Henryk Sienkiewicz
Sprawozdania powieściowe
Na tułactwie, obrazy współczesne przez J. I. Kraszewskiego. Trzy tomy w jednym. Warszawa, nakład Gebethnera i Wolffa.
Do nieznajomej, nowele z rękopismu znalezionego przepisał Leopold Mèyet. T. I. Wydawnictwo E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno 1882.
Od pewnego czasu daje się widzieć dziwny objaw w sferze czytelniczej. W pismach, czy to codziennych, czy tygodniowych, czy miesięcznikach, publiczność żąda powieści, szuka powieści, a znalazłszy ją, nie bardzo w niej smakuje. Jest to jakby rodzaj fałszywego apetytu, który tłumaczyć można w ten sposób, że nałóg jeszcze nie ustał, a przesyt już się rozpoczął. Tyczy się to zwłaszcza większych, kilkutomowych powieści, na których czytanie zdaje się braknąć cierpliwości. Objaw ten zauważono powszechnie u nas i za granicą. Żyjemy prędko, lubimy czytać prędko, a powszedniego życia, które przedstawia powieść obyczajowa, mamy we własnych troskach, zawodach i praktyce tak dalece dosyć, że w literaturze straciło ono dla nas interes.
Nowsza też powieść stara się dać coś więcej czytelnikom niż samo opowiadanie o losach bohatera i o szczęśliwym połączeniu Numy z Pompiliuszem. Usiłuje ona stać się albo dziełem sztuki, to jest utworem czysto artystycznym, albo analizą prawd życiowych na zasadzie nauki, albo odbiciem historii i losów całych warstw społecznych, albo na koniec tym wszystkim razem. Oczywiście, gdy się ma do czynienia z utworami fantazji, granice nie mogą być ani ścisłe, ani jasne. Obecnie nie chcemy rozwodzić się nad tym, czy usiłowania dzisiejszych powieściopisarzy są szczęśliwe, i wolimy ów przesyt powieściowy tłumaczyć z jednej strony, nadmiarem produkcji, z drugiej - obniżeniem się skali talentów w ogóle. Jest ich więcej, ale są mniejsze, a stąd i spowszedniałe ich utwory nie mogą budzić takiego interesu, jaki budziły utwory dawnego pokolenia, na których potężna indywidualność autorska kładła właściwe sobie piętno.
Dziś też, gdy czytelnikowi nadsyłają z księgarni pakę utworów beletrystycznych, patrzy on na podpisane pod nimi nazwiska i zaczyna od Kraszewskiego, odkładając mniej znanych na czas, w którym już nic innego nie będzie do czytania. Oczywiście i między powieściami Kraszewskiego bywają wielkie różnice: jedne są wykończone i wyszlifowane jak drogie kamienie, inne kreślone szkicowo, bez wycieniowania konturów. Ale samo nazwisko daje już czytelnikowi gwarancję, że znajdzie utwór nie robiony wedle modły, wzorów, nie konwencjonalną powieść malowaną przez patrony, ale rzecz bezpośredniego uczucia, bezpośredniej obserwacji, oryginalnej myśli i jeśli rzec tak można, herbu swego własnego, to jest taką, na której dusza ludzka odcisnęła swe naturalne piętno.
Ten subiektywny charakter dopełnia w niepospolity sposób obiektywna strona utworu. Z rysów rzucanych od niechcenia z ową łatwością, która Bóg jeden wie, jak dla innych jest trudną, składa się całość uderzająca taką prawdą, iż odbijają się w niej twarze całych warstw społecznych. Oto mamy przed sobą powieść Na tułactwie. Rzecz dzieje się w roku 1865, gdy kraj nie był jeszcze zupełnie spokojny. Podstępny szwagier, pan Kosucki, wmawia w brata swej żony, Małdrzyka, że grozi mu niebezpieczeństwo, i usiłuje skłonić go, by opuścił kraj na czas nieograniczony.
Przed wyjazdem jednak Małdrzyk, by zapewnić los jedynaczki córki i uchronić majątek rodzinny, sprzedaje go symulacyjnie p. Kosuckiemu, sam zaś udaje się do Drezna. Czytelnik łatwo zgadnie, że Kosucki skorzysta z łatwowierności Małdrzyka i majątek sobie przywłaszczy - dawny zaś właściciel pozostanie bez środków do życia. Jakoż tak się stało.
Powieść opowiada właśnie o losach p. Małdrzyka w Dreźnie, w Paryżu i w opłakanym powrocie do kraju przez Poznańskie i Galicję. Małdrzyk należy do tego gatunku ludzi, o których Słowacki mówi: "dobrzy by z nich byli ludzie w szczęściu". W nieszczęściu, w ubóstwie, w oderwaniu od rodzinnej gleby bohater nasz nie ma dość hartu duszy, dość woli, dość energii, dość zasobów życiowych. Szlachcic ten w swoim Lasocinie był uczciwym, zacnym, uczynnym, pogodnym, nie był ni pracowitym, ni próżniakiem. Wedle roli chodził nie jak Niemiec, ale jak prawdziwy szlachcic, który zrobiwszy, co można, powie sobie: "jakoś to będzie", a resztę złoży na Opatrzność! Był on ostatnim z rodu Małdrzyków herbu Wąż. Ongi bywali oni senatorami Rzplitej, więc pan Florian, mimo iż był człekiem oświeconym, czytającym a może i trochę sceptycznym, nie mógł potłumić w sobie jakiegoś mimowiedniego przekonania, żeć samej Opatrzności zależy coś na tym, by ostatniemu Małdrzykowi nie było nadto źle na świecie. Tej niepokonanej wierze o stosunku Małdrzyków do Opatrzności obronić się nie mógł. Zresztą życie w Lasocinie dawało jej fundament. Było p. Florianowi tak dobrze na ojcowskim zagonie, tak wygodnie, tak zamożnie i tak bez zachodów łatwo, jakby zaiste sama Opatrzność nad nim czuwała. Bóg błogosławił, a ludzie kochali za serce, bo serce było złote. Głowa także niby niezgorsza. Jeno serce i głowa z tak miękkiego metalu, że ów metal pod uderzeniami nieszczęść nie tylko się giął, ale topniał. Safandulstwo, dobrowolność, brak umiejętności stosowania się do warunków życia i niezaradność sprawiły to, że ten człowiek o złotym sercu wszedł na pewne pochyłości zagranicą. Podtrzymywał go energiczny przyjaciel, homo novus - ale podtrzymać nie mógł. Małdrzyk upadał zwolna - nie, żeby miał podłych czynów się dopuszczać, ale tracił na ambicji, na fantazji - i na godności własnej. Był jak łódka bez steru, którą wiatr niesie, gdzie chce. Twarde życie obezsilało go, zamiast hartować. Praca wydała mu się karą. Przyzwyczajenia pańskie zostały. Był to zawsze pan na Lasocinie - choć często miewał krzywe obcasy. Toteż namęczył się, naznosił upokorzeń, naczynił niepotrzebnych ustępstw własnym wadom i ludziom, wreszcie wrócił do kraju i straciwszy ukochaną córkę, ożenił się dla spokoju z jakąś podstarzałą dewotką, co uczyniwszy popadł pod jej pantofel. Oto cała powieść, kreślona pośpiesznie, szkicowo, z mistrzowską wprawą i bez śladu wysilenia. Małdrzyk, jakby bez woli autora, uosabia i losy bardzo wielu emigrantów, i narodowe wady nasze. Ostatnie pokolenie, choć w nim jeszcze podobnych Małdrzyków nie brak, pod wpływem ostatnich warunków poczyna się już z podobnych wad otrząsać. Dzięki tym różnym warunkom społeczeństwo wydaje coraz więcej ludzi, którzy wyszedłszy z twardej szkoły, wzrósłszy wśród przeciwności, stwardnieli, zahartowali się i umieją sobie sami dawać rady. Ale w tym pokoleniu, do którego należał Małdrzyk, iluż podobnych Małdrzyków? Iluż to ludzi zdolnych do ogromnych jednorazowych poświęceń, nadzwyczaj jednorazowych wysileń, ale niezdolnych do wytrwałej organicznej pracy - ludzi, którzy nie zapomniawszy niczego, niczego się nie nauczyli. Ale jeśli za to drugie należy ich potępić, pierwsze zbawia ich pamięć. I dlatego zapewne sędziwy autor, wykazując ich wady, wystawiając ich na widok publiczny jako przestrogę dla społeczeństwa, mówi o nich z miłością raczej niż z nienawiścią. Może także, kreśląc te postaci, w których tak jaskrawo wszystkie braki nasze społeczne się rysują, ale którym nie brak i stron prawdziwie sympatycznych, ma na celu dać jeszcze inną przestrogę nadchodzącemu odmiennemu pokoleniu - przestrogę, że trzeba koniecznie i dobrze jest wiele się nauczyć.
* * *
Niewiadome nazwisko na kopercie, znane tylko autorowi, trochę łez, westchnień, nieco woni zasuszonych w pugilaresie kwiatów z przymieszką perfum damskich, dobra doza księżycowego światła, przy którym lubią się przechadzać cienie zawiedzionych kochanków - oto Nowele do nieznajomej. Należy jeszcze dodać, że jest w nich wiele elegancji, dobrego smaku i nieco talentu, a obraz będzie zupełny.
Jakom żyw, nie czytałem dawno książki tak sentymentalnej. W dzisiejszych pozytywnych czasach, w wieku fizjologicznych romansów jest to dziw prawdziwy, aby ktoś, wziąwszy harfę w rękę, zapomniał o świecie bożym i zapatrzony w "nieznajomą" rozpoczął pod dewizą:
Had we never lov'd sae kindly -
Had we never lov'd sae blindly -
Never met-or never parted -
We had ne'er been broken-hearted.
Ach!... Słychać naokoło szmery westchnień... i ciche jęki, "smutków błahych, wiotkich, kruchych..." Ale że tego w dzisiejszej literaturze nie ma nadto, że sentymentalizm w małych dozach ma swój smutny wdzięk, więc owe listy można czytać bez ckliwości, pod warunkiem, że drugi tom będzie na inną nutę. Pierwsza nowela jest ilustracją tematu: "On pojechał, on nie wróci." Wiosna wszędzie roztacza zapachy i uśmiechy. Przed nami park, klomby kwiatowe, rozkwitłe bzy i czeremchy, a wśród tej dekoracji dwie kobiety.
- Celinko - mówi starsza.
- Słucham, mateczko.
- Pan Adam prosił mnie o twą rękę.
- Pan Adam, o mą rękę?...
Celinka go nie chce; westchnienie podnosi jej stanik.
- Ty myślisz o kim innym, Celinko...
Nowe westchnienie, mdły rumieniec:
- Tak...
On pojechał, ale wróci.
Odtąd obie będą wybiegać na gościniec i słuchać z biciem serca każdego turkotu powozu. To on! Nie! I tak mijają dnie, miesiące, lata. On nie wrócił. Serce złamane. Koniec!
Na podobny temat zawiedzionych serc i nadziei namotane i inne opowiadania. Biedny guwerner pisał po cichu dramata i kochał siostrę swego ucznia (alte Geschichte!), a córkę bogatego bankiera. Dramat zrobił furorę i gdy wszyscy pytali o imię autora, biedny guwerner odkrył to imię bankierównie, a zarazem odkrył i serce gorejące ku niej zapałem. Bankierówna go wyśmiała. On odszedł ze złamanymi skrzydły. Znowu koniec. W trzeciej noweli uczennica wdzięczy się do nowego nauczyciela i zmusza go do czytania lekcji o kokieterii. Złudzenie! To ona daje mu lekcję kokieterii, bo gdy serce pedagoga topnieje pod wpływem czarnych jej oczu, ona w chwili maksimum topnienia przedstawia mu swego narzeczonego. On odszedł ze złamanym sercem. W czwartej noweli młody górnik przywiózł zza oceanu pieniądze i wierne serce. Pieniędzmi ratował majątek ukochanej, serce chciał jej dać w dodatku, ale "ludzie się rozeszli bez pożegnania, a czym dla siebie byli i być pragnęli, nie powiedzieli sobie może tak rychło, może nie powiedzieli - sobie już nigdy." Jeszcze złamane serce! Nie więcej szczęśliwy był i historyk Zygmunt. Ten kochał Ninię. Ninia zdawała się kochać jego. Ale gdy zbadawszy własne serce, wrócił po długiej nieobecności upomnieć się o jej rękę, ona, podobnież jak jej poprzedniczka w Lekcjach kokieterii, przedstawiła mu narzeczonego. Serce na dwoje!
Opuściliśmy tylko Pocałunek, gdzie znowu młody malarz doznaje zawodu - słowem: naokoło zawody, nieporozumienia, złamane serca i popsute szczęście. Mógłby ktoś zauważyć, iż takie rany goją się, takie zerwane struny nawiązują się na nowo, ale autor jest innego zdania. Trudno się z nim sprzeczać, gdyż smutek jego jest szczery, może się zresztą przez zawód miłosny niejedno potężne życie zmarnować, tylko że tych potężnych dusz na świecie niewiele, a że przez smutki miłosne przechodzą wszyscy, że każdemu studentowi po zdradzie Nini lub Loli świat wydaje się czarnym jak sadze w kominie, przeto podobne westchnienia, serdeczne niezgody, smutki i rozpacze na ogół bywają istotnie błahe, wiotkie, kruche. Są to słomiane ognie - więc i praca nad nimi, więc i pieśń o smętnym ich zgaśnięciu również musi być błahą. Gdy cała książka na ten wyłącznie temat jęczy, gdy w czytelnika wmawia się, że świat się przewraca, ponieważ Ninia zdradziła Musia, to człek ze zdrowym rozsądkiem powie sobie wówczas: co u licha! przecie oprócz tego bombardują Aleksandrię. Za wiele westchnień i sentymentów - każda litera wzdycha, każdy wiersz załamuje ręce - a takie wszystko czułe, że aż za czułe.
Miłość to wielki temat, ale potrzeba umieć uderzyć w nią z taką siła, by aż ze wszystkich serc posypały się skry. Potrzeba także być niepospolitym artystą.
Autora niniejszej książki zbawia to, że jest szczery, że sam czuje, że jego sentymenta nie są farbowane. Wierzy on istotnie w nieszczęścia, które opisuje. Książka przy tym pisana jest wykwintnie. Daje to opowiadaniu świeżość. Całość nie bez talentu. Naturalnie tej delikatnej tkaniny nie można młócić cepem krytycznym. Trzeba ją ostrożnie brać w rękę, by się nie podarła - lub nie uleciała jak pajęczyna, która niesie najlżejszy wiatr, nawet westchnienie.
Wadą literacką jest, że autor gra ciągle na jednej strunie - na kwincie - i gra piano, pianissimo...
Pierwodruk "Słowo", 14.VII.1882, nr 155