego języka i takim wspólnym językiem jest język angielski. Słowem anglosaski obyczaj, duch, mowa panuje tam nad innymi i wyciska na wszelkich objawach społecznych właściwe sobie piętno.
A teraz pytanie, czym się różni to społeczeństwo od społeczeństw europejskich?
W starym naszym świecie panuje dość powszechnie opinia, że Amerykanie są to ludzie do najwyższego stopnia zmaterializowani, chciwi zysków, pozbawieni wszelkich ideałów, a goniący wyłącznie za bogactwem. Egoizm u tych kupców i "furmanów morskich" ma - wedle tej opinii - dorównywać ich energii. Nie cofają się oni nigdy przed niczym, nie znają żadnych przeszkód. Przedsiębiorczość ich przewyższa przedsiębiorczość nawet angielską, a śmiałość w zastosowaniu do życia wszelkich nowych pomysłów i idei posuwa się aż do niedorzeczności; człowieka jednak oceniają tylko o tyle, o ile zarabia pieniądze. Ani wyższy rozum, ani poświęcenie się nauce nie zyskują u nich szacunku. Wartość w ogóle uznają tylko taką, jaka się da obliczyć na dolary. Nie litują się nad nikim, nie pomagają nikomu: słowem są to ludzie chciwi tylko złota, a zresztą o zatwardziałych sercach i duszach.
Taką jest powszechna opinia, a opinii tej odpowiada teatralny typ szorstkiego brata Jonatana o wygolonej szczęce górnej a zarośniętej dolnej, powtarzającego co chwila goddam, uzbrojonego w rewolwery za pasem i w kieszenie wyładowane złotem. Zobaczmyż teraz, o ile typ ten i powszechna o nim opinia zgodne są z rzeczywistością. Niezawodnie tak powszechne mniemanie nie mogło być poczerpnięte z powietrza, są więc w nim rysy prawdziwe. Jakoż ze starej daty Yankee goli szczękę górną, nie chcę zaprzeczać, bom podobne typy sam widział. Że powtarza co chwila goddam, to zauważyłem także, ale u majtków, woźniców, robotników portowych, słowem u klasy ludzi, która w Europie piękniejsze wyrazy, niż goddam, powtarza bez zarumienia się z lada powodu. O chciwości zysków i o gonitwie namiętnej za złotem uważam za stosowne pomówić nieco obszerniej.
Niezawodnie tak jest. Dzisiejsi Amerykanie są prawie bez wyjątku potomkami ludzi biednych, którym bogactwa innych straszliwie w swoim czasie ciążyły - nauczyli się więc patrzeć na bogactwo jak na siłę i o zdobycie tej siły starają się istotnie z niepohamowaną energią. Nawiasem zauważę jednak, że nie są chciwi małych zysków. Niedoświadczony Europejczyk, który tam przyjeżdża z zamiarem założenia jakiegokolwiek interesu, może być pewny, że jeśli go oszukają, to na tysiące dolarów, nikt zaś na dolara. Rysem natury amerykańskiej jest pewna zamaszystość! Gdy Yankee pragnie zarobić, to miliony. Nie umie on oszczędzać centimów i dorabiać się z centimów, jak na przykład Francuz, i pogardza tymi, którzy to czynią. Z tego np. powodu Amerykanie, mimo swej politycznej sympatii dla Francji, nie bardzo w życiu prywatnym lubią Francuzów, a zwłaszcza kupców i przemysłowców francuskich, z tego także powodu nazwa Polish Jew (Polski Żyd) jest po prostu obelgą. Dziwna rzecz zaiste, ale jeśli oszczędność polega na cierpliwym zgromadzeniu małych sum, na odmawianiu sobie w życiu wszystkiego, co nie jest koniecznym, to ten najbardziej kupiecki i przemysłowy naród nie umie oszczędzać ani zwolna dochodzić do bogactw. Amerykańskie fortuny powstają najczęściej dzięki jakiejś płodnej myśli, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dzięki zuchwałemu ryzyko, ale powstają tak szybko jak i ich miasta. We wszystkim tam, i w naturze, i w przestrzeniach, i w stosunkach ludzkich, zatem i w handlu, i w gromadzeniu bogactw panuje jakaś inna, większa miara, tam wszystko jest, jak mówią: grandioso.
Oczywiście, że człowiek, który całą energię, rozum i namiętność wytężył w kierunku zrobienia majątku, musi być do wysokiego stopnia jednostronnym; musi w nim ta namiętność przygłuszyć inne strony ducha i ten objaw spotykamy istotnie dość często w Ameryce. Tłumaczy się nim także poniekąd owa obojętność względem kogoś potrzebującego pomocy, obojętność, która się streściła w wyrazach: "Help yourself!" (pomagaj sobie sam). Jakoż istotnie, młody, zdrowy i mogący pracować człowiek zawsze usłyszy taką odpowiedź, choćby umierał z głodu. Ale z drugiej strony nic dziwnego, że każdy Amerykanin, który i sobie samemu przez całe życie powtarzał te słowa, powtarza je i drugim. Znaczą one: nie licz na mój sentyment - stań mi się potrzebnym, a pomogę ci; inaczej nie.
Życie jest twardą szkołą pracy i zawodów - Amerykanin zaś sądzi, że ten, kto chce, by mu drugi pomagał, chce, by drugi za niego pracował - zatem sam nie chce pracować.
Inna jednak rzecz, gdy nie może.
Czy ten pogląd dowodzi egoizmu - nie śmiałbym twierdzić, twierdzę za to stanowczo, że dziecko, kobieta, zniedołężniały starzec nigdzie na świecie nie znajdą tyle szczerej pomocy, tyle otwartych serc, dłoni i kieszeni - ile u tych gburowatych demokratów. Ten sam Yankee, który mogącemu pracować mężczyźnie nie poda kawałka chleba, choćby umierał z głodu, sobie odejmie od ust, gdy będzie chodziło o pomoc istotnej i bezradnej niedoli. Dość spojrzeć na ich zakłady i instytucje dobroczynne. Zdarzyło mi się widzieć je tam, następnie w Anglii i Francji - i mogę zapewnić, że nigdzie w Europie nie wydają na nie takich sum, nigdzie nie płacą tak chętnie i tak wysokich na nie podatków, jak w Ameryce. Chicago po pożarze zaczęło przede wszystkim odbudowywać gmachy przeznaczone na zakłady dobroczynne. Dziś istnieje tam najbardziej wzorowy pod względem higienicznym szpital, dom dla zniedołężniałych starców, dom wariatów, instytut głuchoniemych i ociemniałych, przytułek dla paralityków, dla idiotów, nie licząc wszelkich możliwych ochron dla sierot, ubogich wdów, kalek itp.
Na szkoły, na przytułki dla rozbitków, na tak zwane "working-hauzy", czyli domy wyrobnicze, w których świeżo przybyli, bez środków emigranci znaleźć mogą przytułek, życie, zarobek i naukę, nigdy nie pożałuje Amerykanin pieniędzy.
Każda sprawa, byle szlachetna i w imię ludzkości podjęta, znajduje tam również chętne poparcie. Miasto San Francisco złożyło raz w podobnych okolicznościach do 15 tysięcy dolarów na sprawę sobie zupełnie obcą, której rozwiązanie mogło mu być zupełnie obojętne.
Czy zatem wobec tego wszystkiego można ich oskarżać o egoizm i niewiarę we wszelkie wyższe ideały?... Nie sądzę. W czasie wojny Północy z Południem milion obywateli nie zmuszanych prawem do służenia wojskowo wzięło za broń i walczyło z wytrwałością, która by najstarszym armiom zaszczyt przyniosła, poświęcając swe majątki, życie i rodziny. Powie mi ktoś, że wojna z Południem była przedsięwzięta w imię interesu. Być może istotnie, że ci, którzy stali na jej czele, prowadzili ją dla interesu, ale cóż za bezpośredni interes miał rolnik lub kupiec, który rzucał swe zajęcia, a biegł ginąć pod wodzą Granta lub Shermana? jaki widział w tym bezpośredni zysk lub osobistą korzyść? A jednak znalazło się takich milion. Lecz ci wszyscy poszli na pola Georgii w imię zasady, w imię idei i w imię zagrożonej secesją Rzeczypospolitej.
Widzimy z tego, że owi "furmani morscy" nie są tak dalece pozbawieni ideałów i tak niezdolni do wszelkich wyższych porywów, za jakich chciano ich ogłosić. Przy tym raczcie, szanowni czytelnicy, zauważyć jeszcze jedną rzecz. Oto mówiąc o amerykańskim zmaterializowaniu, a zwłaszcza o gorączkowej chęci zrobienia majątku, mówiliśmy tylko o wielkich miastach i ich mieszkańcach. Wspomniałem już zaś, że miasta te są po największej części portami, do których zawijają okręty z całego świata i gdzie się odbywa jakby nieustający jarmark. Cóż dziwnego, że na tych targowiskach, gdzie handlują wszystkie narody, namiętności kupieckie, zatem chęć zysku, zatem chęć zrobienia bogactw dochodzą do najwyższego stopnia. Doprawdy, należałoby się jeszcze zastanowić nad tym, czy to są cechy wyłącznie amerykańskiego charakteru, czy też cechy wszystkich miast portowych, których podstawą bytu jest handel. Kto wie, czy mieszkańcy np. Hamburga nie są pod tym względem podobni do mieszkańców New Yorku i czy cała różnica nie jest tylko ilościowa, wypływająca stąd, że podobnie wielkich targowisk, z wyjątkiem u Anglików, którym zresztą zarzucają podobne wady, nie ma na całym świecie.
Czyż jednak w Ameryce istnieją tylko miasta i kupcy?
Przeciwnie - wszelkie błędy w pojęciu o Stanach Zjednoczonych i charakterze ich mieszkańców wypływają tylko z tego, że ci podróżnicy, którzy wydają sąd, nie znają dostatecznie kraju. Jakże się to bowiem odbywa? Oto podróżnik taki przyjeżdża do New Yorku, Baltimory, Filadelfii lub Nowego Orleanu, to jest do któregokolwiek z miast portowych, w których z natury rzeczy wszystko na handlu i chęci majątku musi być oparte, uogólnia swe wnioski i z jednego miasta wydaje sąd o całym kraju. Sądy takie powtarzane potem bywają przez gazety, spisywane w broszurach, w listach z podróży - i koniec końcem przyczyniają się do rozpowszechnienia najfałszywszych mniemań. Czasem wydawane bywają także arcypośpiesznie. Nie chcę polemizować z nikim, ale nie mogę się oprzeć chęci poświęcenia kilku słów pewnej damie, naszej rodaczce, której listy z podróży cieszyły się dość długo wielkim powodzeniem i regulowały nasze sądy o Stanach Zjednoczonych. Otóż dama ta, przybywszy do New Yorku, na drugi i trzeci dzień zaczęła podawać nam - nie swoje pierwsze wrażenia, bo to każdemu wolno, ale studia o obyczajach amerykańskich. Spostrzegłszy, że w New Yorku wszyscy handlują, zapisała zaraz w swym dziewiczym katalożku: "Amerykanie wszyscy oddają się tylko handlowi, jedyną zaś namiętnością każdego mieszkańca Stanów Zjednoczonych jest chęć zrobienia kolosalnej fortuny."
Co do mnie - czytelnicy - znam miliony mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którzy 1) nie oddają się handlowi, a 2) nie marzą nawet o zrobieniu kolosalnej fortuny z tej prostej przyczyny, że nie mają do tego najmniejszej możności. Jest to tak zwany świat farmerski, czyli rolniczy. To, co powiem obecnie, mało komu jest znane. Najbłędniejszym jest mniemanie, żeby siła Północnej Ameryki, jej zdrowie i to, co stanowi podstawę, a zarazem największą potęgę społeczną, leżało w jej miastach, w jej handlu i przemyśle. Miasta, handel i przemysł stanowią zapewne niepoślednie czynniki życia; ale dziś klasę najliczniejszą i najzdrowszą stanowią farmerzy, to jest osadnicy, czyli koloniści rolniczy. Otóż farmer amerykański jest człowiekiem żyjącym w dobrobycie. Jest on pewny kawałka chleba i wie, że dzieci jego do późnych jeszcze pokoleń będą go miały pod dostatkiem; ale wie także, że wyłączywszy wypadek chyba, przez który można znaleźć na swej ziemi naftę, złoto lub coś podobnego - nigdy nie zrobi wielkiego majątku. Różni się więc on tym od mieszkańca miast, od kupca i przemysłowca, że za fortuną nie goni, ale za to z pogodnym umysłem i poczuciem społecznego bezpieczeństwa orze swój kawałek ziemi. Położenie także wpływa i na jego charakter. Jest to klasa ludzi oświeconych, spokojnych, uczciwych i do wysokiego stopnia gościnnych, klasa, na której cała przyszłość Ameryki spoczywa i w której główna jej potęga, jak wspomniałem, jest złożona. W Illinois a potem w południowej Kalifornii poznałem domy farmerskie, które doprawdy do powieści można by wciągnąć. Ojciec, który sam pracuje w polu, ma tam w gronie rodziny powagę kapłana i patriarchy, czyta psalmy, błogosławi pożywienie, które na stół przynoszą, do stołu zasiada nie tylko z dziećmi, ale i z robotnikami, często zaś oddaje córkę najuczciwszemu i najwierniejszemu ze swoich parobków. Są to stosunki prawie biblijne, a podobnie wysokiego poziomu moralnego trudno by znaleźć gdziekolwiek w Europie. Jest to jednak naturalne, nic bowiem tak nie podtrzymuje moralności, jak spokojny dobrobyt, jak owa złota mierność, w której każdy amerykański farmer żyć musi.
Ale spytajcie mnie, dlaczego w Ameryce rolnik nie ma przed sobą widoków zrobienia fortuny? Otóż głównym powodem tego jest szczupła ilość gruntu, którą posiada. Czy zatem ziemi tam brak? - Nie. Wspomniałem poprzednio, że w pustych stepach Ameryki cała środkowa Europa mogłaby się z łatwością pomieścić. Niezmierne obszary najurodzajniejszego w świecie gruntu stoją tam jeszcze niedotknięte siekierą; lasy tak wielkie jak całe nasze gubernie oczekują dotąd na siekierę pioniera, a jednak w Ameryce nie ma prawie wielkich gospodarstw. Większe gospodarstwa, mianowicie plantacje, znajdują się tylko na południu i od czasu uwolnienia Murzynów upadają lub przechodzą w ręce mniejszych właścicieli. W środkowym i północnym pasie kraju, produkującym nasze zboża, wielkie gospodarstwo jest wyjątkiem. Przyczyną tego jest drogość robotnika, którego cena dochodzi do dwóch i pół dolarów, czyli licząc z kursem do pięciu rubli dziennie. Wobec tego rolnikowi opłaci się to tylko, co własną i własnej rodziny pracą może wyprodukować. Większość zatem farm rzadko obejmuje więcej nad 160 akrów. W ziemiach rządowych, nie zajętych jeszcze przez nikogo, tak zwane klemy, czyli działki, które każdemu wolno obejmować na wypłatę po dolarze z akra w ciągu dziesięciu lat, nie mogą również 160 akrów przechodzić.
Kraj więc cały, od Atlantyku aż do Wielkich Jezior, a stamtąd po części aż do Mississippi i dalej wzdłuż linii kolei, zasiany jest drobnymi osadami, wydającymi masę zboża, ale na których pracują właściciele, nie najemnicy. Tym tylko tłumaczy się niezrozumiały dla wielu fakt, dlaczego zboże amerykańskie mimo drożyzny robotnika i mimo olbrzymich podróży, jakie odbywa do naszych portów, wytrzymuje współzawodnictwo z naszymi cenami. Otóż wytrzymuje raz dlatego, że wydajność ziemi jest większa, a uprawa nie wymaga tylu trudów, a po wtóre, że farmer nie płacąc sobie i dzieciom swym za robotę, nie liczy jej w cenie. Gdyby w Ameryce istniały wielkie gospodarstwa, na których by trzeba utrzymywać tylu parobków, ilu się ich trzyma na naszych, nie byłoby dla nas niebezpieczeństwa.
Tymczasem jednak ono istnieje - i z każdym rokiem będzie się stawać groźniejsze, w miarę jak puste jeszcze przestrzenie zaczną się zaludniać, i w miarę jak zamiast rojących się dziś na nich bawołów i kujotów, zaroją się farmy. Ten prąd na daleki Zachód byłby jeszcze daleko silniejszy, gdyby nie to, że emigracja, która przyjeżdża do miast portowych, nie ma najczęściej grosza przy duszy, zatem i możności udania się na Far West i założenia tam gospodarstwa.
Jednakże niektóre ziemie, jak np. w części Illinois, Ohio, część Indiany, dalej Wisconsin, Minnesota, Jowa, w naszych już czasach zostały przez rolnictwo zalane i dziś już produkują niezliczone ilości buszli zboża.
Chicago stało się jednym z największych w świecie rynków zbożowych, a w Kalifornii produkcja pszenicy przewyższa już produkcję złota.
Przez taki stopniowy napływ farmerstwa powstają całe nowe państwa, czyli stany - i nic ciekawszego, jak wytwarzanie tych pojedynczych rzeczypospolitych, stanowiących razem United States. Oto leży przed nami kraj pusty i dziki, zamieszkały przez Indian tylko i bawoły. Tymczasem przychodzi rolnik, bierze do nikogo nie należący klem i poczyna gospodarować. Nazywają go wtedy skwaterem, czyli setlerem. Życie jego z początku jest życiem na wpół myśliwskim. Naokoło nie ma ludzi ani miast; mięsa więc dostarcza mu głównie bawół. Skwater jest na wpół wojownikiem także. Chodząc za pługiem on i jego synowie noszą na plecach karabiny, czyli rifle, a za pasem bowie-knife, by w każdej chwili mogli bronić się od napadu czerwonoskórych rabusiów. Potem przychodzi drugi skwater, trzeci i czwarty. Bawół i Indianin ustępują zwolna przed nimi. Dzieci tych nowych osadników będą zajmować coraz nowe ziemie, ale tymczasem rodzice budują dla nich szkołę, która jest najpierwszym i najpiękniejszym budynkiem w okolicy. Następnie sprowadzają nauczycielkę, jaką miss Melly lub Jenny, którą płacą dobrze i w której podkochują się wszyscy starsi synowie rodzin. Jak szkoła jest najpierwszym budynkiem, tak nauczycielka ma najpierwszą powagę w okolicy. Osłania ją szacunek publiczny, a wszystkie rewolwery są na jej usługi. W komunach jeszcze nieuformowanych, które zatem nie mają regularnych sądów, sędziów i rządzą się prawem lynch, ona częstokroć jest zarazem sędzią. Zaiste dziwny widok przedstawia taka miss nauczycielka, samotna wśród surowego otoczenia, a jednak jednym słowem powściągająca swoich uczniów, mających czasem po 18 lat i nie wahających się uderzać na niedźwiedzia. Owa oświata, oddana w ręce kobiet, owa sumienność i biegłość, z jaką one wywiązują się z zadania, i szacunek otaczający nauczycielki, to czysto amerykański rys, którego próżno by szukać gdzie indziej. Oto zjawisko, które istotnie warto zanotować w podróżnym katalożku. Nie potrzebuję mówić, że taka nauczycielka jest specjalistką, która ukończyła odpowiedni zakład naukowy i uczy dzieci nie wedle fantazji, ale według programu dla szkół obowiązującego w całej Unii, a w ogóle znakomitego.
Oto więc w kraju przedtem pustym mamy już kilkanaście rodzin, nauczycielkę i szkołę... koło szkoły powstaje zwolna kościół tego wyznania, do którego należy większość skwaterów, następnie otwierają się pewne widoki handlowe, osiedleńcy bowiem potrzebują narzędzi, ubiorów i zapasów kolonialnych. - Przyjeżdżają więc kupcy, którzy osiadają koło kościoła i szkoły - i w ten sposób wznosi się miasto, a w nim banki, hotele, powstają dzienniki - prowadzą się drogi, koleje żelazne, ludność powiększa się. Bardziej złożone stosunki potrzebują odpowiednich praw - układa się więc konstytucja, powstają urzędy z wyborów, sądy - i oto życie zakwitło na dawniejszej pustyni. Gdy ludność dojdzie do 100 000, terytorium zmienia się w stan, na gwiaździstej chorągwi przybywa nowa gwiazda, w ciele prawodawczym w Washingtonie nowy poseł, a w senacie aż dwóch senatorów.
Nawiasem wspomnę, że każdy stan wybiera do ciała prawodawczego tylu reprezentantów, ile ma setek tysięcy mieszkańców. Stan więc Nowy York wysyła ich przeszło dwudziestu, a np. Utah lub Newada tylko jednego. Takie urządzenie dało by jednak zbytnią przewagę stanom ludniejszym nad mniej zaludnionymi i całe losy Unii oddałoby w ręce stanów nadatlantyckich; dla zrównoważenia więc podobnej nierówności każdy stan bez względu na ilość mieszkańców wysyła jednakową ilość senatorów do Washingtonu.
Ale wróćmy do wytwarzania się stanów. W ten powyżej opisywany sposób powstał np. już za naszych czasów stan Jowa, który do niedawna był tylko terytorium, dalej Nebraska, Wyoming. Kolej Dwóch Oceanów bardzo przyczyniła się do wzrostu ludności w krajach przydrożnych, zatem do przechodzenia terytoriów w stany. Czasem pierwszymi osadnikami w pustyniach bywają włóczęgi stepowe, czyli tak zwani traperowie; często kopacze złota. Za mego pobytu niejaki Gordon ze Sioux City udał się do Black Hills, czyli Czarnych Wzgórz; rząd przeznaczył owe okolice na mieszkanie potężnemu narodowi indyjskiemu Sioux i tym celem była tam poprzednio wysłana komisja, by kraj obejrzeć, przedtem bowiem nigdy tam nie postała noga białego człowieka. W komisji tej uczestniczył między innymi i nasz rodak Sygurd Wiśniowiecki. Owóż komisja po zbadaniu kraju orzekła, że w Czarnych Górach musi znajdować się złoto - i właśnie to orzeczenie zachęciło Gordona do zebrania kilkunastu równych mu awanturników i do udania się całe tysiące mil przez stepy, pustynie i tak zwane "złe ziemie" do Czarnych Gór. Przez kilka lat, ukrywając się przed Indianami, układając się lub bijąc z nimi - on i jego towarzysze przetrząsali Czarne Góry. Kilku z nich poległo, kilku rozszarpały dzikie zwierzęta - Gordon jednak i pięciu innych wrócili... milionerami. Odkryli oni nadzwyczaj bogate placery - i zaledwie wieść o tym rozeszła się po świecie, tyle wozów ruszyło natychmiast z różnych części Stanów Zjednoczonych do Czarnych Gór, że dziś wznosi się tam już miasto Dedwood, liczące 20 000 mieszkańców - prawie samych mężczyzn; istnieją banki, hotele a nawet i teatr - wszystko to zaś istnieje mimo tego, że droga do Dedwood była jedną z najniebezpieczniejszych w siecie, Siouxowie bowiem do ostatnich czasów mordowali bez litości każdego białego człowieka, który wpadł w ich ręce.
Wynikła nawet z tego powodu wojna, w której wódz Siouxów "Siedzący Byk" zadał krwawą klęskę wojskom Stanów Zjednoczonych pod wodzą jenerała Custera. Skalp poległego Custera powiewa dotąd u pasa groźnego wodza, ale dziś Siouxowie zostali już albo wytępieni, albo wparci w angielskie posiadłości, gdzie doznali gościnnego przyjęcia.
W ogóle kraje, które rozwinęły się z powodu kopalni złota, mają swoją krótką, ale tragiczną przeszłość. Ma ją i Kalifornia, dziś tak spokojna. Czasem początki tamtejszych społeczeństw bywają jeszcze krwawsze. Pierwszymi założycielami stanu Arkansas byli złodzieje, podpalacze, rozbójnicy, słowem: wszelkiego rodzaju indywidua urwane spod szubienicy, tak zwani outlaw's indywidua urwane spod szubienicy, tak zwane outlaw's, czyli banici, którzy zagrożeni karą śmierci w stanach i miastach, gdzie żyli poprzednio, uciekli przed sprawiedliwością na pustynię i rozbijali na Mississippi. Pierwsze założone przez nich miasto Helena było stekiem zbrodniarzy. Cały kraj nosił długi czas nazwę Bloody Arkansas, czyli "krwawy Arkansas", a i do dziś stosunki, zwłaszcza na zachodzie jego granicy, nie są zachwycające, chociaż na wschodniej i w głównym mieście Little Rock są już zupełnie uregulowane.
Nie trzeba jednak sobie z tego, co powiedziałem, wyobrażać, że po Stanach Zjednoczonych można podróżować tylko z rewolwerem w ręku i nożem za pasem. To, co u nas mówią o amerykańskich pojedynkach, o amerykańskim strzelaniu sobie w głowy w czasie wyborów, jest wierutną bajką, nie zasługującą na żadną wiarę. Co do mnie, spędziłem w tamtych okolicach kilka lat życia, zatem jako naoczny świadek powiedzieć mogę, że kraju, w którym by bezpieczeństwo osobiste było większe, nie ma prawie w Europie. W New Yorku, Bostonie, San Francisco, Chicago, jak również we wszystkich mniejszych miastach mieszka ludność spokojna, względnie zamożniejsza niż w miastach europejskich, ceniąca więc i możność spokojnego posiadania, i bezpieczeństwa. Statystyka kryminalna w New Yorku wskazuje, że ogromna większość przestępstw spełnianych bywa przez emigrantów świeżo przybyłych z Europy i nie posiadających środków do życia - mimo tego jednak procent przestępstw nie jest większy niż np. w Paryżu. Dowodem bezpieczeństwa jest także i to, że młode panny mogą podróżować wszędzie same, nie narażając się nie tylko na zgubę, ale na żadne przykrości. Co do wyborów, odbywają się one w wschodnich miastach i kalifornijskich zupełnie spokojnie. Na południu wprawdzie zdarzały się liczne nieporządki, ale należy pamiętać, że było to po wojnie, gdy namiętności były jeszcze wielce wzburzone, i że w wyborach brała udział liczna, dopiero co uwolniona i ciemna masa Murzynów.
Oczywiście, że na Far Weście, na pograniczach indyjskich, gdzie ludzie żyją z bronią w ręku, gdzie wojna trwa nieustannie, a ludność, złożona ze skwaterów i stepowych myśliwców lub w części z banitów, na wpół jest w życiu pustyniowym zdziczała, stosunki są ostrzejsze, a bezpieczeństwo względnie mniejsze. Tak jednak być musi. Zachodnia okraina jest poniekąd tym, czym u nas było dawne Zaporoże; ale nie ma tam też, właściwie mówiąc, Stanów Zjednoczonych, nie ma miast, policji, sądów; są tylko ludzie, którym podobało się wyjść z ucywilizowanego życia i zamieszkać pustynię. Żyją oni jednak pod pewnym prawem, zwanym: lynch, a streszczającym się w słowach: ząb za ząb, oko za oko. Prawo to i jego wyroki bywają wykonywane przez samą ludność, która wiąże się w stowarzyszenia tzw. regulatorów. Prawo jest okrutne, ani słowa - zna ono bowiem tylko jedną karę za wszystkie przestępstwa - powróz. W krajach jednakże takich, jakim był np. Arkansas, jest ono radykalnym środkiem, po którym nastaje cisza. Innymi słowy jest ono Drakonem, który czyni możliwym przyjście Solona.
Podróżnik więc w całej niepustyniowej, ucywilizowanej Ameryce nie potrzebuje się przyzwyczajać do strzałów karabinowych ani do noszenia rewolweru; musi jednak przyzwyczaić się do czegoś innego, a mianowicie do równości wszystkich nie tylko wobec prawa, ale wobec obyczaju.
To, co mówimy o równości w Europie, jest tylko pustym frazesem. Równość nie może mieć miejsca tam, gdzie tak istotne różnice dzielą ludzi, że jeden skupia w sobie rozum, naukę, dobre wychowanie, słowem to wszystko, co się umysłową i moralną kulturą nazywa; drugi stoi na tak niskim szczeblu oświaty i uobyczajenia, że życie z nim jest niepodobieństwem. Co za różnica np. między wykwintnym paryskim profesorem z Collège de France lub jakimś margrabią z St. Germain, a wieśniakiem normandzkim lub bretońskim. Próżno na kościołach wypisywać: égalité. Takich ludzi rozdzieli życie samo. Oni zawsze będą dla siebie obcy, zawsze ze sobą skrępowani. Są to przedstawiciele po prostu dwóch światów, z których na dolę jednego wypadło wszystko - na dolę drugiego nic. W Ameryce - nie twierdzę, że nie ma żadnych różnic między ludźmi, ale nie ma tak odskakujących. W Europie w zakresie naukowym główna uwaga państwowa zwrócona jest na to, by nauka wysoko stała - zatem na zakłady wyższe naukowe, jak uniwersytety i szkoły specjalne. W Ameryce bynajmniej o to nie chodzi. Cała usilność społeczna wytęża się tam na szkoły ludowe, czyli oświatę. Skutkiem tego każdy kraj w Europie produkuje pewną ilość uczonych, którzy odskakując wiedzą od reszty narodu stanowią niejako świat osobny - Stany Zjednoczone wydają ogół oświecony. Poza ścisłą specjalnością każdy obywatel otrzymuje tam mniej więcej jednakowy podkład wiedzy; wszyscy, uwzględniwszy różnicę osobistych zdolności i inteligencji, stoją na bliższym siebie stopniu umysłowym: dlatego istotnie są sobie równiejsi i łatwiej tę równość w życiu praktykować mogą.
Toż samo dzieje się z uobyczajeniem. Nie ma tam ludzi tak wykwintnych, ale nie ma i takich prostaków, jak w Europie. Dobry obyczaj nie dochodzi aż do towarzyskiego wyrafinowania w pojedynczych ludziach, natomiast rozkłada się na masy. Wszyscy są tam do pewnego stopnia dobrze wychowani i wszyscy mniej więcej jednakowo. W miastach nadatlantyckich, jako bliższych Europy, różnice są większe; im dalej na zachód, tym mniejsze, tak że właściwie mówiąc, różni ludzi tylko bogactwo. Zrozumiemy to łatwo, że gdy każdy umie tam czytać, pisać, rozumie konstytucję Unii i stanową, bierze udział w życiu publicznym, głosuje, ma pewne pojęcia, które mu daje niższa szkoła, o matematyce, naukach przyrodniczych, geografii, ekonomii politycznej, może się uważać za równego każdemu innemu i żyć z każdym innym, zwłaszcza jeśli ten inny w wyjątkowych tylko wypadkach wiedzą i uobyczajeniem go przewyższa. Słowem: wiedza i obyczaj są w tym kraju niejako zdemokratyzowane. Różnicę stanowiłaby tylko pozycja towarzyska, ale i tu zachodzi pewna okoliczność, która tę różnicę łagodzi. Oto w Stanach Zjednoczonych, wskutek stosunkowo małej liczby rąk do ogromu kraju, wszelka praca jest niesłychanie cenną i potrzebną, zatem niesłychanie cenioną i szanowaną, tak że właściwie mówiąc, nie ma tam zajęć wyższych i niższych. Nie ma ich przynajmniej w europejskim znaczeniu tego słowa. Wszystkie otoczone są ogromnym uznaniem, zatem równe sobie i nie różniące ludzi towarzysko.
Jeśli do tych wszystkich szczęśliwych okoliczności dodamy i tę jeszcze, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych pochodzą po największej części z najniższych warstw ludności, że zatem równość i demokratyczne pojęcia są niejako ich tradycją, zrozumiemy łatwo, że tam teoria istotnie może być praktyką. Jak wspomniałem, w miastach nadatlantyckich, gdzie panuje ciągła styczność z Europą i gdzie niektórzy kupcy lub bankierzy mają się słusznie lub niesłusznie za potomków młodszych synów lordów angielskich, mniej tego praktykowania i równości. Ale już w dalej położonych od brzegów miastach, w Chicago, a tym bardziej w San Francisco podróżnik nie powinien się dziwić, jeśli garsona, który mu usługiwał w hotelu, swego golibrodę lub furmana spotka następnie w towarzystwie kobiet, które będą uważać go za tak dobrego dżentelmana, jak i każdy inny. Tam istotnie równość jest praktyką codziennego życia, której odpowiadają małe różnice w umysłowości i uobyczajeniu. Jest to po prostu demokratyczne, chłopskie społeczeństwo, surowsze, mniej wykwintne od naszego, ale przecięciowo wyżej stojące pod każdym względem.
Trzeba jednak przyznać, że na podróżniku europejskim, nim się spostrzeże, że tamtejsi cyrulicy, szewcy, sklepikarze i furmani wyżej stoją od przedstawicieli podobnych zajęć w Europie, dziwne robi wrażenie to towarzyskie łączenie się wszystkich ze wszystkimi, wrażenie tym dziwniejsze, im bardziej przywykł w Europie do tak zwanego wyższego towarzystwa.
Szczególniej kobiety europejskie, ceniące wysoko ogładę towarzyską i tę elegancję posuniętą do wykwintności, hodowaną tak starannie jak jakiś kwiat w europejskich towarzystwach, nie umieją się początkowo opatrzeć w Ameryce. Nie spotykając dżentelmanów, którzy grają na fortepianie i z którymi można porozmawiać o Heinem, Mussecie, Wiktorze Hugo, Feuillecie, Szopenie, o pani Patti i Sarze Bernhardt, i o ploteczkach towarzyskich wyższego świata, wydają nieodwołalny wyrok, że w Ameryce stanowczo nie ma ludzi comme il faut. Zapewne, że ich nie ma; ale też w podróżach moich zdarzyło mi się żyć całe tygodnie z drwalami, owczarzami, samotnymi skwaterami i nie spotkałem nigdy ludzi tak ciemnych, tak prostackich, tak do pożycia niemożliwych, jak np. we Francji, w Bretanii lub Normandii.
Przy tym jeszcze jedna okoliczność podtrzymuje równość w życiu społecznym i towarzyskim. Okolicznością tą jest chwytanie się za wszelkie zajęcia. Amerykanin próbuje z chęcią wszelkiego rodzaju zawodów i zmienia zawód tyle razy, ile razy sądzi, że jakiś nowy większe mu przyniesie korzyści. W San Francisco znałem pana K... [Włodzimierza Krzyżanowskiego], naszego rodaka, który w czasie wojny Północy z Południem był jenerałem korpuśnym i wojennym gubernatorem Georgii, a za mego pobytu miał tawernę w San Francisco i sam roznosił piwo. Otóż, upewniam moje czytelniczki, że ani do głowy mu nie przychodziło, i nie tylko jemu, ale nikomu, by nowy zawód miał w czymkolwiek ubliżać jego dawnej randze i godności. Był to sobie business tak dobry jak każdy inny. Obecnie tenże sam pan K... jest konsulem amerykańskim w Panamie. Senator kalifornijski Booth ma zarazem grocernię, czyli sklep z mąką, z narzędziami gospodarskimi i z towarami kolonialnymi w Sacramento. Ile razy senat ma wakacje, tyle razy p. senator sam sprzedaje pieprz przychodzącym do sklepu. Abraham Lincoln był w swoim czasie drwalem. Grant jest dotychczas bankierem i wcale nie jednym z największych; ludzi zaś, którzy są lub byli w życiu swym rzemieślnikami, kopaczami złota, myśliwcami, szynkarzami, posługującymi w hotelach, policemenami, a przedtem lub potem sędziami, posłami do stanowych ciał prawodawczych, szeryfami, jest pełno. Wobec tego, wobec tej zmiany pracy i powszechnego szacunku, jaki ją otacza, wszyscy istotnie muszą być równi, inaczej bowiem każdy chyba sam ze sobą tylko musiałby przestawać.
Życie to na pozór chaotyczne, w gruncie rzeczy nader jest proste, młode jeszcze i surowe. Wszystko, co jest czasem kwiatem, a czasem i pianą, a raczej szumowinami życia wyższych warstw europejskich, nie jest tam jeszcze znane. Kobietę otacza nie owa aksamitna, wyrafinowana uprzejmość, która w Europie częstokroć jest zasadzką, ale istotny szacunek i bezpieczeństwo. Dzięki temu młoda panna może tam podróżować sama, bo czuwa nad nią, można powiedzieć, całe społeczeństwo. Kobiet, zwłaszcza na dalekim Zachodzie, jest mało, daleko mniej od mężczyzn; zatem popyt na nie jest daleko większy od podaży. Skutkiem tego nie tylko staropanieństwo jest plagą tam nie znaną, ale kobieta jest ceniona i otoczona opieką, jako coś nadzwyczaj cennego i do nabycia trudnego.
Wszyscy, którzy się starają o jej względy, musieli zostawić jej najobszerniejsze pole wyboru, zatem jako panna jest tak swobodna jak nigdzie. Przybywszy do Cheyenne, stacji Kolei Dwóch Oceanów, która zarazem jest miasteczkiem w Wyomingu, zatrzymałem się tam czas jakiś, by poznać bliżej Góry Skaliste i kraj ten, poza linią drogi zupełnie pusty. Trafiłem tam na piknik, który młódź obojej płci wyprawiła sobie, nie pamiętam już z jakiej okazji. Młodzi gentlemani i młode miss udali się konno lub wozami na pustynię, gdzie Rzeka Bobrów tworzy wśród lasu małe wodospady, czyli jak Indianie nazywają "Śmiejące się wody". Otóż nad pannami tymi nie czuwało żadne oko macierzyńskie. Były one pod opieką gentlemanów, która wydawała się pewną i wystarczającą. Przy świetle księżyca młodzi ludzie spacerowali wśród wrzosów pustyni, rozmarzeni trochę nocą, ciszą i pięknością natury. Potem całe towarzystwo wróciło śpiewając do domów. I mogę zapewnić moje czytelniczki, że wśród tego swobodnego osamotnienia żadne ucho dziewicze nie było obrażone swawolnym słowem lub nieprzystojnym żartem; jeśli zaś zdarzyło się gdzie silniejsze uściśnięcie ręki, to należałoby je policzyć do "rzeczy anielskich", jak mówi Słowacki. Czyby tak było wszędzie w Europie - doprawdy nie śmiem ręczyć. Tam tak jest i nieraz także zdarzyło mi się słyszeć matki mówiące do młodych ludzi: "Jedziesz do teatru lub za miasto - czy zechcesz zabrać moją córkę?" Naturalnie odpowiedź była zawsze: "All right!" - ze wszystkiego jednak pozwalam sobie wyciągnąć wniosek, że gdzie istnieje takie zaufanie - tam musi być ono na czymś oparte. Mężatkom obyczaj pozwala na mniejszą już swobodę, co jest sprzeczne z naszymi obyczajami; ale jak zapewniają Amerykanie, zgodniejsze ze zdrowym rozsądkiem. Co do panien amerykańskich, są to w ogóle osoby dziwnego nabożeństwa. Swoboda ich łączy się częstokroć z pewną sztywnością i konwenansem, który w Europie nawet bez grzechu można ominąć. I tak, to, co u nas stanowi przedmiot rozmowy między młodzieżą obojej płci, bliżej sobie znajomą lub pokrewną; to, co stanowi niewyczerpany temat sprzeczek, posądzeń i zaprzeczeń, mianowicie rozmowa o uczuciach i posądzanie się wzajemne o zakochanie - uważane by było w Stanach Zjednoczonych za rzecz niewłaściwą. Podczas gdy np. młoda Meksykanka, zapytana: "Esta Usted enomarada?" Czy pani zakochana? odpowiada - jeśli tylko tak jest - patrząc prosto w oczy, z całą powagą, godną tak wielkiej sprawy: "Si, senor!", Amerykanka-yankee odpowie, prawie o zakład: "Ah! you are schocking!" W ogóle trudno tam wiedzieć, co jest, a co nie jest schocking.
O wykształceniu kobiet tamtejszych mogę powiedzieć, że uczą się ona w szkołach razem z chłopcami, otrzymują więc jednakową dozę nauki. Prawda, że doza ta łatwiej jakoś potem wobec ponętniejszych życiowych zadań z głów wietrzeje. Wyłączyć tylko należy nauczycielki, które stanowią klasę wykształconą i dlatego otoczoną wyjątkowym uznaniem. Wszystkie panny mniej zamożne, a czasem nawet i bogate, poświęcają się temu zawodowi, który podnosi je w oczach ludzkich i ułatwia dobre zamążpójście; nauczanie też, zwłaszcza w szkołach ludowych, przeważnie zostaje w ręku kobiecym i prowadzone jest wybornie. Szkoły amerykańskie ludowe są nieskończenie wyższe od europejskich i posiadają program daleko szerszy, w którym, jak wspomniałem, uwzględnione są nawet takie przedmioty, jak wykład konstytucji i pierwsze zasady ekonomii politycznej. Szkoła tamtejsza spełnia w zupełności swe zadanie, przygotowywa bowiem obywateli do zawodu publicznego. Na tym polu kobieta amerykańska położyła już nieocenioną zasługę. Ale to jedyne prawie pole, na którym kobiety wystąpiły obok mężczyzn w życiu społecznym. Na innych polach nie znać ich. Mają po temu możność, ale nie mają potrzeby. Toż to wdzieranie się kobiet na urzędy, staranie się o stopnie adwokackie i doktorskie to w wyjątkowych razach fantazja, w większości objawów - to potrzeba ekonomiczna, to przymus, który każe starać się o pracę, by z głodu nie umrzeć. W Ameryce ta potrzeba nie istnieje. Kraj jest bogaty, a kobiet mniej - każda więc mniej więcej ma pewność, że wyjdzie za mąż, nie będzie wiele robić, natomiast żyć wygodnie, stroić się... Stroją się też jak nigdzie na świecie. Na złotych łańcuchach, które np. Kalifornijki mają zwyczaj nosić na szyi, można by doprawdy prowadzić nie tylko posłusznego męża, ale nawet szarego niedźwiedzia.
Tyle o tamtejszych kobietach - i ich znaczeniu. Znaczenie to, jak widzimy, jest wielkie, one bowiem podtrzymują to, czym kraj ten góruje nad wszystkimi innymi - i co mi w nim imponowało najwięcej: oto oświatę. Oświata ta podnosi uobyczajenie i umożebnia rozkwit instytucyj tamtejszych, opartych na samorządzie. Pamiętajmy, że wszystkie urzędy tamtejsze są wybieralne, a decentralizacja dochodzi do takiego stopnia, że nie tylko stan w Unii, hrabstwo w stanie, ale i każda gmina w hrabstwie jest jednostką samodzielną, która musi myśleć o sobie własną głową, sama załatwiać swe sprawy, słowem: sama rządzić się, radzić o sobie i sądzić. Daje to szczęście nieznane zapewne gdzie indziej. Znam mnóstwo małych miasteczek, których mieszkańców mogę śmiało uważać za ludzi żyjących w najszczęśliwszych na świecie społecznych warunkach. Chleba tam dosyć, dużo pracy, ale też możność pracowania rozwiązanymi rękoma i głową, możność dochodząca do najwyższego stopnia. Dołączmy do tego tolerancję, pewność spokojnej przyszłości, dobrobyt daleki od bogactw, ale dalszy jeszcze od niedostatku, a zrozumiemy, dlaczego temu społeczeństwu i tym urządzeniom, mimo jego wszelkich stron mniej jasnych, tak często potrzeba znak plus postawić.
Zrozumiemy także i to, że jeśli ów samorząd pozwala na rozwój wszelkich sił ludzkich zbiorowych i pojedynczych, jeśli życie istotnie potęguje i rozszerza, to jednakże i sam jest możliwym tylko wobec wielkiej oświaty nie pojedynczych klas, ale wszystkich obywateli. Inaczej ten sam samorząd byłby tylko mieczem w ręku szalonego lub głownią w ręku dziecka.
Ciemną stronę w Stanach Zjednoczonych stanowi administracja. Dzieje się w niej wiele nadużyć. W Listach moich z podróży pisałem o tej rzeczy obszerniej, tu więc wspomnę tylko pokrótce. W Ameryce są dwie partie, dziś prawie równie silne: demokratyczna i republikańska. Te przychodząc kolejno do władzy zmieniają natychmiast urzędników. W ten sposób każdy urzędnik jest pewny, że dłużej jak kilka lat utrzymać się nie zdoła; zabezpiecza więc sobie niejako emeryturę, kładąc do kieszeni wszystko, co się bezkarnie da w nią włożyć. Wyrodziła się skutkiem tego nawet pewna klasa ludzi polujących na urzędy, by następnie wyzyskiwać je dla celów prywatnych. Stan to jednak, widzimy, poniekąd czasowy. Zresztą Amerykanie czują żywo tę ranę swojego organizmu i gojenie jej powierzyli również delikatnym rękom kobiecym, które jak wszędzie tak i tam najlepiej będą umialy zaszczepić w młode pokolenia szlachetniejsze uczucie i gorące zamiłowanie dobra publicznego.
Będą to czynić jako matki i jako nauczycielki. Co do mnie, na zakończenie powiem tylko to jeszcze, że naród posiadający tak niepohamowaną energię, taką swobodę ruchów, tak ceniący oświatę i takim szacunkiem otaczający kobiety - ma wielką i światowładną przyszłość przed sobą.

[1880]


Pierwodruk w warszawskiej "Gazecie Rolniczej" 19. XI - 17. XII 1880, nr 47-51. Jest to niewątpliwie odczyt wygłoszony przez Sienkiewicza w Kaliszu 29. i 30. V 1880, z zastąpieniem "słuchaczy" "czytelnikami", choć raz wyraz pierwszy uszedł uwagi autora.

[powrót]