Henryk Sienkiewicz
[Maria Wodzińska]
[Przedmowa do książki Antoniego Wodzińskiego]
Jestem zasadniczym przeciwnikiem zbyt drobiazgowego grzebania w życiu prywatnym poetów i artystów w celu dokładniejszego zrozumienia ich utworów. Sądzę też, że co najmniej metoda ta powinna być mocno ograniczona. Środowisko, wpływ otoczenia, stosunki prywatne i wypadki życiowe poety, wszystko to może istotnie rzucić niejakie światło na genezę jego dzieł i objawić do pewnego stopnia mniej zrozumiałe ich szczegóły.
Z drugiej jednak strony, życie artysty, a zatem i każde dzieło sztuki, jest sumą tylu czynników, zarówno psychicznych i fizycznych, że najtroskliwsze badania mogą wydobyć na jaw tylko ich część, prawie zawsze niedokładną, przez to samo podobną do fałszywych, jednostronnych wywodów, dowolnych wniosków i tej dowolności uniknąć prawie nie podobna.
Rodzi się z tego inna kwestia. Gdzie przy takim drobiazgowym badaniu warunków, w jakich żył artysta, jego otoczenia, jego uczuć, jego powodzeń i zawodów miłosnych, słowem, całego jego życia - gdzie, powtarzam, kończy się komentator, a zaczyna plotkarz? Wyznaję, że nie raz nie umiałem na to sobie odpowiedzieć. Nieraz, czytając biografie zwłaszcza zagranicznych wielkich artystów, nie byłem pewny, czy niektóre szczegóły podyktowała chęć objaśnienia ich dzieł, czy marna skłonność zaglądania za firanki cudzej alkowy lub czy równie marna chęć dogodzenia ciekawości filistrów, którzy radzi dowiadują się, że wielcy ludzie bywali w pewnych okolicznościach małymi.
Często doznawałem wprost uczucia przykrości, gdy biograf podawał takie wiadomości, o których może sobie szeptać chyba służba w przedpokoju, a które zwykły dobry smak i obowiązujące w literaturze szlachectwo duszy powinny były pokryć milczeniem.
Zwolennicy teorii uprawianej ostatecznie przez Taine'a, ale dziś już przestarzałej, twierdzą, że to wszystko potrzebne jest do wykrycia prawdy. Lecz pozwolę sobie zapytać, czy tak bardzo potrzebna jest ta prawda. Dla krytyków - może, choć często te biograficzne drobiazgi prowadzą ich na bezdroża, albowiem grozi tu niebezpieczeństwo uzależnienia wielkich skutków od małych przyczyn, ale dal ogółu ludzi, którzy czytają arcydzieła poetyckie lub słuchają muzycznych - rzecz staje się wątpliwą. Krytycy byliby w porządku, gdyby pewni biografowie odkrycia zachowali dla siebie. Poeta ma prawo do pewnej dyskrecji. Dając ludziom swe dzieło, mówi im tym samym: to wasze - ale moje prywatne uczucia, listy, chwile osobistego szczęścia i osobistych zawodów, jak również moje przeżycia i stany należą tylko do mnie.
Czytałem w pewnej rozprawie o Byronie, że używał niemal codziennie rabarbarum, co wielce działało na jego pobudliwość, którą to pobudliwością tłomaczy się u niego to i owo. Doprawdy chce się powiedzieć z Horacym: "risum teneatis amici!", ale choćby tak było, czy nie moglibyśmy się bez tej wiadomości obyć, a jeszcze bardziej moglibyśmy się obyć bez przykrych komentarzy pani Beecher-Stowe do Manfreda. Beatrice i Laurę sami poeci wprowadzili do swych dzieł, więc mówiąc o dziełach, pominąć tych postaci nie podobna. Natomiast choć Musset zwraca się do kobiety o posępnych oczach, można by ostatecznie tak samo zachwycić się poezją nie wiedząc, kto jest ta "femme à l'oeil sombre", która następnie usidliła Chopina. Polak czytelnik podziwiałby również tak samo rozmiar skrzydeł i wysokość lotu Krasińskiego, choćby nigdy nie słyszał o pani Bobrowej i Delfinie Potockiej. Naród czytający swego poetę nie ma potrzeby zdawania sobie sprawy, dlaczego jakiś wiersz poety został napisany, czyli inaczej mówiąc, nie powinien analizować poematów: powinien tylko je odczuwać. Aby objąć całość posągu i odczuć jego piękność, trzeba stać od niego na pewną odległość, nie zaś przyglądać mu się przez lupę, jak np. Taine przyglądał się Napoleonowi. Niektórzy krytycy, tracąc z oczu największą i najbardziej niezależną siłę twórczą poety - fantazję - a przypisując zbyt wiele środowiskom i wpływom życiowym, czynią to samo, co Taine. Widzą linie poboczne, tracą zaś z oczu główną. Lecz gdyby nawet przez analizę szczegółowych czynników dochodzili do ujęcia całości i potrafili objaśnić genezę dzieła, niewiele z tego przyjdzie, powtarzam bowiem, że ogół czytelników powinien przede wszystkim odczuwać. Niech w dziełach twórczych tkwi pewna niewiadoma - i niech trochę tajemnicy unosi się nad głowami mistrzów. Nikt na tym nie straci - ani sami mistrze, ani ci, których oni "w dzień jako słońce, w noc jak żar prowadzą".
Może się komuś wyda dziwnym, że powyższe słowa piszę na czele książki mówiącej o prywatnych stosunkach i osobistych uczuciach Słowackiego i Szopena. Ale to jest co innego. Ta książka to nie analiza, to raczej jakby powieść o dwóch wysokich duszach męskich i jednej kobiecej. Nie chce ona być kluczem do twórczości obu mistrzów, przeciwnie nawet. Gdy chodzi o stosunek Słowackiego do Marii Wodzińskiej, autor nie uczuciem Juliusza objaśnia ten lub ów jego wiersz, ale właśnie wierszem ilustruje uczucie. Następnie książkę tę podyktowała nie ochota do opowiadania anegdot, nie chęć zaspokojenia czyjejkolwiek ciekawości, ale serce. Pisze ją bliski krewny Marii Wodzińskiej, który kocha wspomnienia rodzinne, a kocha je tym szczerzej, że występują w nich dwie nieśmiertelne postacie z narodowego Parnasu. A autor nie ma potrzeby zaglądać za żadne firanki. Dusze, serca i uczucia są tu ogromnie czyste. Tak czyste, że ten stosunek dwóch mistrzów do polskiego dziewczęcia mógłby posłużyć za temat do poematu. Widziałoby się kraj pełen błękitnych jezior, zórz porannych i wieczornych, kraj róż, śniegów, wodospadów i mgieł świetlistych, a na tym tle i w tych przesłonach postacie jakby z Pól Elizejskich - cienie jasne i zamyślone, a dla nas drogie.
Naprzód wychyla się ku nam postać Słowackiego. Poeta marzy "nad Lemanu cudnym brzegiem" przy boku Marii, która zachwyca go młodością, wdziękiem kobiecym i wrażliwością duszy, dźwięczącej jak harfa Lilli Wenedy za każdym dotknięciem. Póki jest przy niej, wydaje mu się, że kocha. Ale mimo tych złudzeń "romans nie chce się kleić". Niegdyś w Połanieckich napisałem o malarzu Świrskim, co następuje: "Inni przez kobietę dochodzili do miłości, on zaś do swej wewnętrznej potrzeby kochania chciał dostosować kobietę. Inni mając bóstwo budowali dla niego kościół, on zaś mając gotowy kościół wprowadził do niego bóstwo nie dlatego, że je poprzednio z całej mocy uwielbił, ale dlatego, że mu się wydawało nieźle do architektury świątyni dopasowane."
Ze Słowackim było tak samo. Miał kościół i szukał bóstwa. Eglantyna mogła zająć miejsce co najwyżej w jakiejś bocznej kapliczce: więc wydawało mu się, że w wielkim ołtarzu może stanąć ta urocza polska dzieweczka. Ale łudził i ją, i siebie. Ołtarz i w ogóle cały kościół był zbyt ogromny, zbyt gotycki, zbyt mroczny, zanadto strzelisty i zanadto pełen załamań. Wypełnić go sobą i swoją duszą nie mogła piętnastoletnia dziewczyna, ale prawdopodobnie i żadna kobieta. Zostały poecie po nich tylko wspomnienia. Mówił wprawdzie, że wraca do pierwszej, jedynej kochanki "jak obłąkany ptak", ale i to było tylko poetyczne widzenie. Maria czuła może, a po rozstaniu czuła niewątpliwie, że ją dopasowywał i w końcu uznał, że nie pasuje. Stąd pewna gorycz, która pozostała w jej wspomnieniach do końca.
Z Chopinem stosunek Marii był inny. Chopin znał ją dzieckiem i od zarania lat łączyła ich taka serdeczna, pełna ufności i wesoła przyjaźń, jaka wytwarza się czasem między starszym chłopcem, a małą dzieweczką, jeżeli przestają ze sobą często, a mają natury pokrewne. Jest to jakby stosunek starszego brata do młodszej siostrzyczki. Chopin i Maria Wodzińska, rozłączeni, pamiętają i myślą wzajem o sobie. Ale rozłączenie trwa długo. Spotykają się wówczas dopiero, gdy on nosi już na czole laur, a ona z małej dziewczynki zmieniła się w pełną uroku dziewicę. I wnet staje się coś dziwnego. Biała ich przyjaźń różowieje nagle, jakby ktoś w alabastrowe naczynie wstawił płonącą lampę. Tamten pierwszy romans ze Słowackim nie chciał się kleić, a ten wyrasta samorzutnie, jak kwiat z żyznej gleby i rozkwita na przygotowanym od dzieciństwa zagonie przyjaźni bujnie i wspaniale. Czekać tylko, jak te dwie rozkochane i jakby stworzone dla siebie istoty pójdą ręka w rękę w dalszą drogę życia, aż do jej kresu.
A jednak nie pójdą. Od czegoż zawistne losy, które zbliżywszy na chwilę ludzi, odsuwają ich później od siebie, tak jak wicher zgania i rozgania liście. Ona po krótkich godzinach szczęścia tęsknić będzie przez długie miesiące w ciszy rodzinnego dworu; jemu w zgiełkliwym i gorączkowym życiu paryskim będzie obraz jej zacierał się i bledniał stopniowo, póki nie zastąpi go twarz... dziwożony.
Nie koniec na tym wspomnień. Pisze je dalej krewny i opowiada nam o późniejszym życiu Marii. Lecz brak już w tym opowiadaniu dwóch empirejskich postaci z wieńcami na czołach.
Taka jest ta książka pisana językiem swobodnym, często świetnym. Powtarzam raz jeszcze, że jest to jakby powieść zajmująca i ujmująca, dyskretna i szlachetna, którą polski czytelnik będzie witał z tym większym wzruszeniem, im bardziej bliskie sercu są mu imiona Słowackiego i Chopina.
Warszawa, 1913 r.
Pierwodruk "Nieznana przedmowa Henryka Sienkiewicza" w "Kurierze Warszawskim", 16.IV.1927, nr 105
Wydawca, Antoni Wodziński, poprzedził tekst przedmowy następującym wyjaśnieniem:
Na kilka miesięcy przed wybuchem wojny światowej krakowski "Przegląd Polski" w kilku po sobie następujących numerach rozpoczął druk biografii Marii Wodzińskiej. Wyjść ona miała w osobnej odbitce z odpowiednimi ilustracjami. Do niej też na moją prośbę śp. Henryk Sienkiewicz napisał słowo wstępne.
Nadeszły wielkie wydarzenia dziejowe. Nawiedził nasz kraj krwawy nieprzyjacielski pochód. Zrabowana została stara siedziba rodzinna. Ze stosu gruzów, strzępów i popiołów udało mi się odnaleźć rękopis mistrza, noszący do dziś dnia na sobie odbicie grubych, podkutych podeszew żołdactwa pruskiego.
O zamierzonym wydaniu książki nie było już mowy. Sądzę jednak, że żadnego słowa genialnego pisarza dla szerszej przeznaczonego publiczności nie wolno i nie godzi się zachowywać w ukryciu. Taki klejnot należy do ogólnego skarbca umysłowości narodowej.
Sienkiewicz z zasady zwykł się wymawiać od tego, co określał nazwą "chrzcin literackich". Ta niechęć zdaje się nawet przebijać w niniejszej przedmowie, mającej w sobie lwie znamię: szczerość diamentowej promienności, trafność i głębokość sądu, a przede wszystkim ową niemal że cudowną intuicję najskrytszych tajników serca ludzkiego.