Henryk Sienkiewicz

"Listy o Zoli"

(Le docteur Pascal)

Chcesz, abym wypowiedział, co myślę o Doktorze Pascalu Zoli i w ogóle o całym cyklu Rougons-Macquartów. Może dlatego, że pochodzę ze społeczeństwa, w którym tyle sił idzie na marne, dość, że każde dzieło zamierzone i skończone przejmuje mnie rzetelnym szacunkiem i zarazem ma dla mnie jakiś dziwny i wyjątkowy urok. Ilekroć zdarzyło mi się podpisywać pod jakąkolwiek moją pracą to słowo: "Koniec", tylekroć doznawałem jakby uczucia radości, nie tylko z powodu skończonego trudu, nie tylko ze względu na przyszłe możliwe powodzenie książki, ale równie z poczucia dokonanego czynu. Bo każda książka to czyn - zły lub dobry, ale dokonany - cały zaś ich szereg, zwłaszcza napisany w imię jednej myśli przewodniej, to zadanie życia spełnione, to uroczystość dożynek, w czasie której przodownikowi służy prawo do wieńca i do pieśni: "Plon niesiem, plon!"
Ale oczywiście zasługa zależy od plonu. Zawód pisarski ma swoje kolce, o których się czytelnikom nie śniło. Chłop zwożący snopy do stodoły ma tę zupełną pewność, że zwozi pszenicę, żyto, jęczmień lub grykę, które pójdą ludziom na zdrowie. Autor, w najlepszej nawet wierze piszący, może mieć chwile zwątpienia: czy zamiast chleba nie dawał trucizny? czy dzieło jego nie jest jedną wielką pomyłką lub jedną wielką winą? czy wyszło ludziom na dobre i czyby nie lepiej było i dla nich, i dla niego samego, gdyby był niczego nie dokonał, nic nie napisał i zmarniał?
Wątpliwości są wrogiem ludzkiego spokoju, ale zarazem i filtrem, który nie przepuszcza mętnego osadu. Źle, gdy ich jest za wiele, źle, gdy za mało; w pierwszym razie ginie zdolność do czynu, w drugim sumienie. Stąd - odwieczna jak ludzkość - potrzeba regulatora z zewnątrz.
Lecz francuscy pisarze odznaczali się zawsze nieporównanie większą bezwzględnością od innych, ów zaś regulator, którym gdzie indziej bywała religia, przestał dla nich istnieć od dawna. Zdarzały się zapewne wyjątki. Balzak twierdził, że zadaniem jego było służyć religii i monarchii. Lecz nawet dzieła tych, którzy wygłaszali podobne zasady, nie bywały z nimi zgodne. Można by powiedzieć, że tak podobało się rozumieć swoją działalność autorom, ogół zaś czytający mógł ją rozumieć i częstokroć rozumiał jako negację zasad społecznych, religijnych, etycznych. W ostatniej jednak epoce podobne nieporozumienie stało się niemożliwym, autorowie bowiem otwarcie zaczęli występować albo w imię własnych osobistych przekonań, nie liczących się z niczym i wprost przeciwnych podstawom i węzłom społecznym, albo z obiektywną analizą, która w rozbiorze życia notuje zło i dobro jak objawy zarówno konieczne i zarówno usprawiedliwione. Francję, a przez Francję i resztę Europy jęła zalewać powódź książek pisanych z tak lekkim sercem, tak bezwzględnie i zuchwale, tak nie liczących się z żadną odpowiedzialnością wobec ludzi, że nawet tych, którzy przyjmowali je również bez skrupułu, poczęło ogarniać zdziwienie. Zdawało się, iż każdy autor wysadza się na to, by pójść dalej nawet, niż się po nim spodziewano. W ten sposób dochodziło się do nazwy śmiałego myśliciela i oryginalnego artysty. Zuchwałość w poruszaniu przedmiotów i w sposobie przedstawiania ich zdawała się być najcenniejszym przymiotem pisarza. Przyszła do tego zła wiara lub nieświadome oszukiwanie siebie i drugich. Analiza! Analizowano w imię prawdy, która niby musi i ma prawo być powiedzianą, wszystko, lecz przeważnie zło, brudy, ludzką zgniliznę i ohydę. Nie spostrzeżono się, że ta pseudoanaliza przestaje być obiektywnym rozbiorem, a staje się chorobliwym zamiłowaniem w rzeczach zgniłych, wypływających z dwóch przyczyn: naprzód z zepsucia smaku, po wtóre z większej łatwości wytwarzania efektów jaskrawych. Skorzystano z tej fizjologicznej właściwości zmysłów, na mocy której wrażenia wstrętne wydają nam się silniejsze i rzeczywistsze niż przyjemne - i nadużyto tej właściwości bez miary. Wytworzyło się pewnego rodzaju komiwojażerstwo w zgniliźnie, przy prędkim bowiem zużywaniu przedmiotów chodziło o to, by wynaleźć coś nowego, co by jeszcze mogło targnąć. Sama prawda, w której imię to się działo, poszła wobec tych wymagań w kąt. Znasz La Terre Zoli? Ma w tym być obraz wsi francuskiej. Przypomnij sobie jakąkolwiek francuską lub inną. Co to razem jest? oto zbiór chat, drzew, pól ornych, łanów zboża, kwiatów polnych, ludzi, trzód, światła , błękitu, śpiewów, małych interesów zaściankowych - i pracy. W tym wszystkim bez wątpienia nawóz odgrywa niemałą rolę, ale jest jeszcze coś poza nim i obok niego. Tymczasem wieś Zoli wygląda tak, jakby się składała wyłącznie z gnoju i zbrodni. I oto obraz jest fałszywy, prawda skrzywiona, gdyż w naturze prawdziwy stosunek rzeczy jest inny. Gdyby ktoś zadał sobie trud ułożenia listy kobiet występujących w powieści francuskiej, przekonałby się, że przynajmniej dziewięćdziesiąt pięć procent jest upadłych. Tymczasem w społeczeństwie tak nie jest i być nie może. Prawdopodobnie nie było nigdy takiego stosunku nawet w tych krajach, w których ongi czczono Astarkę. A jednak autorowie chcą w nas wmówić, że dają prawdziwy obraz społeczeństwa i że ich obyczajowa analiza jest obiektywną. Kłamstwo, przesada, lubowanie się w rzeczach zgniłych - oto dokładny obraz beletrystycznego żniwa czasów ostatnich. Nie wiem, co na tym zyskała literatura, ale wiem, że diabeł nic nie stracił, płynęła bowiem tą drogą cała rzeka błota i trucizny, a zmysł moralny tak tępiał, że w końcu począł łatwo znosić takie książki, które kilka dziesiątków lat temu zaprowadziłyby autora przed sąd. Dziś wierzyć się nie chce, że niegdyś Madame Bovary naraziła autora na dwukrotny proces. Gdyby została napisana we dwadzieścia lat później, znaleziono by ją zbyt skromną.
Lecz duch ludzki, który nie zasypia, i organizm, który chce żyć, nie znoszą nadmiaru trucizn. Przyszła wreszcie chwila na czkawkę obrzydzenia. Poczynają się obecnie podnosić głosy wołające o inny chleb umysłowy; rodzi się instynktowne poczucie, że tak dalej iść nie może, że trzeba się podnieść, otrząsnąć z błota, oczyścić, zmienić. Ludzie wołają o świeży powiew. Ogół nie umie powiedzieć, czego chce, ale wie, czego nie chce, wie, że oddychał miazmatami i że mu duszno. Niepokój ogarnia umysły. W tejże samej Francji czegoś się szuka i o coś woła. Poczyna się jakaś głucha protestacja przeciw panującemu stanowi rzeczy. Wielu pisarzów odczuwa ów niepokój. Przychodzą na nich takie chwile zwątpienia, o jakich wspomniałem wyżej, a przy tym lęku i goryczy spotęgowanej niepewnością dróg nowych. Patrz na ostatnie książki Bourgetów, Rodów, Barrèsów, Desjardinsów, na poezje Rimbauda, Verlaine'a, Heredii, alarmégo a choćby Maeterlincka i jego szkoły. Co w nich jest? Poszukiwanie nowej treści i nowych form, gorączkowe poszukiwanie jakiegoś wyjścia, niepewność, gdzie się zwrócić i gdzie szukać ratunku: czy w mistycyzmie, czy w wierze, czy w obowiązkach poza wiarą, czy w patriotyzmie, czy w ludzkości? Przede wszystkim jednak widać w nich niepokój ogromny. Wyjścia nie znajdują, bo do tego potrzeba dwóch rzeczy: wielkiej idei i wielkiego talentu, a oni nie mają ni idei, ni potężnego talentu. Stąd niepokój wzrasta jeszcze bardziej, i ci sami, którzy występują przeciw grubiańskiemu pesymizmowi naturalistycznego kierunku, sami wpadają w pesymizm, przez co osłabia się główne znaczenie i zadanie, jakie mogłaby mieć reforma. Co bowiem pozostaje? Dziwactwo formy. I w tym dziwactwie, czy ono się nazywa symbolizmem, czy impresjonizmem, brnie się coraz głębiej i gmatwa się coraz bardziej i traci się artystyczną równowagę, zdrowy rozum, pogodę duszy, często popada się w dawniejszą zgniliznę pod względem treści, a prawie zawsze w rozbrat ze samym sobą, ma się bowiem i słuszne, i cne poczucie, że trzeba dać światu coś nowego, a nie wie się co.
Taka jest chwila obecna.
Wśród tych szukających po omacku, błądzących i niespokojnych jeden przede wszystkim pozostał spokojny, pewien siebie i własnej doktryny, niewzruszony i niemal pogodny w swoim pesymizmie - to Emil Zola. Talent wielki, siła powolna, ale wielka i cierpliwa, obiektywizm, jeśli mowa o uczuciu, zadziwiający, bo równy zupełnej prawie obojętności, dar widzenia zbiorowej duszy ludzkiej i rzeczowej tak wyjątkowy, że zbliżający tego naturalistycznego pisarza do mistyków - czynią z niego postać niepowszednią i bardzo oryginalną. Nie zawsze twarz fizyczna człowieka odbija jego duchową osobistość. W Zoli związek ten występuje nader wybitnie. Twarz kwadratowa, czoło niskie i pokryte zmarszczkami, rysy grube, wysokie ramiona i krótki kark dają jego postaci coś grubiańskiego. Z twarzy tej i ze zmarszczek koło oczu odgadniesz, że to jest człowiek, który dużo wytrzyma, wiele potrafi udźwignąć, uparty i wytrwały aż do zaciętości, nie tylko w zamiarach i w ich urzeczywistnianiu, ale, co główna, i w myśleniu. Bystrości nie masz w nim. Na pierwszy rzut oka widać, że to jest zamknięty w sobie doktryner, który, jako doktryner, nie ogarnia szerokich widnokręgów, widzi wszystko pod pewnym kątem i ciasno, ale widzi wyraźnie. Umysł jego, jak ślepa latarka, rzuca wąskie światło w jednym tylko kierunku i idzie w tymże kierunku z niezachwianą pewnością. I oto zarazem objaśnia się historia tego całego szeregu książek, które noszą ogólny tytuł: Les Rougons-Macquart. Zola postanowił pisać historię danego rodu za czasów Cesarstwa, na tle warunków, jakie ono wytworzyło, z uwzględnieniem prawa dziedziczności. Chodziło nawet o coś więcej jak uwzględnienie, albowiem owa dziedziczność miała stanowić fizjologiczną podstawę dzieła.
Istnieje tu pewna sprzeczność w założeniu. Rougons-Macquartowie, biorąc historycznie, mieli być obrazem francuskiego społeczeństwa z ostatnich czasów i jego normalnych objawów życia, zatem sami winni byli być rodziną mniej więcej normalną. Ale w takim razie: co robić z dziedzicznością? Zapewne, że rodziny normalne są takimi również na mocy praw dziedziczności - wykazać jej jednak w tych warunkach nie podobna, można zaś to uczynić tylko na zboczeniach od normalnego typu. Więc też istotnie Rougonowie są rodziną chorą. Są to dzieci newrozy. Popadła w nią pierwotna matka rodu, i odtąd potomkowie rodzili się już z jej piętnem na czole. Tak chce autor i trzeba się na to zgodzić. Jakim jednak sposobem historia rodziny, wyjątkowo dotkniętej zboczeniami umysłowymi, może być jednocześnie obrazem francuskiego społeczeństwa, tego nam autor nie tłumaczy. Gdyby odpowiedział, że za Cesarstwa całe społeczeństwo było chore, byłby to wykręt. Społeczeństwo może iść zgubną drogą polityczną lub obyczajową, jak to czyniło nasze w XVIII wieku, i być jako ogół chorym, ale składać się z osobników i rodzin zdrowych. To są dwie rzeczy różne. Jedno więc z dwojga: Albo Rougonowie są chorzy, a wówczas cykl powieści o nich nie jest obrazem Francji za Cesarstwa, tylko studium psychologicznym, albo cała postawa fizjologiczna, cała owa dziedziczność, na której cykl jest oparty, słowem: cała doktryna Zoli jest nonsensem. Nie wiem, czy kto kiedy zwracał uwagę Zoli na to: aut, aut! To pewna, że on sam nie zwrócił jej nigdy. Prawdopodobnie przy tym nie miałoby to na niego żadnego wpływu, tak jak nie miały krytyki jego teorii dziedziczności. I beletryści, i fizjolodzy występowali przeciw niej nieraz z całym zasobem nieprzepartych dowodów. Nic nie pomogło. Próżno twierdzono, że teoria dziedziczności w ścisłej nauce nie jest zbadaną, dowiedzioną, i co przede wszystkim: do uchwycenia i wykazania na drodze faktów dotychczas nie podobną; próżno dowodzono, że fizjologia nie może być fantastyczną, a jej prawa nie mogą zależeć od dowolnych pomysłów autorskich - Zola słuchał, pisał dalej i w końcowym tomie dzieła dodał drzewo genealogiczne rodziny Rougons-Macquartów tak spokojnie, jakby nikt nigdy jego teorii nie poddawał w wątpliwość.
Ostatecznie, to drzewo ma jedną dobrą stronę. Jest tak pretensjonalne, że aż śmieszne, i odejmuje teorii tę resztkę powagi, jaką by ona dla mniej samodzielnych umysłów mieć mogła. Dowiadujemy się z niego, że z chorej nerwowo, a przy tym łatwej w stosunkach prababki wyrasta chory ród. Lecz kto by sądził, że jej newroza odbija się w potomkach tak, jak to bywa w zakresie fizycznym, w pewien jednolity sposób, w jakiejś przeważnej do czegoś skłonności lub namiętności, ten by się mylił. Przeciwnie: cudowne drzewo rodzi najróżnorodniejsze owoce. Są na nim różowe jabłka, grusze, śliwki, daktyle, niespliki i co kto chce. A wszystko z powodu babcinej newrozy! Czy tak bywa w naturze? Nie wiemy. Sam Zola nie ma na to innych danych, prócz jakoby wycinków z gazet, opisujących różne zbrodnie, które przechowuje starannie jako "dokumenta ludzkie" i którymi manewruje według własnej fantazji. I to mu wolno; niech tylko nie sprzedaje nam tej fantazji jako odwiecznego i niezmiennego prawa natury. Babka miała newrozę, jej najbliżsi przyjaciele mieli zwyczaj szukać nie w aptece lekarstwa na frasunek, więc męscy i żeńscy potomkowie babki są tym, czym muszą być - mianowicie: zbrodniarzami, złodziejami, ulicznicami, porządnymi ludźmi, świętymi, politykami, dobrymi matkami, stręczycielkami, bankierami, rolnikami, mordercami, księżmi, żołnierzami, ministrami, słowem: wszystkim, czym w zakresie umysłu, w zakresie zdrowia, w zakresie majątku i położenia, w zakresie zawodu mogą być i bywają mężczyźni jak kobiety na całym świecie. I mimo woli ogarnia osłupienie. Więc co? Więc to wszystko przez babciną newrozę? - Tak! - odpowiada autor. Ale gdyby Adelajda Fouque jej nie miała, przecie potomstwo jej także musiałoby być złym lub dobrym i zajmować się tym, czym zwykle zajmują się na świecie mężczyźni lub kobiety? - Zapewne! - odpowiada Zola - ale Adelajda Fouque miała newrozę. - I dalsza rozprawa staje się wprost niepodobną, ma się bowiem do czynienia z człowiekiem, który własną dowolną fantazję bierze za prawo natury, i którego umysłu zwyczajny klucz, jakiego dostarcza logika, nie otwiera. Oto zbudował sobie drzewo genealogiczne; to drzewo mogło być inne, ale gdyby było inne, on by utrzymywał, że jedynie może być takim, jak jest - i łatwiej byłoby go zabić niż przekonać, że jego teoria nic nie warta,
Zresztą, jest to teoria tego rodzaju, że właściwie nie ma o co się kłócić. Dawno już powiedziano: u Zoli jest jedna rzecz dobra - jego talent, i jedna zła - jego doktryna. Jeśli skutkiem odziedziczonej po jednym i tym samym przodku newrozy można być tak dobrze łotrem jak porządnym człowiekiem, tak dobrze Naną jak siostrą miłosierdzia, tak dobrze zwierzęciem jak mędrcem, tak dobrze parobkiem jak Achillesem, to w takim razie - "jest tam taki mostek, czy go nie ma", jest to taka dziedziczność, której nie ma. Człowiek może być tym, czym sam chce. Pole dla dobrej woli i odpowiedzialności zupełnie otwarte, i te wszystkie moralne podstawy, na których wspiera się życie ludzkie, wychodzą bez szwanku z opałów. Autorowi można by powiedzieć, że jest to: "to much ado about nothing", i skończyć z nim, jako z doktrynerem, a liczyć się tylko jako z talentem. Lecz jemu o co innego chodzi. Jakkolwiek luźną i po prostu żadną jest jego doktryna, onwyprowadza z niej inne wnioski. Cały cykl jego książek mówi wyraźnie i niedwuznacznie: "Czymkolwiek jesteś, świętym czy zbrodniarzem, jesteś nim z mocy prawa dziedziczności - jesteś takim, jak być musisz, i w żadnym razie nie ma ani twojej winy, ani twojej zasługi." Ach, oto kwestia odpowiedzialności! Ani tu pora, ani miejsce jej poruszać. Filozofia nie znalazła dowodu na to, że człowiek istnieje, a gdy Kartezjańskie: "cogito, ergo sum" nie okazało się wystarczającym - pytanie jest dotychczas otwarte. Tak samo z odpowiedzialnością. Niechby całe wieki filozofii twierdziły tak lub inaczej, człowiek ma przeświadczenie wewnętrzne, że istnieje - i niemniej mocne przeświadczenie, że jest odpowiedzialny, i całe jego życie, bez względu na jego teorię, jest na takim przeświadczeniu oparte. Zresztą i ścisła nauka kwestii woli i odpowiedzialności nie rozstrzygnęła. Przeciw powagom można zacytować powagi, przeciw opiniom - opinie, przeciw wywodom - wywody. Dla Zoli jest to jednak kwestia rozstrzygnięta. Odpowiedzialności nie ma, jest tylko jakaś babka Adelajda lub dziadek Jacques, od których wszystko zależy. I odtąd zaczyna się, podług mnie, zgubny wpływ tego pisarza, gdyż on nie tylko nieprzesądzone pytania przesądza, ale je popularyzuje, wszczepia i ułatwia rozkład.
Mniejsza z tym, że każdy złodziej grosza publicznego czy prywatnego lub każdy morderca może się powołać na jakąś neurasteniczną babkę. Sądy, mimo cyklu Rougons-Macquartów, umieszczą ich za kratą. Zło leży nie w poszczególnych wypadkach, ale w tym, że w dusze ludzkie spływa niesłychany pesymizm i pognębienie, że zatraca się w nich urok życia, nadzieja, energia, ochota do życia, a zatem i do wszelkich wysiłków w kierunku dobra. A quoi bon? Oto pytanie, które nastręcza się samo przez się. Książka to przecie także czynnik urabiający duszę ludzką. Gdybyż przynajmniej czytelnik znalazł w książkach Zoli złe i dobre strony życia w równoważnym stosunku, gdyby przynajmniej w takim, w jakim one znajdują się w rzeczywistości! Próżna nadzieja. Trzeba się wysoko wspinać, by dostać barw od zorzy lub tęczy, a ślinę każdy ma w ustach, i malować nią łatwiej. Ten naturalista lubi więcej od innych tanie efekta: woli zaduch niż zapach, zgniliznę niż żywą krew, próchno niż zdrową miazgę, nawóz niż kwiaty, la bête humaine niż l'âme humaine!
Gdybyśmy mogli sprowadzić jakiego mieszkańca Marsa lub Wenus i kazać mu wnioskować o życiu na Ziemi z powieści Zoli, powiedziałby niewątpliwie: "Życie to bywa czasem trochę czystym, jako «le rêve», ale w ogóle jest to rzecz mocno niepachnąca, często obślizgła, najczęściej straszna." I gdyby nawet te teorie, na których wspiera się Zola, były, jak nie są, uznanymi prawdami, co za brak miłosierdzia przedstawiać tak życie ludziom, którzy jednak muszą żyć! Czy w tym celu, by je stoczyć, zbrzydzić, splugawić, zatruć każdą czynność, sparaliżować wszelką energię, odjąć ochotę do wszelkiego myślenia? Wobec tego, doprawdy, ma mu się za złe nawet talent. Lepiej dla niego, lepiej dla Francji byłoby, żeby go nie miał. I czasem dziw bierze, że go nie ogarnia bojaźń, iż gdy niepokój chwyta tych nawet, którzy nie hetmanili rozkładowi, on jeden z tak spokojnym czołem kończy swoich Rougons-Macquartów, jak gdyby zdolność życiową Francuzów potęgował, nie zaś łamał. Jakim sposobem nie przychodzi mu do głowy, że ludzie, którzy chowali się na tym zepsutym chlebie i na tej zgniłej wodzie, nie tylko nie oprą się burzy, ale nawet nie będą mieli do tego ochoty? Musset w swoim czasie napisał słynny wiersz: "Myśmy już mieli nasz Ren niemiecki", Zola tak wychowuje swoje społeczeństwo, że gdyby wszystko, co szczepi, naprawdę się wszczepiło, drugi wiersz pieśni Musseta mógłby brzmieć: "Lecz dziś oddamy wam nawet Sekwanę". A przecie tak źle jeszcze nie jest!
La Débâcle jest, mimo swych usterek, znakomitą książką, ale żołnierze, którzy ją czytać będą, ustąpią tym, którzy nocami śpiewają psalm: "Chrystus zmartwychwstał!" Gdybym był Francuzem, uważałbym talent Zoli za narodowe nieszczęście i cieszyłbym się, że jego czas mija, że nawet najbliżsi uczniowie opuszczają mistrza i że coraz bardziej zostaje sam.
Czy przy tym zostanie w pamięci ludzkiej, w literaturze, czy sława jego nie minie - przesądzać trudno, wątpić wolno. W cyklu Rougons-Macquartów są tomy istotnie potężne, jak Germinal lub La Débâcle. Lecz w ogóle to, co wrodzony talent Zoli uczynił dla jego nieśmiertelności, to popsuło jego lubowanie się w brudnym realizmie i jego język wprost plugawy. Literatura nie może posługiwać się takimi wyrażeniami, jakich wstydzą się między sobą nawet prostacy. Prawda realna, o ile chodzi o ludzi występnych, upadłych, o nędzarzy, da się osiągnąć innym sposobem, przez prawdopodobne oddanie ich stanów duszy, myśli, czynów, wreszcie przez tok ich mowy, ale nie przez cytowanie dosłowne ich przekleństw i najwstrętniejszych słów. Tak w doborze obrazów jak w doborze wyrażeń istnieje pewna miara, wskazywana przez rozsądek i dobry smak. Zola ją przebrał do takiego stopnia (La Terre), do jakiego nikt dotychczas nie śmiał się posunąć. Potworne płody, dlatego że są potworne, skazane są na śmierć. Książka, która budzi obrzydzenie, musi być zrzuconą. To także leży w naturze rzeczy. Z dawnych utworów powszechnej literatury przeżyły zapomnienie płody grube, przeznaczone do budzenia śmiechu (Arystofanes, Rabelais etc.), lub rzeczy swawolne, ale pisane wykwintnie (Boccacio), nie przeżyła ani jedna, obliczona na pobudzenie mdłości. Zola dla rozgłosu, jaki powstał z powodu jego książek, dla skandalu, jaki wywołał każdy pojedynczy tom, zabijał swoją przyszłość. Zdarzyła się też wskutek tego dziwna rzecz, że on, człowiek piszący wedle ułożonego planu, piszący z rozmysłem, zimny i panujący, jak mało kto, nad przedmiotem, tworzył rzeczy najlepsze tylko wówczas, gdy miał jak najmniej sposobności do przeprowadzenia swych planów, doktryn, sposobów, słowem - wówczas, gdy jak najmniej panował nad przedmiotem, a jak najwięcej przedmiot nad nim.
Tak zdarzyło się w Germinalu i La Débâcle. Ogrom socjalizmu i ogrom wojny zgniotły po prostu Zolę z całym jego aparatem umysłowym. Jego doktryny zmalały wobec takich rozmiarów i zaledwie je słychać w szumie powodzi zalewającej kopalnię i przy huku dział pruskich. Został tylko talent. Toteż i w tej, i w tamtej powieści są prawdziwe dantejskie karty. Z Doktorem Pascalem stało się coś przeciwnego. Jako ostatni tom cyklu, musiał on być ostatecznym wnioskiem wyprowadzonym z całego dzieła, syntezą doktryny, wieżycą kończącą gmach. Z tego powodu więcej się w nim mówi o doktrynie niż w którymkolwiek z poprzednich tomów, że zaś doktryna jest zła, licha, fałszywa i marna, przeto i Docteur Pascal jest najlichszą i najnudniejszą książką z całego cyklu Rougons-Macquartów. Szereg kart pustych, jałowych, na których nuda bierze się za ręce z brakiem zmysłu moralnego, bladość obrazów z fałszem - oto Le docteur Pascal.
Zola chce go mieć porządnym człowiekiem. Jest to wyrodek z Rougons-Macquartów. W dziedziczności trafiają się takie szczęśliwe wyrodzenia - doktor wie o tym, sam uważa się za błogi wyjątek i jest to dla niego źródłem nieustającej wewnętrznej pociechy. Tymczasem kocha ludzi, służy im i zastrzykuje ich wynalezionym przez siebie płynem, który jest walnym środkiem na wszelkie dolegliwości. Jest to słodki mędrzec, który bada życie, więc zbiera "dokumenta ludzkie", buduje mozolnie drzewo genealogiczne rodziny Rougons-Macquartów, których sam jest potomkiem, i na mocy swych obserwacji dochodzi do takich samych wniosków jak Zola. Do jakich? Trudno na to odpowiedzieć; oto mniej więcej, że jak kto nie jest zdrów, to zwykle bywa chory, i że dziedziczność istnieje, ale że matki lub ojcowie, pochodzący z innych rodzin, mogą wnosić do krwi dzieci nowe pierwiastki, tak że dziedziczność może być modyfikowaną do takiego stopnia, iż ściśle biorąc, nie istnieje.
Doktor Pascal jest przy tym pozytywistą. Nie chce nic przesądzać, ale twierdzi, że dzisiejszy stan wiedzy nie pozwala na wyprowadzenie dalszych wniosków nad te, które na mocy obserwacji faktów znanych wyprowadzić się dadzą, więc też tych należy się trzymać, reszty zaniechać. Pod tym względem przesądy jego nie mówią nam nic nowego od artykułów dziennikarskich, pisanych przez młodych pozytywistów. Dla ludzi, którzy się rwą, dla tych potrzeb duchowych, tak silnych jak głód i pragnienie, z mocy których człowiek odczuł takie pojęcia, jak Bóg, wiara, nieśmiertelność, doktor ma tylko uśmiech politowania. I można by mu się nieco dziwić. Rozumiałoby się go lepiej, gdyby nie uznawał możności rozwiązania różnych oderwanych pytań, ale on twierdzi, że i potrzeba nie istnieje - przez co grzeszy przeciw oczywistości, bo oto potrzeba taka istnieje, nie dalej jak pod jego własnym dachem, w osobie jego siostrzenicy. Ta młoda osoba, wychowana w jego zasadach, traci nagle grunt pod nogami. W duszy jej rodzi się więcej pytań niż tyle, na ile doktor może odpowiedzieć. I z tą chwilą poczyna się dramat dla nich obojga.
- Ja na tym nie mogę poprzestać - woła siostrzenica - ja się dławię, ja muszę coś wiedzieć, czegoś być pewną, a jeśli twoja nauka nie może tej mojej nieprzepartej potrzeby zaspokoić, tedy idę tam, gdzie mnie nie tylko uspokoją, nie tylko wszystko wytłumaczą, ale uczynią szczęśliwą - idę do kościoła!
I idzie. Drogi mistrza i uczennicy rozchodzą się coraz bardziej. Uczennica dochodzi do przekonania, że ta nauka, która jest tylko pętlą na szyję ludzką, jest wprost złą i że zasługą przed Bogiem byłoby spalić te szpargały, w których doktor zapisuje swoje spostrzeżenia. I dramat spiętrza się, bo mimo sześćdziesięciu lat doktora, a dwudziestu kilku Klotyldy, tych dwoje ludzi kocha się, nie tylko tak, jak kochają się krewni, ale jak mężczyzna i kobieta. Ta miłość dodaje goryczy walce i przyśpiesza katastrofę.
Pewnej nocy doktor chwyta siostrzenicę na zbrodni. Oto dobrała się do jego szafy, powyciągała szpargały i gotuje się je spalić. Wtedy poczynają się bić. Piękny obraz! Ona w bieliźnie, ona w gieźle nocnym i ciągają się za czupryny, szarpią się, drapią. On jest mocniejszy, a ona, jakkolwiek wyłomotał ją i pokrwawił, odczuwa pewną przyjemność w tym doświadczeniu na własnej dziewiczej skórze siły męskiej. I w tym jest cały Zola. Ale słuchajmy, bo chwila stanowcza zbliża się. Sam doktor, wysapawszy się nieco, zapowiada ją uroczyście. Czytelnika zdejmuje dreszcz. Czy doktor siłą swego geniuszu rozedrze nocne niebo i pokaże jej pustkę nad gwiazdami, czy siłą wymowy zwali w proch jej kościół, jej wierzenia, jej porywy, jej nadzieje? Mimo woli przychodzi na myśl wiersz:

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?

- Nie chciałem ci tego pokazywać, ale tak dłużej żyć nie można, więc czas nadszedł. Podaj mi drzewo genealogiczne rodziny Rougons-Macquartów.
Co? Co!
Tak jest! Drzewo genealogiczne rodziny Rougons-Macquartów! W ciszy zaczyna się czytanie: Była sobie Adelajda Fouque, która miała męża Rougona, a przyjaciela Macquarta. Z Rougona urodził się Eugeniusz Rougon, takoż Pascal Rougon, takoż Arystydes, takoż Sydonia, takoż Marta. A z Arystydesa urodził się Maksym, takoż Klotylda, takoż Wiktor, a z Maksyma urodził się Karol i na tym koniec; lecz Sydonia miała córkę Anielę, a Marta, która poszła za Moureta, który pochodził z Macquartów, miała troje dzieci itd.
Noc przechodzi, blednie, a czytanie trwa. Po Rougonach przychodzą Macquartowie - później potomstwo obu połączonych rodów. Idzie imię za imieniem, nazwisko za nazwiskiem. Występują źli, występują dobrzy, występują obojętni, występują wszelkie stany, od ministrów, bankierów, wielkich kupców aż do prostych żołnierzy albo drapichrustów bez zajęcia; wreszcie doktor przestaje czytać - i spojrzawszy swymi oczyma mędrca na siostrzenicę pyta:
- No, i cóż teraz?
A piękna Klotylda rzuca się w jego objęcia.
- Vicisti! vicisti!
I jej Bóg, jej wiara, jej kościół, jej porywy ku ideałom, jej potrzeby ducha - rozsypują się w proch.
Dlaczego? Na mocy jakiego ostatecznego wniosku? dla jakiej dobrej racji? Co ją mogło w tym drzewie przekonać, co wywrzeć jakiekolwiek inne wrażenie, prócz wrażenia nudy? Dlaczego z ust jej nie wyszło pytanie, które narzuca się nieprzeparcie czytelnikowi: "A więc cóż z tego?" Nie wiadomo. Nie zdarzyło się nigdy zauważyć, by jakikolwiek autor z przyczyny tak błahej i tak ubocznej wyprowadzał tak wielkie i bezpośrednie skutki. Jest to coś tak zdumiewającego, jak gdyby Zola kazał rozpaść się w proch wierze i zasadom Klotyldy na skutek przeczytania jej przez doktora kalendarza, przewodnika kolejowego, listy potraw lub katalogu jakiegoś muzeum. Dowolność przechodzi tu wszelkie granice i staje się wprost niezrozumiałą. Czytelnik pyta się: czy autor łudzi sam siebie, czy też chce zasypać piaskiem oczy publiczności? I ten punkt kulminacyjny powieści jest zarazem upadkiem i jej, i całej doktryny. Klotylda winna odpowiedzieć, co następuje:
"Twoja teoria nie stoi w żadnym związku z moją wiarą w Boga i kościół. twoja dziedziczność jest tak luźną i na mocy jej można być wszystkim, że i ona sama staje się niczym - a więc i wszystkie dalsze wnioski, które z niej wyprowadzasz, również oparte są na niczym. Nana według ciebie, jest ulicznicą, a Aniela świętą; ksiądz Mouret jest ascetą, Jacques Lautier mordercą, a wszystko z powodu babki Adelajdy? a ja ci powiadam z większym realnym prawdopodobieństwem, że dobrzy są dobrymi dlatego, że mają moją wiarę, że wierzą w odpowiedzialność i nieśmiertelność duszy, a źli są złymi dlatego, że w nic nie wierzą. Czym mi dowiedziesz, że przyczyną zła i dobra jest Adelajda Fouque? Chyba zaręczysz słowem; chyba powtórzysz, że tak jest, bo jest; ja zaś mogę ci powiedzieć, że wiara i poczucie odpowiedzialności były od wieków hamulcem złego, i temu, jeśli choć trochę liczysz się, jako pozytywista, z rzeczywistością, zaprzeczyć nie potrafisz. Jednym słowem, ja mam dowody obiektywne, a ty tylko swoje osobiste «widzi mi się»; jeśli zaś tak jest, to zostaw mi moją wiarę, a twoje fantastyczne drzewo sam wrzuć do pieca."
Lecz Klotylda nie odpowiada nic podobnego. Przeciwnie, ona od razu spożywa jabłko z tego marnego drzewa - i przechodzi z duszą i ciałem do obozu doktora, a czyni to jedynie i wyłącznie dlatego, że się Zoli tak podoba. Innej przyczyny nie ma i być nie mogło.
Gdyby przeszła z miłości dla doktora, gdyby ten powód, który w kobiecie może odegrać tak wielką rolę, istotnie ją odegrał, byłoby to jeszcze zrozumiałym. Ale nie! Bo w takim razie cóż by się stało z całą doktryną Zoli? To ona jedynie wpływa na Klotyldę, to jej stronę rozumową chce mieć autor tak nieprzepartą. I dzieje się tak, jak on chce, ale już po prostu kosztem logiki i zdrowych zmysłów. Od tej pory wszystko będzie wolno wmawiać w czytelnika, że niekochany mężczyzna rozkochał w sobie kobietę za pomocą pokazania jej cennika masła lub świec stearynowych. Do tego prawdziwy i wielki talent doprowadzany bywa przez doktrynerstwo.
Doprowadza ono również do zupełnego zaniku zmysłu moralnego. Ta dziedziczność to jest ściana, w której można wybić tyle okien, ile się podoba. Doktor jest takim oknem. Uważa on się za wyrodka spod familijnej newrozy, to jest za człowieka normalnego, więc jako taki, pragnąłby przekazać swoje zdrowie potomstwu. Klotylda jest również zdania, że nie byłoby to od rzeczy, że zaś łączy ich miłość, zatem się biorą. Biorą się oczywiście tak, jak brali się ludzie w czasach jaskiniowych. Zola uważa to za zupełnie naturalne; doktor Pascal także, a że Klotylda przeszła zupełnie do jego obozu, więc nie protestuje i ona. To już wydaje się nieco dziwniejsze. Klotylda tak niedawno była przecie religijną! Młodość i niedoświadczenie nie tłumaczy jej również.
Ośmioletnie nawet dziewczyny mają instynktownie niejako poczucie wstydu. Dwudziestokilkuletnia panna wie już zawsze, co czyni, i ofiarą być nie może, jeśli zaś bierze z uczuciem wstrętu rozbrat, to albo przez temperament, albo przez miłość, która uniesienie uszlachetnia, bo czyni je aktem przynależności i obowiązkiem, ale też i sama pragnie być obowiązkiem uprawnionym. Jeśli nawet kobieta jest istotą niereligijną i wyrzeka się uświęcenia miłości przez religię, może jeszcze żądać, by jej uczucie zostało uprawnione wobec ludzi. Ksiądz albo monsieur la maire. Klotylda, która kocha przecie doktora Pascala, niczego nie żąda. Ślub, dany przez mera, wydaje się rzeczą podrzędną. I tu znów wprost nie można jej zrozumieć, prawdziwej miłości bowiem powinno o to chodzić, by węzeł był wzmocniony i utrwalony. Inaczej dzieje się to, co rzeczywiście dzieje się w tej powieści, że pierwsze rozłączenie się jest końcem stosunku. Gdyby wzięli ślub chociaż przed merem, pozostaliby i w rozłączeniu mężem i żoną, nie przestaliby do siebie należeć; ponieważ nie wzięli, więc z chwilą jej odjazdu on staje się sobie nieżonatym, jak dawniej, doktorem Pascalem, ona - uwiedzioną panną Klotyldą. Jeszcze za czasów ich wspólnego pożycia wynika z tego tysiące przykrości i chwili istotnie dla obojga rozdzierających. Razu pewnego np. Klotylda wpada, cała we łzach i płomieniach, a gdy przerażony doktor pyta, co jej się stało, odpowiada:
- Ach, to te kobiety! Idąc cieniem, zamknęłam parasolkę i miałam nieszczęście potrącić jakieś dziecko. Wówczas wszystkie napadły na mnie i poczęły wykrzykiwać takie rzeczy!... och, jakie!... że nigdy nie będę mieć dzieci, że to nie dla takich ścierek jak ja!... i inne jeszcze, których powtórzyć nie mogę, nie chcę, których nawet nie zrozumiałam...
Pierś jej podnosiła się łkaniem, on pobladł i chwyciwszy ją w ramiona, począł okrywać jej twarz pocałunkami, przy czym mówił:
- To moja wina, ty przeze mnie cierpisz! Słuchaj, pojedziemy gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie cię znał, gdzie każdy cię powita i gdzie będziesz szczęśliwa.
Jedno tylko nie przychodzi obojgu do głowy: żeby się pobrać. Gdy matka Pascala mówi im o tym, mają uszy kamienne. Jej nie dyktuje tego sposobu wstyd kobiecy, jemu troskliwość o nią i chęć odsłonięcia jej od zniewag. Dlaczego? Dla niczym nieusprawiedliwionej przyczyny. Dlatego, że się Zoli tak podoba.
Ale może mu chodzi o to, by wykazać, jakie tragiczne skutki rodzą się ze związków nieuprawnionych? Bynajmniej. On całkowicie jest po stronie doktora i Klotyldy. Gdyby wzięli ślub przed merem, nie byłoby dramatu, a autor chce go mieć. Oto powód.
Później następuje bankructwo doktora. Trzeba się rozłączyć. To rozłączenie staje się nieszczęściem ich życia; doktor ma umrzeć od tego ciosu. Oboje czują, że to będzie koniec, oboje go nie chcą - i oboje ani pomyślą o jedynym sposobie, który by raz na zawsze stwierdził ich wzajemną przynależność i rozłączenie zmienił tylko w odjazd, nie w wieczyste rozerwanie: i nie biorą ślubu.
Byli ludźmi bez religii, więc nie chcieli księdza; to się rozumie. Ale dlaczego nie chcieli mera? Pytanie zostaje bez odpowiedzi.
Tu już obok braku zmysłu moralnego jest coś więcej, bo i brak prostegosensu. Powieść jest nie tylko niemoralną, ale jest zarazem lichą budą, kleconą z desek nie trzymających się jedna drugiej, nie wytrzymującąnajlżejszego zetknięcia się z logiką i zdrowym rozsądkiem. W tym trzęsawisku nonsensów utonął nawet talent.
Jedna rzecz zostaje: trucizna płynie po staremu w duszę czytelników, umysły oswajają się ze złem i przestają się nim oburzać. Trucizna sączy się, rozkłada prostotę duszy, wrażliwość moralną i ów zmysł sumienia, który odróżnia dobre od złego.
Doktor z żalu za Klotyldą dostaje sklerozy i umiera. Ona wraca pod dawny dach i zajmuje się wychowaniem dziecka. Nic z tego, co wszczepił doktor w jej duszę, nie zmarniało i nie zwiędło. Owszem, wyrosło silniej jeszcze. On kochał życie, kocha je teraz i ona, zgadza się na nie zupełnie nie przez rezygnację, ale dlatego, że je uznaje - i im więcej nad nim rozmyśla, kołysząc na kolanach dziecko bez nazwiska, tym uznaje je bardziej. Na tym kończy się cykl Rougons-Macquartów.
Lecz ten koniec jest nową niespodzianką. Oto leży przed nami dziewiętnaście tomów, a w nich, jak mówi sam Zola: "Tant de boue, tant de larmes... C'était à se demander, si d'un coup de foundre il n'aurait pas mieux valu balayer cette fourmilière gatée et misérable..." I prawda! Ktokolwiek owe tomy przeczyta, ten nie może dojść do innego wniosku, tylko że życie jest rozpaczliwym i ślepym mechanicznym procesem, w którym, na większą niedolę ludzką, trzeba brać udział, bo uniknąć go niepodobna. Błoto przeważa w nim nad zieloną murawą, zgnilizna nad czerstwością, trupi zapach nad wonią kwiatów, choroba, obłąkanie i zbrodnia nad zdrowiem i cnotą. To gehenna nie tylko straszna, ale i obrzydła. Włosy wstają na głowie, a jednocześnie ślina napływa do ust, i rzeczywiście narzuca się pytanie: czyby nie lepiej było, gdyby piorun zmiótł "cette fourmilière gatée et misérable"?
Innego wniosku być nie może, inny byłby wprost szalonym zboczeniem umysłowym, prostym złamaniem praw rozumu i logiki. A teraz, czy wiecie, jak się naprawdę kończy cykl tych powieści? Oto hymnem na cześć życia.
Tu już opadają ręce. Próżna robota wykazywać znowu, że autor dochodzi do czegoś wprost przeciwnego temu, co powinno było wypaść z jego dzieła. Bóg z nim! Niech jednak się nie dziwi, że opuszczają go nawet uczniowie. Ludzie muszą myśleć wedle praw logiki. A że przy tym muszą żyć, więc chcą na tę drogę otuchy. Mistrze, w rodzaju Zoli, dają im tylko rozkład, chaos, wstręt do życia i rozpacz. Ich racjonalizm nie umie wykazać nic innego, zaś wykazywał to zawsze tak skwapliwie, że przebrał miarę. Dziś zaczadzonym trzeba świeżego powietrze, wątpiącym nadziei, targanym niepokojem trochę spokoju, przeto słusznie czynią zwracając się tam, skąd nadzieja i spokój płynie; tam, gdzie ich błogosławią krzyżem i gdzie im mówią jak Łazarzowi: "Tolle grabatum tuum et ambula!"
I tym tłumaczy się ostatnia ewolucja, której fale poczynają się rozchodzić na wszystkie strony świata.
Podług mnie, musi przejść przez nią również poezja i powieść, więcej nawet: musi ją potęgować i przyspieszać. Tak dalej iść po prostu nie można! Na wyjałowionym polu porastają tylko chwasty. Powieść winna krzepić życie, nie zaś podkopywać; uszlachetniać je, nie zaś plugawić; nieść dobrą "nowinę", nie zaś złą. Mniejsza mi o to, czy to, co mówię, podoba się komuś lub nie, sądzę bowiem, że odczuwam wielką i pilną potrzebę duszy ludzkiej, która woła o zmianę.

Pierwodruk "Słowo", 31 lipca - 1 sierpnia 1893

[powrót]