Henryk Sienkiewicz
Szkice literackie
Pisma Bolesława Prusa: Przygoda Stasia. Powracająca fala. Michałko. Sieroca dola. T. I. Warszawa, 1881.
W młodszej generacji pisarzów Bolesław Prus zajął jedno z wybitniejszych stanowisk. Jest to talent, zbyt mało może dotąd podnoszony przez krytykę, ale lubiany przez czytelników i wpływowy. Ci nawet, którzy znajdują go zbyt szorstkim, chętnie biorą w rękę jego utwory; literaci, ludzie fachowi, umiejący ocenić robotę artystyczną i lubować się nią, mimo usterków całości doznają prawdziwie przyjemnego uczucia wczytując się w te prace pełne humoru, prawdy, wybornej charakterystyki i samorodności talentu, który tworzy łatwo, naturalnie i nadzwyczaj szczerze. Na koniec, mimo iż w utworach Prusa akcja opartą jest częstokroć na dość zawiłych procesach psychologicznych, czytają go jednak z zajęciem i ludzie prości. Tworzy on sobie czytelników w sferach, w których nikt z piszących nie umiał ich dotąd utworzyć - i to jest wielka Prusa zasługa. Fakt ten tłumaczy się tym, iż owi czytelnicy stojący na niższych szczeblach oświaty i rozwoju duchowego znajdują w utworach Prusa samych siebie. Wielu spraw i obrazów nie rozumieją zapewne jasno, ale w całości uderza ich, mimowiednie może, trafna prawda, dająca się zastosować w życiu praktycznym do nich samych, do ich sąsiadów i znajomych. Życie samo daje im klucz i kryterium do tych powieści. Ale Prus nie tylko wytworzył sobie czytelników w klasach, które dotąd nie czytały - wprowadził on i do literatury beletrystycznej żywioł dotychczas prawie wcale przez nią nie uwzględniony. Kto wyjedzie na przedmieścia stolicy, ten ujrzy domy przydrożne coraz mniejsze, nędzniejsze, coraz bardziej środkujące między miejskimi budowami a chatami wiejskimi, wreszcie dojedzie do miejsca, w którym nie wiadomo co ma przed oczyma: wieś czy miasto. Domki bywają jeszcze czasem piętrowe, ale już drewniane; za domami ciągną się ogrody i wyczółki pól uprawnych, przed mieszkaniami stoją kałuże wody, w której rozkoszują się gęsi i kaczki, ale w domach samych istnieją jeszcze sklepiki, nad nimi szyldy, jak w miastach. Takie podmiejskie okolice zamieszkuje też i ludność środkująca między miejską kapotą a wiejską siermięgą: klasy wyrobnicze utrzymujące się bądź to z pracy fabrycznej, bądź z dziennego w mieście wyrobku.
Są to półchłopi, półmieszczanie. Wobec zmienionych warunków gotowi oni trudnić się i rolą, ale w mieście są jak u siebie: wiedzą, gdzie czego szukać i jak się obrócić. Tę klasę ludzi Prus pierwszy wprowadził do literatury, zarówno jak i klasy niższe często mieszczańskie, bądź stołeczne, bądź prowincjonalne: niższych rzemieślników, woźniców, robotników rękodzielniczych, parobków mularskich, brukarzy, młynarzy, kowali itp. Literatura powieściowa szukała przedmiotów w salonach, w dworach szlacheckich, dworkach zaściankowych i w chatach wiejskich, ale pomijała zaułki i żyjącą w nich warstwę społeczną, ważną, bo liczną, a mającą tę wyższość nad wieśniactwem, że przejętą jest duchem obywatelskim. Prus obserwował właśnie tego rodzaju ludzi podobno od dzieciństwa, stąd łatwo mu było otworzyć drogę do tego ulicznego świata. Jakoż otworzył on przed nami dusze takich ludzi, odmalował ich byt, dolę i niedolę, ich obyczaje i pierwszy przemówił w druku ich sposobami myślenia i mówienia. Prus z natury swej jest filantropem, dlatego ta klasa ludzi, po większej części biednych i potrzebujących opieki społecznej, pociągnęła go nadzwyczaj szczerze. Z drugiej strony, pociągnęły go ku niej także zamiłowania artystyczne. Jest on bystrym obserwatorem. Już samo przypatrywanie się objawom życia sprawia mu niemałą rozkosz; przede wszystkim lubi on jednak przypatrywać się objawom wybitnym, to jest objawom takiego życia, które nie wtłoczone w jednostajne i konwencjonalne formy wpływami wychowania przedstawia się w pierwotnej szczerości. Stąd kuźnia, w której kowale kując młotami mówią, co im tylko do głowy przyjdzie, albo warsztat szewiecki więcej mu się uśmiecha niż salon, w którym każdy się miarkuje i stara się być podobnym do swego sąsiada. Temu autorowi, posiadającemu najwięcej prostoty ze wszystkich piszących, najbardziej przypadają do smaku ludzie prości. Patrząc na nich, słuchając ich gwary i notując, co ujrzy lub usłyszy charakterystycznego, uśmiecha on się uśmiechem najserdeczniejszego w świecie humoru, który rodzi się z porównania tych właśnie ludzi i ich umysłowego rozwinięcia z ludźmi należącymi do klas wyższych. Humor, wydobyty tak naturalną drogą, musi udzielać się i czytelnikom, którzy także porównywając siebie z bohaterami Prusowych powieści, mogą łatwo a z przyjemnością zauważyć swoją obyczajową wyższość, a zarazem ubawić się oryginalnością opisywanych stosunków. Prus może jeszcze i dlatego zwraca się tak chętnie ku niższym klasom miejskim, że humorystycznego żniwa dostarczają mu one jeszcze obficiej od wiejskich, gdyż nie są tak odrębne, nie tworzą świata zupełnie innego, a przy tym z prostotą i szczerością wieśniaków łączą pewne frantostwo i wygadanie się czysto miejskie. Na koniec Prus styka się z nimi codziennie, kocha je i przejmuje się ich losem równie szczerze jak bezpośrednio. Stąd nadzwyczajna prawda w jego utworach. Z bezpośredniej obserwacji i z życia czerpiąc - życie daje. Pod względem też obyczajowym powieści jego są pierwszorzędnej wartości. Pisze on je nie dlatego, żeby coś napisać, żeby zjednać sobie sławę literacką, pootwierać szpalty zamożnych dzienników, ale z czystego zamiłowania. Z tego powodu pisze dobrze. Kto mocno czuje, ten tworzy z siłą, a tam prawda mówi sama za siebie, choćby całość nie była należycie w powieściowy sposób zaokrąglona i ściągnięta w literackie zakończenie. Umysł ten, z natury trzeźwy i zachwycający się realnością życia, postanowiwszy sobie raz chwytać jego objawy, gdy ich nie nachwyta dostatecznie tak żywych i istotnych, że prawie pałką w głowę bije - mniej dba o resztę. Jest w takiej metodzie pewna brawura, ale jest tu i zapominanie o tym, że same fakta życiowe nie stanowią jeszcze powieści. Prawda, że Prus nie widzi w naturze grupowania się faktów w jakieś ograniczone całości, więc może uważa to za zbyteczne i w literaturze. Jest to realista najczystszej wody nawet i pod tym względem. Ale natomiast nie baczy na to, że powieściopisarz powinien właśnie takie wybierać fakta, tak je grupować i ustawiać, by tworzyć całość - i że takie organizowanie jest poniekąd zadaniem powieści. Życie dla autora powieściowego jest tym, czym glina dla rzeźbiarza, która dostarcza mu realnego materiału, ale sama przez się jest bezkształtną. Dopiero pod ręką artysty, zapatrującego się na kształty życiowe, nabiera ona form plastycznych. Ale czerpiąc ogólne wzory w naturze, artysta winien umieć zrobić wybór, winien tchnąć w nią własnego ducha, zaprowadzić ład artystyczny i wyrazić przez nią swój ideał. Jest to twórczość wyższa nad naśladowanie natury, w której z konieczności mieści się już pojęcie organicznego planu. Nie mówimy, by w utworach Prusa nie było zgoła żadnego planu, by one wcale nie tworzyły całości, warunki te jednak uważa Prus za podrzędne, główną wagę przywiązując do stworzenia człowieka, do wykazania jego życia, a najczęściej i jego niedoli, w tak niepowiązanych stosunkach, w jakich rozegrywa się życie w naturze. Z tego powodu można powiedzieć, że w utworach Prusa prawda przeważa nad pięknym ładem, z drugiej zaś strony można o nim także powiedzieć i to, co H. Taine mówi o Dickensie, to jest, że ludzkość więcej kocha niż sztukę, czyli że filantrop góruje nad artystą. Weźmy pierwszą jego nowelę, ze zbioru ogólnego, zatytułowaną: Przygoda Stasia, a wraz ujrzymy, o ile mniej Prusowi chodzi o kompozycję niźli o typy. Treść tej noweli następująca: Młynarz Stawiński ma córkę Małgosię, trochę dziką, ale hożą jak róża dziewczyna. Od śpiewania jej brzmi cały stary młyn, staw, trzciny i zarośla nad stawem. Dziewczyna mimo całej swej realności jest jak "wiochna" Lenartowicza: śpiewa i roi. Gdy się zabłąka w łódce na stawie i gdy mgły ją otoczą, stary młyn woła na nią niby gniewliwie a troskliwie: - Małgoś! Małgoś! Małgoś! - Wreszcie gdy z wiekiem mgliste jej marzenia coraz wyraźniejsze przybierają kształty, znowu młyn przychodzi jej z pomocą. Oto pęka w samym środku. Dla reparacji przyjeżdża kowal Szarak i... każdy inny pisarz osnułby tu sielankę, która by się skończyła małżeństwem lub pogrzebem. Dla Prusa to dopiero początek powieści! Myliłby się przy tym czytelnik, gdyby przypuszczał, że kowal z młynarzówną wiodą jakieś rozmowy nastrojone na ton wysokiej liryki. Oto dwa dni dopiero jak się poznali, robota już skończona, a teraz siedzą pode młynem i Małgosia rozpytuje:
- To pan Józef mieszka o pół mili za miastem na górze?
- Ale, ale. Na onej, co do łąki idzie, co to jest płot chruściany i trochę drzewin - odparł kowal.
- Jaki by tam sad był! Zaraz bym nasadziła buraków, kartofli, fasoli i kwiatów - żeby to moje.
Kowal spuścił głowę i milczał.
- I chatę pan Józef ma ładną. To ta, co przy niej studnia z żurawiem?
- Jużci ta, ale nie ma komu dbać o nią.
- Żeby tak na mnie - mówi Małgosia - obieliłabym ją jak się patrzy, w okna bym dała firanki i doniczki, w izbie zawiesiłabym wszystkie te obrazy, co mam... Czemu pan Józef tak nie zrobi, zaraz by mu przecie było weselej.
Kowal westchnął.
- Ech! - rzekł. - Żebyśmy tak bliżej mieszkali, to by mi zaraz Małgosia ochoty dodała i poradziła, gdzie co zrobić!...
- Oj! oj! sama bym nawet zrobiła, jakby pan Józef poszedł do kuźni!
- Ale na taką dalekość - ciągnął kowal biorąc dziewczynę za palce - to by pewnie Małgosia nie chciała odejść starego?
Teraz młynarzówna umilkła.
- Okrutnie mi się Małgosia spodobała, sprawiedliwie mówię! jak człowiek teraz wróci do domu, to rady sobie nie da. Ale Małgosi nic po tym! Małgosi to by się jaki rządca patrzył?
- Ja przecież wiem, co pan Józef jest warty! - ofuknęła go dziewczyna odwracając głowę. - O żadnych tam rządcach nie myślę, tylko o tym, żeby...
I znowu umilkła, a teraz kowal wziął ją już za całą rękę.
- No - spytał kowal - a poszłaby Małgosia za mnie?
Ani jednej fałszywej, sentymentalnej nuty w całej rozmowie, a pomimo tego czytelnik czuje, że kowalowi naprawdę "okrutnie" się Małgosia spodobała. Jest to śliczny dialog, bo naprzód i kowal, i młynarzówna rysują się w nim od razu z całą charakterystyką ludzi swej klasy. Czuje się, że to portrety - i to poczucie trafności podobieństwa, które czytelnik sprawdza, sprawia mu niemałe zadowolenie. Prócz tego mimo woli porównywa całą naiwność Małgosi, która sama prawie wprasza się kowalowi, z wytwornością form używanych w takich wypadkach między klasami wyższymi. Z tego porównania znowu rodzi się komizm najszczerszy w świecie. A jednak rozmowę tę wyjęliśmy na chybi trafi. W całej noweli pełno jest podobnych. Gdy stary Stawiński płaci kowalowi za robotę, Szarak jest markotny.
- A co, synku - pyta młynarz - jeszcze ci krzywda, żeś mi dwadzieścia i trzy ruble z kieszeni wypłoszył?
A kowal na to:
- Za takie wyrychtowanie młyna to by mi się i córka od was należała.
- Co? - krzyknął stary - może wolisz dziewuchę niż pieniądze?
- Wolę i to, i to.
Stawiński spojrzał mu bystro w oczy.
- Ale ja za nią teraz gotówki nie dam, dopiero po mojej śmierci.
- Dłużej mnie niż wam na świecie - odparł Szarak i pocałował go w rękę.
Znowu i prawda, i charakter, i komizm. Któż by z czytelników tak naiwnie powiedział teściowi: "dłużej mnie niż wam na świecie!" - i pocałował go przy tym w rękę? Ale takie rozmowy nie stanowią wszystkich piękności. W tym realiście, w tym malarzu ze szkoły flamandzkiej siedzi poeta, który pod wpływem piękności natury rozmarza się i wtedy czuje mocno i maluje prześlicznie stosunek natury do człowieka żyjącego z nią blisko.
Oto dowód na poparcie tego zdania:
"We święta młyn cichnął. Tylko zardzewiałe chorągiewki na dachu skwierczały żałośnie, a przy stawidłach szemrały cienkie strumienie wody, z płaczem upadając na śliskie koła. Wówczas, jeśli latem wieczór był ciepły, siadała Małgosia w czółno i płynęła het! na ogromny staw, skąd było tylko widać wierzchy młyna.
Tu zadumana nad głębią, gdzie jak cienie mknęły ryby, przysłuchiwała się szelestom tataraku na kępach, krzykom zwołujących się ptaków wodnych albo zwiesiwszy głowę na krawędzi czółna, patrzyła, jak z dna stawu wypływają gwiazdy jedna za drugą, a na powierzchni fali drży długi snop księżycowego światła. Niekiedy widywała cieńsze od pajęczyny szaty, które dziewice wodne wieszały na kroplach nocnej rosy... To welon... to płaszcz... a to suknia powłóczysta... Płynęła ku nim, lecz wiatr odrzucał je na łąkę, na której wnet tworzyło się jezioro z mgły srebrno-białej, pełne pląsających blasków i cieniów... Kto się tam bawił i dlaczego jej nie dopuszczano?
Tymczasem nadchodziła północ. Łódka poczynała drżeć, między kępami rozlegały się ciche pluskania, poza trzciną rozpalały się światła tajemnicze i blade, zdradziecka mgła zasnuwała drogę Małgosi i słychać było, jakby ktoś szeptał po kępach: «Hej! hej! nie wyjdzie stąd dziewczyna!»
Ale nad samotną czuwał młyn, wierny przyjaciel. Nagle drobnoszybne oczy jego w oponę mgły rzuciły płomienie, czarne wielonożne cielsko poczęło dygotać i w tej samej chwili doleciał uszu otumanionej dziewczyny znany jej, hukliwy głos, który wołał z gorączkowym pośpiechem:
- Małgoś! Małgoś! - Małgoś! Małgoś!
Teraz dziewucha spokojnie odkładała wiosło, bo porwany w ogromną paszczę młyna prąd wody sam ku stawidłom niósł czółno. Kładła się na dnie łódki jak senne dziecię w łagodnie bujanej kołysce, z uśmiechem patrzyła na blade płomyki skaczące z gniewu nad bagnem i na chłodne, wilgotne sieci dziewic wodnych, które ją omotać chciały. A stary młyn coraz mocniej gniewał się i krzyczał: «Małgoś! Małgoś! Małgoś! Małgoś!» niespokojny o swoją dziewczynę..."
Przytoczyliśmy cały ten ustęp, gdyż jest on poezją najczystszej wody, nie naśladowanej znikąd, ale płynącej z głębokiego poczucia natury, z przejęcia się jej pięknościami i z umiejętnej obserwacji. Młyn w tym opisie jest istotą żyjącą, która kocha, gniewa się i troszczy. Ze wszystkich piszących Prus posiada największą zdolność obserwowania rzeczy martwych lub istot bezrozumnych. Ta właściwość zbliża go także do Dickensa. Jest to wyobraźnia rzeczy, miejsc i szczegółów, z której autor umie wykrzesać i sytuacje liryczne, i szczególniejszy komizm. W dalszym ciągu powieści pełno na to dowodów. Małgoś wychodzi za mąż za Szaraka, dotrzymuje zapewne wszystkich obietnic co do wybielania chaty i zasadzenia ogrodu, a nadto po roku przynosi mu małego Stasia. Odtąd ów Staś i jego czworonożny przyjaciel Kurta stają się bohaterami opowiadania. Właściwie o nich to rzecz idzie, a raczej o małego Stasia, którego w końcu spotyka niezbyt dramatyczna przygoda. Oto matka, wybrawszy się do dziadka Stawińskiego, przywiązała wózek Stasia do wolanta sędziego Łaskiego. Pod górę było dobrze, ale gdy nagle sędzia zjechał z góry, Staś zniknął z oczu matce. Nie pomogły krzyki i wołania. Pan sędzia tymczasem przyjechał do domu nic nie wiedząc, jaki ciągnie za sobą dodatek. Goście się śmieli, szafarka utrzymywała, że malec do pana podobny, a pani sędzina, piękna bezdzietna blondyna, oświadczyła ze łzami mężowi, "że mu to przebacza". Wreszcie właściwa matka odnajduje zgubę i... koniec.
Musielibyśmy chyba całe ustępy cytować, chcąc dać dokładne wyobrażenie czytelnikowi, ile i jak wybornej autor zużył obserwacji na odmalowanie małego Stasia i pierwszych jego wrażeń. Jest to po prostu znakomite studium psychologiczne, pisane z powieściopisarską werwą i niezrównanym humorem. Kurta odmalowany z równą miłością jak Staś. Tu autor czuł się na właściwym gruncie, bo też sen Kurty, w chwili gdy pilnuje śpiącego w ogrodzie malca, mógłby nawet hipokondryka rozweselić.
Wszystkie te miejsca są pierwszorzędnej wartości; ale rzućmy teraz okiem na całość. Oto naprzód Przygoda Stasia, a z nią i powieść, mogłaby się śmiało zaczynać od przyjścia na świat samego Stasia. Młynarz Stawiński, młyn, Małgosia jako dziewczyna, Szarak jako majster wezwany do naprawy młyna, słowem: cały początek powieści jest prześlicznym dodatkiem, ale zgoła luźnym i nie stojącym w bezpośrednim związku z samą przygodą. Czytelnik z początku spodziewa się, że utwór jest nowelą, której treść polega na miłości kowala do młynarzówny; potem spostrzega, że jest to epizod stanowiący sam w sobie odrębną całość, a że głównie chodzi o Stasia. Doczytawszy wreszcie do końca, trudno nie zdać sobie i autorowi pytania: czy warto było nagromadzić tyle typów, tyle podpatrzonych tak bystro objawów życiowych i tyle piękności, by skończyć na przyczepieniu wózka z malcem do wolanta i na sytuacji, w której główną rolę gra zaambarasowanie się sędziego i Stasiowej matki? Treść nader błaha! brak porządku w grupowaniu epizodów i prawie żadnego planu. Wszystko razem wygląda jak bardzo piękny haft na kanwie nie tylko parcianej, ale podziurawionej. Dla piękności haftu można wszystko darować; ale krytyka, podnosząc wysokie zalety autora i wszystkie charakteryzujące go właściwości, winna ukazać i na niedostatki, tak ze względu na czytelników jak i na samego autora.
O noweli Antek można powiedzieć mniej więcej to samo, a nawet i dodać, że brak jej tej swobody i naturalności, jaką odznacza się Przygoda Stasia. Antek, zapoznany geniusz wioskowy z nadzwyczajną zdolnością do mechaniki, nie wychodzi wprawdzie z granic możliwości, ale nie jest typem, tylko wyjątkiem. Czytelnik nie ma go z kim i z czym porównywać, nie umie go sprawdzić, a musi przyjmować go na wiarę autora. Pozbawia nas to tej przyjemności, jaką znajdujemy w odkrywaniu, że to, co autor pisze, jest prawdziwym i podpatrzonym trafnie. Wreszcie Antek mniej dotrzymuje, niż autor zapowiada, bo to, że struże wiatraki, umie okuć konia lub wystrugać z drzewa krzyżyk, nie stanowi nic wielkiego i nie wynagradza tego, że Antek nie ma cech typowych. Widzimy malca zabłąkanego jakoby wypadkiem w świat wiejski i poniekąd mu obcego, który zatem wydaje się jakąś sztuczną roślinką, a nie ma dość w sobie danych, by nas szczerze zająć i wzruszyć. Poza swoją zdolnością do mechaniki jest to jakiś bajronista wioskowy i trochę próżniak. Do chaty matusinej zajrzała wreszcie bieda, więc Antek ruszył w świat, do miasta. Co dalej będzie - niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa. Powieść się kończy na wezwaniu autora do czytelników, by jeśli spotkają biednego chłopaka, szukającego pracy i schronienia, nie odpychali go nieczule. Ze stanowiska filantropii zgoda na takie zakończenie, ale pod względem artystycznym Antek jest nowelką, która jak bohater poszła w świat... i nic dalej. Brak jest końca. Wygląda ona jak pierwszy rozdział jakiejś powieści. Środek zaś szwankuje tym, że autor trochę przemocą ciągnie nasze współczucie dla bohatera, zapewniając nas, że to jest dziecko wyjątkowe. Takie wyjątkowe dzieci dostarczyły już bohaterów do niejednej noweli; ale by takie nowele zjednały sobie wyjątkową łaskę i krytyki, i czytelników, potrzeba, by w nich artyzm doszedł do maksimum, by wzgląd estetyczny przeważył wszystkie inne i by czarodziejstwo stylu i uroki obrazów pokryły z czubem wszelkie niedobory tematu. W Antku nie ma tego. Względy społeczne i filantropijne przeważały w umyśle autora nad artystycznymi i z tego powodu nie wyszedł zwycięsko z trudności. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, czego autor chce i czego od niego żądają. Czy żeby wyszukiwał po wsiach zapoznanych geniuszów? Zapewne nie! Gdyby autor chciał tylko zachwycić pięknościami obrazka - kwestia stanęłaby jasno. Od Antka samego lepsze jest jego otoczenie, bo rysując je robił to, co najlepiej umie robić, to jest kreślił ludzi prostych, naturalnych, słowem: typy. Dzięki temu otoczeniu nowela daleką jest od mierności. Wady jej leżą raczej w jej rodzaju, polegającym na roztkliwianiu czytelnika losem istot małych i bezbronnych. Powtarzamy, że tylko nadzwyczajny artyzm może zbawić ten rodzaj, który od pewnego czasu wszedł w modę, a z którym wypadałoby prędko skończyć, bo inaczej przejdzie w ckliwą manierę. Nie wątpimy na mocy Przygody Stasia, Lokatora z poddasza i innych prac Prusa, że może on się zdobyć na ów konieczny stopień artyzmu, ale w Antku nie chciało mu się nań wstąpić, w tym przynajmniej, co się tyczy głównego bohatera. Na tle całości są perełki, ale przyszywane grubym ściegiem, który przyćmiewa ich blaski.
Do podobnie pobieżnych robót należą Michałko i Sieroca dola. Ta ostatnia powieść nie powinna była nawet znaleźć miejsca w ogólnym zbiorze pism, który powinien być zarazem wyborem. Jest to utwór trzymany w nastroju tak popularnym, że właściwym by był w wydawnictwach ludowych. Michałko ten należy także do kategorii zapoznanych bezbronnych. Ludzie i bieda grają sobie nim w piłkę. Potem ucieka w świat - zupełnie jak Antek - i nie wiadomo, co się z nim dzieje. Rażąca jednostajność w zakończeniach. Sieroca dola wreszcie również kończy się wyjazdem Jasia. Jest więc trzech takich, którzy by mogli zaświadczyć, że autorowi brak albo pomysłowości, albo cierpliwości, żeby jak należy kończyć swoje utwory. Trzech świadków - liczba wystarczająca! Obie te powieści wyglądają jak materiał in crudo, który by należało dopiero wlać w jakieś określone estetyczne powieściowe formy. Jest to luźny szereg obrazów ludzi, rzeczy i miejscowości. Jako materiał takie to bogate, że obserwacją, zużytą do zebrania go, mogłoby się śmiało obdzielić kilku powieściopisarzy. Jest to kolekcja szkiców niewykończonych, ale kreślonych z wielką wprawą i oryginalnością. Jako całość przedstawiają się chaotycznie, przez co ogólny obraz szwankuje. Nieznawca przejdzie obok niego obojętnie, znawcę zastanowi robota pojedynczych części, samorodność talentu autora i jego oryginalność. Prus ma właściwy sobie sposób patrzenia na ludzi. Jest to, jak wspomnieliśmy, filantrop. Na biedę, niedolę, ciemnotę patrzy on z miłością - ale temperament posiada czysto powieściopisarski. Dzięki owemu temperamentowi uderzają go przede wszystkim ekscentryczne strony biedy, niedoli i ciemności - takie, w których rysuje się ona najwybitniej w swym odrębnym charakterze. Te formy miewają czasem i cechy komiczne; wówczas powieściopisarz bierze górę i Prus staje się humorystą, choć na dnie tej czary humoru tak jowialnego i szczerego leżą łzy. Znowu mimo woli nastręcza się porównanie z Dickensem. Prus go nie naśladuje bynajmniej. Czerpie on wszystko z siebie i swego otoczenia, ale jest do niego podobny. Anglik jednak przewyższa Polaka dokładnością spostrzeżeń i zakresem ich; Dickens bowiem obejmuje w swych powieściach wszystkie niemal klasy towarzyskie, gdy tymczasem Prus ogranicza się prawie wyłącznie na niższych, miejskich. Na wsi nie czuje się on już równie swobodnym, chyba także między rzemieślnikami. Zresztą obaj są nadzwyczaj litościwi. Kochają nie ludzkość jako ideę - ale wprost ludzi, zwłaszcza biednych. Pod tym względem Prus nawet jest nieco jednostronnym. Gotów by on powiedzieć każdemu frakowi i surdutowi: "Help yourself! ja mam swoich biednych!" Maluje on też swoje uprzywilejowane klasy najczęściej same w sobie, nie zaś w zetknięciu się z wyższymi i bardziej oświeconymi, co także jest jednostronnością. Otwiera ona przez to alkierz robotnika lub rzemieślnika i pokazuje nam jego życie wewnętrzne, ale nie wyjaśnia stosunku życiowego tych ludzi do klas wyższych, pozbawiając tym sposobem swoje utwory znaczenia, jakie by im nadało wyjaśnienie stosunku i ukazanie na jego strony ujemne.
Ze wzmianek wszelako, jakie tu i owdzie się trafiają, łatwo odgadnąć, że Prus patrzy na ów stosunek pesymistycznie. Klasy niższe nie mają dostatecznej opieki i dlatego są biedne, ciemne, nieszczęśliwe. Mają one ogromną cierpliwość, ale jako żywioł, gdy ów żywioł się rozpętał, mogłyby być niebezpieczne. Zresztą Prus nie jest pesymistą i nie umiemy sobie wytłumaczyć, dlaczego częstokroć biorą go za pesymistę. Między jego ludźmi mało jest złych z natury lub z zamiłowania do złego, a ujemne postępki niektórych tłumaczą się nieświadomością, głupotą, zabobonami lub są skutkiem nałogów. Filantropia wyłącza pesymizm - obserwacja zaś uczy, że prawie każda duchowa rola mogłaby wydać dobre owoce, gdyby rzucono w nią dobre ziarno. Że na odłogach rosną chwasty, to znowu nic dziwnego. Od kreślenia czarnych melodramatycznych charakterów wstrzymuje Prusa i smak artysty. Również i dobrzy jego ludzie nie moralizują, nie są nigdy postulatami, utworami książkowymi, ale istotami posiadającymi krew i kości, żywymi i żyjącymi. Talent tej miary nie może tworzyć inaczej. Prus, mimo swego oryginalnego na świat poglądu, w tworzeniu powieściowym jest wielce obiektywnym. Przedstawia on ludzi tak, jak oni się sami przedstawiają. Są pisarze, którzy patrzą na ludzi przez szkła swoich własnych idei filozoficznych lub nawet doktryn, do których starają się dostosować postacie wprowadzone do powieści. Prus postępuje inaczej. Jego figury nie są tylko ilustracjami przekonań autora, ale ludźmi samodzielnymi. Prus pisze tendencyjnie, wszelako tendencja jego jest aposteriorycznym wynikiem rozważania stosunków ludzkich, nie zaś aprioryczną ideą autora. Tendencja jego wspiera się na filantropii, na głębokim i szczerym zamiłowaniu sprawiedliwości, na miłości dla kraju i na chęci czynienia dobrze krajowi i ludziom. Jednym słowem, ideały jego są ogólne. Toteż nie przeprowadza on żadnych ściśle określonych tez filozoficznych, jak np. walki o byt, determinizmu itp. Jeśli na przykład objawy walki o byt można stwierdzić jego utworami, to nie dlatego, by autor kładł sobie za zadanie ilustrować je, ale dlatego, że istnieją one zewnętrznie, niezależnie od autora w życiu samym. Prus jest demokratą, ale z uczucia. Demokracja przedstawia mu się nie jako oderwana teoria filozoficzno-społeczna, ale jako najprostszy układ życiowy, który winien się praktykować na mocy sprawiedliwości i miłości ludzi do ludzi. Dzięki takim ogólnym ideałom, które zarazem są wspólnymi wszystkim, nie zajął on miejsca w żadnym stronnictwie jako bojownik przeciw drugiemu stronnictwu. Inni taką neutralność i niezależność zawdzięczają służeniu przede wszystkim artyzmowi. Prus zawdzięcza je służeniu przede wszystkim cnym i ogólnym ideałom, na które wszędzie jest zgoda. Widzieliśmy poprzednio, że filantrop bierze w nim górę nad artystą, obecnie widzimy, że filantrop i patriota zwycięża w nim doktrynera i człowieka partii. Co w pierwszym razie Prus traci, w drugim odzyskuje nawet jako artysta, bo dzięki brakowi doktrynerstwa tworzy postacie prawdziwie żywe, a nadzwyczaj ciepło odczute.
W zawodzie publicystycznym i powieściopisarskim jest to entuzjasta, zatem jeden z najszczerszych pisarzy. Utwory jego, mimo braku równowagi artystycznej, mimo braku ładu, podobają się tak jak np. obrazy starego Volgemutha przez swój wyraz, naiwność i dobrą wiarę autora. Zresztą podobieństwo to nie idzie dalej i jest to raczej porównanie niż podobieństwo. Prus nie jest pisarzem wykwintnym. Język jego barwny, charakterystyczny i pełen obrazowości jest szorstki, ale taki być powinien ze względu na sferę, w których autor się obraca. Tą sferą tłumaczy się i to, że nie maluje on nigdy wydelikaconych uczuć ani zawiłych procesów psychicznych. Inaczej mówiąc, uczucia są delikatne, a ruchy dusz głębokie, ale tylko względnie do sfery. Zamiłowanie artystyczne ciągnie go w stronę dusz elementarnych, w czym poszedł za prądem, który w najnowszej literaturze stał się ogólnym. Ale w malowaniu takich istot, nie dość jeszcze uduchownionych, w których uczucie i myśl z trudnością przebija się przez grube tkanki mózgowe i sercowe, jest czasem nieporównanym. Dowodem tego najbardziej wykończona i najlepiej obmyślana powieść: Powracająca fala. Jest to epizod z "Drang nach Osten". Tendencja prześwieca w utworze tym przez każde słowo, cała powieść kipi nią po prostu, ale na najwyższą autora pochwałę należy zaznaczyć, iż wykazuje się ona sama przez się, że wynika niemal, niezależnie od autora, z życia i opisywanych stosunków, a przez to tak silnie przemawia jak prawda, jak życie, jak fakta, które mają to do siebie, iż są niezbite. Oto treść: olbrzymi, pełen zmysłowych instynktów, ale sprytny robotnik niemiecki, Adler, przychodzi do Polski i zakłada fabrykę tkacką. Fabryka wyrasta wkrótce na ogromne zakłady, a Adler na milionera. Ale dzieje się to z krzywdą ludzką. Adler wyzyskuje robotników, zniża ich płacę, powiększa godziny pracy. W fabryce nie ma ani doktora, ani felczera, ani kas pożyczkowych, ani nic, co by miało na celu ulgę robotników. Demoniczny Niemiec uważa żywioł miejscowy za glinę, którą urabia niemiłosiernie swymi olbrzymimi rękoma we wszystkie kształty, jakie mu są dogodne. Postać wspaniała w swej grozie, wysoce charakterystyczna i jedna z najlepszych, jakie autor stworzył. Instynkta Adlera są brutalne; niepożyte jego siły zwierzęce ciągnęły go za młodu w stronę hulatyki i rozpusty do szaleństwa - potem cały ów zapęd swych muskułów i siłę sprytu włożył w robienie pieniędzy. Robił je tedy jak machina i robił. Ideałem jego pozostało użycie, ale sam już się zestarzał, więc używać mógł tylko syn. To go czyniło Adlerowi tak drogim jak urzeczywistnienie wszystkich marzeń i spełnienie wszelkich życzeń. Synowi dał, co mógł dać, to jest żelazną organizację fizyczną i miliony. Syn wywiązał się z zadania: hulał za dwóch. Gdy narobił długów za granicą, ojciec zaprowadzał tzw. oszczędności w fabryce, to jest zniżał płacę. Na próżno uczciwy pastor Böhme upominał niemiłosiernego starca.
Ludzie pracowali do północka. Najzdolniejszy robotnik, dusza całej fabryki, Gosławski, z wysilenia przy pracy padł ofiarą strasznego wypadku. Maszyna urwała mu rękę, wskutek czego umarł. Obrazowości autora przy opisaniu podobnych zdarzeń dochodzi do maksimum. Oto północ już wybiła, w wielkiej sali fabrycznej płoną okna. Fabryka grzmi, huczy, zgrzyta, wszystkie maszyny rozpędzone wyglądają przy blasku gazu jak jakie potwory piekielne. Największą tokarnię obsługuje Gosławski; miał on tyle już zajęcia, że jest zmęczony, senny, osłabły. Trapi go gorączka, strugi potu oblewają mu ciało.
"Chwilami, skutkiem zmęczenia, doświadcza sennych halucynacji i zdaje mu się, że jest gdzie indziej niż w warsztacie. Wnet jednak otrząsa się, zasmolonymi rękoma przeciera oczy i z trwogą spogląda, czy nóż nie za wiele zebrał z walca.
- Oto spać się chce! - rzekł do niego sąsiad.
- Prawda - odparł Gosławski siadając na stołku.
- Chyba tak z gorąca - zauważył sąsiad. - Maszyna ogromnie rozpalona, kowale robią przy obu ogniskach. Zresztą już późno.
- Która u pana godzina?
- Trzy kwadranse na dwunastą. Skończysz pan dziś robotę?
- Zdaje się, że skończę - odparł Gosławski. - Jeszcze trzeba na jaki włos zebrać - a tu mi się tak dwoi w oczach.
- Z gorąca, z gorąca! - mówi sąsiad.
Gosławski zmierzył średnicę toczonego walca, posunął nóż, ścisnął go śrubą i znów puścił w ruch machinę. Po chwilowym wysiłku uwagi nastąpiła reakcja i począł drzemać stojąc z oczyma utkwionymi w błyszczącą powierzchnię walca, na którą upadały krople wody.
- Czy pan do mnie mówił? - zapytał nagle sąsiada. Ale sąsiad nie słyszał pytania.
Teraz wydało się Gosławskiemu, że jest u siebie w domu. Żona i dzieci śpią, na komodzie pali się przykręcona lampa, jego łóżko jest rozebrane. Oto stół... przy nim krzesło... Znużony chciał usiąść na krześle, więc - oparł rękę na krawędzi stołu.
W tej chwili tokarnia dziwnie zgrzytnęła. Coś w niej pękło, zaczęło się łamać - i straszny jęk ludzki rozległ się po warsztacie..."
Autor nic nie mówi od siebie o wyzyskiwaniu robotników, o nadmiarze narzucanej im pracy, ale ta scena męczeńska, żywcem z życia fabrycznego wyjęta, nie mówi, ale krzyczy. Przy tym, obok największej prostoty, co za prawda i plastyka wstrząsa nerwami. Widzi się fabrykę i salę, światła i ludzi, słyszy się ich rozmowy prowadzone wśród grzmotu maszyn, odczuwa się ich osłabienie i senność. Obraz tu następuje za obrazem. Gosławskiego odnoszą do domu. Noc jest widna, księżycowa, a wśród bladego światła rysuje się czarny korowód niosących rannego. Psy, zwietrzywszy krew, wyją, nocny stróż zdejmuje czapkę i patrzy wybladły na orszak. Nagle słychać turkot. To młody Adler wraca pijany z miasteczka. Z drogi! wołają na woźnicę.
- Co to? - pyta rozespany młodzieniec.
- Gosławskiemu urwało rękę - odpowiadają przytłumione odgłosy z ciemności.
- To trzeba posłać po doktora.
- Może wielmożny pan każe z miejsca zawrócić.
Ale konie pana Ferdynanda są zmęczone. Pośle inne, a tymczasem krew z rannego ucieka. Odnoszą go do domu. W ciemnościach rozlega się pukanie.
- Kto tam?
- Niech pani Gosławska otworzy.
Doktora nie znaleziono w miasteczku. Przyjechał dopiero na trzeci dzień. Ranny umarł. Przepracował się i umarł jak męczennik pracy i ofiara wyzyskiwania. Prędka pomoc, gdyby znajdowała się na miejscu, mogła go ocalić. Teraz żona i dzieci pozostaną bez chleba. Robotnicy poczynają szemrać. Niezadowolenie wzrasta. Ale Adler niczego się nie lęka. Przechodzi on środkiem szemrzących, olbrzymi, spokojny - jeno szyja mu przybladła, a oczy trzyma zamknięte. W parę dni jest już cicho w fabryce. Tylko poczciwy pastor Böhme, pijąc reńskie ze starym Adlerem w ogrodowej altanie, zamyśla się jakoś dziwnie, a potem rzuca na czystą powierzchnię sadzawki to kawałki drzewa, to korki.
- Czego ty ale, Marcinie, rzucasz śmieci na wodę? - pyta Adler.
- Widzisz, Gottliebie - rzecze pastor - ta fale! Widzisz, jak one rosną i płyną coraz dalej?
- Tak się zawsze robi.
- Masz rację, tak się zawsze robi: na wodzie i w naszym życiu. Kiedy złe czy dobre upadnie na świat, powstają koło niego fale coraz większe i idą dalej, a dalej.
- Nie rozumiem.
- Zaraz ci to wytłumaczę. Ty źle wychowałeś syna i rzuciłeś go w świat, jak ten patyk na wodę. On narobił długów - i to jest pierwsza fala. Ty zniżyłeś płacę robotnikom i oddaliłeś lekarza, a to jest druga fala. Śmierć Gosławskiego - to trzecia. Nieporządki w fabryce i opisy w gazetach - to czwarta. Wypędzanie robotników i procesy - to piąta fala. A jaka będzie szósta i dziesiąta?...
- Nic mnie to nie obchodzi! - rzekł Adler. - Niech sobie twoje fale idą w świat i trapią głupich, mnie nic do tego.
Pastor rzucił korek przy brzegu sadzawki i znowu wskazał go tkaczowi.
- Patrz, Gottliebie! Niekiedy dziewiąta fala odbija się od brzegu i wraca... tam, skąd wyszła.
Złowróżbne słowa sprawdziły się. Ferdynand zginął w pojedynku - i fala złego wróciła, skąd wyszła. Staremu Adlerowi ziemia usunęła się spod nóg w sposób straszny. Toż on dla tego syna żył, pracował, zniżał płace, krzywdził ludzi, kupował bawełnę, fabrykował perkal i miliony. Straciwszy go, stracił wszystko. Toteż czuje się prawdę w jego słowach, gdy pokazując pastorowi trupa syna mówi:
- Patrz, Marcinie, to ja jestem, to mój trup - to leży moja fabryka, mój majątek, moja nadzieja... Fala krzywdy wróciła!
Demoniczny starzec szaleje jak demon. Nic świetniejszego pod względem literackim jak opis tej wielkiej, strasznej a prostackiej rozpaczy. Jedno niewłaściwe słowo mogłoby tu popsuć efekt, ale takiego słowa nie ma. Twardy metal, z którego został odlany olbrzym, kruszy się pod młotem nieszczęścia, ale okruchy sieją jeszcze zniszczenia. Starca porywa obłęd - i wieczorem na kilkanaście mil wokół rozbłyska łuna fabryki, którą sam właściciel podpalił. Opis pożaru i owego olbrzymiego cienia ludzkiego, który chodzi spokojnie po wszystkich piętrach i podpala - jest wspaniały. Język Prusa wznosi się do wielkiej siły i niepomiernej obrazowości. Powtarzamy, że jest to najlepiej skomponowana powieść pod względem artystycznym ze wszystkich objętych w tomie pierwszym. Wszystko się w niej schodzi, łączy, wiąże w jedną harmonijną całość. Powieść tę pisał niepospolity artysta, ale zarazem i rozumny człowiek. Jest głęboka a oryginalna filozofia w tym, co mówi pastor Böhme o falach złego i dobrego i o powracaniu ich tam, skąd wyszły. Teza moralna wyborna i wybornie prowadzona, a przykład jej realny, owo objaśnienie dawane przez Böhmego na falach wodnych zarówno plastyczne jak świeże. Z drugiej strony leży w tej powieści jakiś posępny morał społeczny; łatwo bowiem wyciągnąć z niej wniosek, że takie olbrzymie Adlery koniec końcem wycisną i zduszą to społeczeństwo ludzi miękkich, dobrych ale anemicznych, wśród których robią miliony. Fala wprawdzie wraca, ale nim wróci, iluż to Gosławskich zginie? Pod tym względem nie ukazał autor punktu wyjścia. Utwór jego nie zachęca, ale raczej zniechęca. Nie będąc w ogóle pesymistą w zapatrywaniu się na naturę ludzką, rozumiejąc przewagę dobrego nad złem, tym razem dobrał umyślnie najczarniejszych barw, jakie paleta jego posiada. Ten nadmiar cieniów w stosunku do świateł sprawia nie tylko pognębiające wrażenie w sensie społecznym, ale szkodzi i artystycznej stronie utworu. Powieść nie zajmuje tak, jakby ze względu na wyborną fakturę i swą wagę zająć powinna. Przeciętny czytelnik interesuje się powieścią wówczas, gdy może z nią i z osobami wchodzącymi do niej związać nie tylko swoje antypatie, ale i sympatie. Jest to psychologiczną potrzebą, tak jak rozmaitość jest znowu estetyczną. Brak rozmaitości wywołuje znużenie, a wówczas nie baczymy, że autor umyślnie chciał nas pognębić, ale przypisujemy to niedoskonałości jego utworu. Adlerów nic nie równoważy w Powracającej fali, a czytelnik od początku do końca pływa także w fali krzywd, wyzyskiwań, zwierzęcych brutalnych instynktów, chciwości itp. - toteż zamyka książkę znużony. Jasna postać Gosławskiego to tylko sylwetka, to tylko mucha zagnieciona stopą olbrzyma, bez walki i oporu. Miłość, która zwykle w powieściach pozłaca łagodnym światłem posępniejsze obrazy, która rozciekawia i otacza urokiem poezji powszednie ludzkie stosunki, nie ma wcale miejsca w Powracającej fali. Do oryginalności Prusa należy, że nie uwzględnia on niemal zupełnie w swoich utworach tego pierwiastku. Biorąc rzecz ze stanowiska estetycznego - wynikają stąd tylko szkody, bo naprzód jest to ważny czynnik w życiu ludzkim, pod wpływem którego popada człowiek właśnie wówczas, gdy jest młody, czynny, zatem najbardziej interesujący, po wtóre, jest to pierwiastek par excellence estetyczny. Jest on wyborną osnową, osią bajki, naokoło której można namotać do woli wszelkich stosunków życiowych, i jest wybornym pozorem, pod którym można naprowadzać, ile kto chce, typów, temperamentów, charakterów. Przy tym miłość ma swój początek, rozwój i zakończenie w grobie lub przed ołtarzem, stąd i powieść na niej osnuta musi być pewną całością, musi mieć swój skończony organizm, to jest to, czego właśnie brak większości powieści Prusa. Miłość wreszcie, przedstawiana banalnie, jest czymś nad wyraz nudnym i ckliwym, ale gdy pod piórem biją żywe serca ludzkie, to zawsze jest to wieczysta poezja, światło i tęcza... Tych blasków i tęcz Prus się zrzeka dla analizowania stosunków życiowych, które same w sobie wyglądają jak dzień bez słońca. Zamierzyliśmy mówić tylko o pierwszym tomie, a mówimy w ogóle o pisarzu. Zbierając w jedno, cośmy w całości przeglądu o nim powiedzieli, dochodzimy do przekonania, że jest to dusza kochająca ludzi do entuzjazmu, umysł obserwatora oryginalny, rozum i pierwszorzędny talent, któremu brak tylko form architektonicznych. Materiał w jego budowach to nie gruz i piasek, ale kamień, marmur, a często i złoto. Jeno, że budowle same mają styl dziwaczny i nie trzymają się - z wyjątkiem Powracającej fali - krzepko. Podwaliny nie związane ze ścianami, ściany z dachem. Są to wreszcie raczej magazyny z materiałem niż wykończone budowle. Prus nie stworzy póty nic prawdziwie znakomitego, póki się nie nauczy architektury. Ale jeśli się nie nauczy, to będzie dla piśmiennictwa naszego prawdziwa szkoda.
Pierwodruk "Gazeta Polska", 1881, nry 216-219