Henryk Sienkiewicz

Przegląd działalności Akademii w Krakowie

II. Wydział historyczno-filozoficzny

W tomie pierwszym Pamiętnika Akademii oprócz Studiów Platońskich dra Samolewicza i rozprawy o poezjach Andrzeja Krzyckiego, dr Węclewskiego, o których w zeszłym numerze "Niwy" wspomniano, znajdują się jeszcze dwie obszerne prace historyczne zasługujące na szczegółowe sprawozdanie.
Pierwszą z nich jest praca Maurycego hr. Dzieduszyckiego zatytułowana: Rys dziejów kościoła katolickiego w Szwecji. Autor kreśli dzieje kościoła od czasów najdawniejszych, tj. od czasów wylądowania w Szwecji św. Ansgarego i benedyktyna Widmara. Rozdział pierwszy obejmuje epokę pierwszą, tj. walkę chrystianizmu z pogaństwem, zwycięstwo chrystianizmu, a kończy się na czasach św. Eryka (1150). Jako źródła do tego okresu posłużyły autorowi najdawniejsze kroniki skandynawskie, jak np. kronika Adama Bremeńskiego z XI, Sakso-Gramatyka z Roeskildy z XII i prace innych, późniejszych, objęte rozmaitymi wydawnictwami zbiorowymi, jak Biblitheca svecogothica lub Scriptores rerum svecarum. Główną jednak podstawą, na której hr. Dzieduszycki opiera swe badania, jest Messeniusza Jana: Scandia illustrata (Skandynawia oświecona). Źródło to jest dla naszego autora tym ważniejszym, że Messeniusz (1570-1636) był gorliwym katolikiem, a nawet, posądzony o stosunki z Zygmuntem III, był przez Gustawa Adolfa prześladowany i skazany na wygnanie. Inni współcześni lub wcześniejsi nawet historycy, jak np. bracia Pietri, gorliwi rozkrzewiciele reformacji, przedstawiają sprawy kościoła stronniczo, wynajdując pod wpływem religijnego rozdrażnienia wszystko, co da się na niekorzyść jego powiedzieć, milcząc zaś o zasługach. Według opinii pana Dzieduszyckiego, popartej zresztą sumiennie zebranymi i ważnymi dowodami, spełnił kościół katolicki swą cywilizacyjną misję tak dobrze w Szwecji jak i gdzie indziej. Owszem, trudniejsze może zadanie miał tu jak w innych krajach, ze względu na dziki i burzliwy, a surowy charakter ludu, którego ponura mitologia, wyrosła na tle miejscowych pojęć i usposobień, w zupełnej stała sprzeczności ze słodką naturą Chrystusa. Ale raz zapuściwszy korzenie, lubo na nieprzyjaznym gruncie i lubo podrywany nieraz przemocą, kościół nie dał się już wyrwać i coraz szerszymi splotami obejmował całe społeczeństwa. Odtąd stał się krzewicielem i regulatorem stosunków ludzkich. Przechodził jednak jeszcze rozmaite koleje. Rozdział I obejmuje historię fundacji pierwszych katedr biskupich, pierwszych klasztorów, dzieje ich, żywoty męczenników oraz historię polityczną Skandynawii, o ile takowa stoi w związku z historią kościoła.
W dalszym ciągu rozprawy maluje nam autor rozkwit kościoła do końca dynastii Folkungów i śmierci św. Brygidy (1373). Do owego rozkwitu dzielnie przyłożył się Eryk IX, zwany świętym, który nie przestając na utwierdzaniu wiary w swoim królestwie, myślał nawet o rozszerzeniu jej na zewnątrz. Z myślą tą łączyła się jego troskliwość o rozszerzenie granic kraju i zabezpieczenie swych poddanych od napadów ościennych bałwochwalców z Finlandii. Stąd wyprawa na Finlandię i rozszerzenie tam chrystianizmu, którego pierwszym apostołem był św. Henryk. W tym okresie kościół dochodzi do ogromnego znaczenia i ogromnych bogactw. W wieku XIII, XIV i XV znajduje się na szczycie potęgi, a lubo były to czasy (panowanie np. Albrechta), w których buta i wyuzdanie magnatów, przewaga obcego żywiołu niemieckiego, swawole szlachty i ogólne rozprężenie nie mogło nie wywrzeć pewnego ujemnego wpływu na kościół, przecież szczyci się on jeszcze w tych nawet czasach mężami pełnymi cnót i nauki, jak np. bł. Hemming (1290-1367), Birger Georgson, św. Brygida, św. Katarzyna, etc.
W XV jednak wieku daje się widzieć pewne skażenie w duchowieństwie, mianowicie zakonnym. Dowodzą tego rozporządzenia papieża Mikołaja V, który na prośbę Karola VIII nakazuje ścisłą rewizję klasztorów i obostrzenie ich reguł. Bądź co bądź jednak wyższa władza kościelna czuwa troskliwie i nie dopuszcza, aby złe przybierało zatrważające rozmiary.
Najciekawszym jednak z całej rozprawy jest rozdział IV, w którym autor opowiada panowanie Gustawa Wazy oraz dzieje reformacji i bezpośrednie takowej skutki do r. 1560. Autor, jako gorliwy katolik, nie zawsze umie utrzymać się na stanowisku czysto obiektywnym; niemniej jednak umie popierać poglądy swe głęboką erudycją i potężnymi dowodami. Wprowadzenie reformy w Szwecji przypisuje pobudkom czysto światowym, nie religijnym, w czym zresztą ma zupełną słuszność. Jak w Danii wprowadza ją Krystian czysto z osobistych względów, jak w Anglii Henryk VIII, defensor fidei, nazwany w swoim czasie przez Lutra głupcem, zrywa z kościołem wtedy dopiero, kiedy mu to jego własny interes nakazuje, i (nie chcąc przyjąć luteranizmu) zakłada państwowy kościół anglikański, tak wreszcie i Gustaw Waza krzewi reformę w Szwecji z pobudek czysto politycznych. Sejm w Westeräs, dnia 20 czerwca 1527 roku rozpoczęty, prawdziwie zasługuje na nazwę, jaką dziś oznaczają działalność jednego z naszych współczesnych polityków - na nazwę: Revolution von Oben. I istotnie: reforma szła tu z góry, a szlachta i magnaci, zaledwie pojednani obietnicą zwrotu dóbr na klasztory niegdyś zapisanych, popierać ją się zgodzili. Niezmiernie ciekawą, a całkiem błędnie rozumianą jest rola ludu prostego w tej tak ważnej dlań sprawie. Powszechnym mniemaniem jest, że reforma rozszerzała się właśnie głównie z pomocą ludu prostego, a w szczególności z pomocą ubogich, ale walecznych wieśniaków z prowincji Delekarlii, tych samych, którzy najbardziej Gustawowi do oswobodzenia kraju dopomogli.
Tymczasem p. Dzieduszycki zgoła inne podaje wiadomości. Delekarlia nie tylko nie podzielała idei Gustawa, ale chwyciła nawet za broń. Pojawił się niejaki Jöns (Janek), który stanął na czele, a popierany przez biskupa z Drontheim, znalazł się wkrótce na czele znacznych sił zbrojnych. Gustaw żądał zawieszenia broni, a tymczasem wchodził w układy, marudził i zwlekał, ubezwładniając przez to ruch Delekarlijczyków, który mógł na razie stawić groźny opór, ale który nie mógł się przeciągać bez końca. Gustaw wreszcie więc dopiął swego, lubo nie bez znakomitych trudności, które jednak z wrodzoną mu wytrwałością i żelaznym hartem umiał zwyciężać.
Jeżeli jednak zgodzimy się z autorem co do tego, że Gustaw, nie religijnym przekonaniem, ale po prostu interesem powodowany, krzewił reformę, nie podobna natomiast nam się zgodzić na słowa Theinera (Schweden und seine Stellung zum heiligen Stuhl), na których autor zawiesza aż do tomu II swą rozprawę. Słowa te brzmią jak następuje:
"Odpadnięcie Szwecji nie jest tak jak w Niemczech dziełem walk religijnych i kościelno-politycznych opinii, które tu i owdzie stały się przekonaniem; było to raczej oburzającym i bezprawnym zamachem, etc..."
Do pewnego stopnia nawet zgoda i na to. Było odpadnięcie zamachem, ale zamach ten, mimo oporu tak części szlachty jak ludu prostego, musiał jednak znaleźć pewną podporę w narodzie. Popierały go głównie miasta, a po trochu i szlachta; inaczej na nic by się nie przydał, jak wszystkie zamachy przedsiębrane przeciw takim przekonaniom, które cały ogół zgodnie i jednakowo wyznaje.

Drugą, niemniej, a nawet nas w dzisiejszym stanie rzeczy więcej jeszcze interesującą pracą, pomieszczoną w Pamiętniku, jest studium historyczno-etnograficzne: O narodowości polskiej w Prusiech Zachodnich za czasów krzyżackich przez dra Wojciecha Kętrzyńskiego. Dość upowszechnionym jest mniemanie, jakoby od najdawniejszych już czasów przeważna część mieszkańców pomienionych polskich prowincji była pochodzenia niemieckiego, a dopiero od czasu powrotu ziem tych do Polski, za czasów pierwszych Jagiellonów, spolszczała. Mniemanie to uważanym było nawet za niewątpliwą prawdę odnośnie do tej szlachty polskiej, która obok nazwisk polskich miała przydomki niemieckie. Niemieccy historycy, a nawet i niektórzy polscy widzą w przydomkach tych wyraźne ślady niemieckiego pierwotnego pochodzenia. Niemcy, na mocy podobnych dowodów, roszczą sobie nawet jakieś prawa naturalne do Prus Zachodnich, jako do ziemi niegdyś niemieckiej, a potem dopiero spolszczonej. Tym prawem tłumaczą i dziś nawet rozmaite rozporządzenia rządowe, dążące do ostatecznego zniweczenia polskości w tych krajach. Niektórzy z germańskich historyków (np. Voigt, Ksawery Froelich i inni) wierzą lub udają, że wierzą, iż ziemia np. chełmińska była pierwotną siedzibą Gotów, którzy przeszedłszy potem do Europy południowej, zostawili tu liczne osady. Osady te, według wyżej wzmiankowanych historyków, uległy na czas jakiś orężowi polskiemu, ale następnie oswobodzone przez Krzyżaków, którzy w ten sposób nie zabrali Polakom nic polskiego, ale wrócili tylko Niemcom, co od wieków było niemieckim.
Opinia ta tak jednak dalece obraną jest z podstaw naukowych, a nawet po prostu z sensu, że sami Niemcy rozsądniejsi, a raczej uczeńsi odrzucili ją, postawiwszy natomiast inne. Według tej innej uczeńszej teorii (Brakus), miejscowa ludność była pruska, w żadnym więc razie Polacy praw do tych ziem nie mają. Owa ludność pruska zniemczona lub wytępiona, zastąpiona została osadnikami niemieckimi, którzy dopiero po upadku Zakonu spolszczyli się mniej więcej gruntownie. Z tą ostatnią opinią rozprawia się głównie dr Wojciech Kętrzyński. Uzbrojony we wszelkie istniejące a najautentyczniejsze dokumenty, poczerpnięte z archiwów miast pruskich, dowodzi, że ziemie te od najdawniejszych czasów były polskie. Pierwotne nazwy, najstarsze, jakie się w dokumentach przechowały, są czysto polskie. Autor wylicza ich całe setki, przechodząc dekanat po dekanacie, zawsze z dokumentami w ręku, zawsze z dowodami materialnymi, które żadnym, najwyrafinowańszym rozumowaniem zbić się nie dadzą. Pokazuje się, że nazwy te już w XV wieku i wcześniej były przekręcone jak najdziwaczniej i przerabiane stosownie do wymowy i ducha języka niemieckiego; stąd niektóre z nich istotnie z niemiecka wyglądają, choć pierwiastek ich i pierwotne znaczenie jest czysto polskim.
Wykazawszy w ten sposób nazwy ziemi chełmińskiej, p. Kętrzyński przechodzi do Pomeranii i w ten sam sposób okazuje pierwotną polskość jej mieszkańców. Autor cytuje z dokumentów pierwotne nazwy powiatów: grudziądzkiego (części północnej), powiatu kwidzyńskiego, ogromną ilość wsi i miast powiatu sztumskiego, Żuławy wielkiej i małej, powiatu suskiego etc. Wobec takich dowodów, na cóż się przydały wszelkie naciągane teorie usiłujące światło prawdy pewnej zastąpić ciemnotą mglistych hipotez dla usprawiedliwienia historycznych gwałtów i ucisków? Kto pojęcia prawa nie utożsamia z pojęciem przemocy, ten ani chwili nie będzie wahał się z przyznaniem, że prawo to nie leży po stronie Niemców w żądnym razie.
Udowodniwszy w pierwszej części polskie pochodzenie ludu wiejskiego w Prusach Zachodnich, autor w części drugiej przechodzi do zbadania pochodzenia miejscowej szlachty. Z niemieckich historyków G. A. Mülverstedt, w kilku znakomitych rozprawach genealogicznych wykazawszy bezzasadność rozpowszechnionego dotąd mniemania, jakoby szlachta w Prusach Zachodnich pochodziła od Niemców, później spolszczonych, przyznaje z wielką bezstronnością, że największa część rodzin jest pochodzenia czysto polskiego. Inni historycy niemieccy nie są tak bezstronni i z uporem upatrują w przydomkach niemieckich, jakie się przy nazwiskach polskich utrzymywały, ślady pierwotnej niemczyzny.
Pan Kętrzyński na dowód, jak dalece niedorzecznym jest wywodzenie z niemieckich przydomków niemieckiego pochodzenia, cytuje ród Klińskich herbu Junosza z przydomkiem Rautenberg. Ród ten mieszka dotychczas w Prusach Zachodnich. Otóż Klińscy, którzy się obecnie za Niemców uważają i wywodzą od Rautenbergów przybyłych w XIII wieku do ziemi chełmińskiej, pochodzą istotnie ze wsi Klińska pod Kościerzyną. W dokumentach z 1413 występuje Stibor de Klińsk (Klincz), którego już imię samo dostatecznie narodowość wskazuje. Przydomek zaś Rautenberg poszedł od wsi Radziejowa, które za czasów krzyżackich zwało się Rautenberg, a które w dziale dziedzicznym dostał jeden z synów Leonarda Klińskiego, w 1533 r. posła od Stanów pruskich do króla Zygmunta (Acta Tomiciana Kod. Sapieżyński. T. IX, nr 262).
Takim to przykładem objaśnia autor przydomki niemieckie. Nazwy miejscowości w tych stronach zmieniały się z polskich na niemieckie lub odwrotnie; tak było i z nazwiskami szlachty, która po większej części od miejscowości brała nazwiska, lecz z pochodzenia była czysto polską (mazurską).
Autor rozpatruje np. dokumenty tyczące pochodzenia szlachty ziemi chełmińskiej. Tu następuje cytowanie nieskończonej liczby nazwisk rodowych z czasów przedkrzyżackich, krzyżackich i pokrzyżackich, które sprawę aż nadto dosyć wyświetlają. Następnie, tymże samym sposobem i również cytując mnóstwo nazwisk, przechodzi autor do szlachty ziemi pomerańskiej. Wielu potomków tej szlachty nosi dziś już nazwiska niemieckie i nie używa innego jak niemieckiego języka; niemniej jednak pochodzenie ich jest polskie. Pradziadowie i dziadowie dzisiejszych Kostolitzów pisali się Kościeleckimi, dzisiejszych Milbów - Milewskimi, Venedy'ów - Weneckimi, dzisiejszych Gnadhau - Gniatkowskimi, Glauchów - Głuchowskimi etc. etc. Wielu się zniemczyło, ale wielu nie zniemczyło się dotychczas; niemniej jednak rzecz w tym, że tak ludność wiejska jak i szlachta i w ziemi chełmińskiej, i w Pomeranii jednolitego, słowiańskiego, polskiego jest pochodzenia.
Koniec swej mozolnej, ale pożytecznej pracy poświęca pan Kętrzyński miastom Prus Zachodnich, gdzie także dopatruje się pierwotnego żywiołu polskiego, który jednak znacznie z napływowym niemieckim został pomieszany. Są to po największej części długie cytaty z archiwów miejskich nazwisk urzędników sądowych lub miejscowych obywateli.
Praca pana Kętrzyńskiego mozolna, przepełniona cytatami nazw miejscowości, ludzi i dokumentów, uważaną być może jako cenny materiał historyczny, źródłowej prawie wartości. Autor stoi na stanowisku zupełnie bezstronnym, a jeżeli badania jego wypadają na korzyść narodowości polskiej, wypływa to nie z osobistych sympatii autora albo sztucznych wywodów, ale z faktów. Autor mało rozumuje, ale natomiast stawia dokumenty. Mowa jego jest mową przeszłości, która oddaje świadectwo prawdzie. Niezbite to dowody, wobec których uprzedzonym a zatykającym na głos oczywistości uszy historykom niemieckim pozostaje tylko zamilknąć.
Prócz prac zawartych w Pamiętniku Akademii Umiejętności, o których mówiliśmy w niniejszym sprawozdaniu, są jeszcze tak zwane: "Wydawnictwa Komisji historycznej" Akad. Umiejętności, o których inny referent zdanie swe wypowie.

Pierwodruk "Niwa", 1875, tom 7, str. 46-52

[powrót]