Henryk Sienkiewicz

Teatr

Stary mąż, komedia w 4 aktach przez Józefa Korzeniowskiego

Grano u nas Starego męża na benefis Chomińskiego, a raczej sam benefisant wybrał dla siebie tę sztukę, która przedstawiana tu i owdzie na scenach prowincjonalnych, nigdy jednakże dotychczas nie ukazała się na warszawskiej. W dość jednostajnym podczas miesięcy letnich życiu warszawskim benefis, a zwłaszcza benefis którego z lepszych i ulubieńszych artystów, stanowi chwilę ważną i ogólny budzącą interes. Budzi się wówczas jakby z drzemki zmęczona i osowiała od upału ludność; przy kasach tłok: ojcowie dla córek, mężowie dla żon, narzeczeni dla narzeczonych starają się o bilety; słyszysz narzekania na złe urządzenia kas, rozmowy o sztuce, przewidywania krytyków, słowem: ruch i rozbudzone życie, jakby podczas karnawału.
Jednakże, w sam dzień benefisu Chomińskiego coś jakby zniechęcenie ogarnęło miłośników sztuki i przyjaciół wspomnianego artysty.
Oto afisz donosił, że przedstawienie odbędzie się w teatrze nie Letnim, ale Wielkim. Kto ma choć słabe wyobrażenie, do ilu stopni dochodzi temperatura latem podczas przedstawień w tej ciężkiej, otoczonej labiryntem korytarzy sali Teatru Wielkiego, ten nie będzie dziwił się zniechęceniu publiczności. Istotnie, gdy sala wypełni się widzami od wierzchu do dna, a w środku jej zagorzeje setką promieni wielki żyrandol, wówczas... chyba tylko kwatery wulkanów zieją podobnym żarem. Oddech zdaje się zamierać w piersi, krew krąży ciężko w żyłach, a na czole sieje się pot kroplisty. Gorąco i duszno! duszno nawet na dole w krzesłach, a cóż dopiero na wysokościach - gdzie atmosfera, zgęszczona ludzkimi wyziewami, ćmi się niby mgłą, wśród której nawet płomień gazowy traci wesołą jasność, a jeno migoce błędnie, jakby i jemu brakło oddechu.
- Mamy przecież Teatr Letni - dlaczegoż benefis nie odbędzie się w Letnim? - pytano się wzajemnie.
- Dlatego, że w Letnim mieści się trzecia część tej liczby, która mieści się w Wielkim - odpowiadali zapytani.
Była w tym pewna racja.
- Ale dlaczegóż tak zasłużony artysta nie otrzymał benefisu w zimie?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo na ten raz nie znaleziono racji. Przedstawienie więc odbyło się w Teatrze Wielkim i koniec końcem nie przyniosło tyle, ile mogło i powinno było przynieść ze względu na benefisanta, a nawet i na sztukę.
Mówimy nawet dlatego, że jakkolwiek przyznajemy jej dosyć wysokie zalety, nie podzielamy jednak zdania tych krytyków, którzy zaliczają ją do najcelniejszych pereł naszego repertuaru. Zapewne do takiej opinii przyczyniło się to, że pisał ją Korzeniowski - pisarz sławy szerokiej, uznanej i na koniec zasłużonej. Jednak gdyby tak nie Korzeniowskiego, ale jakiegoś innego, nie znanego jeszcze autora nazwisko było pod nią podpisane... wówczas, bogdaj że się nie mylimy - że na horyzoncie krytyki zebrałyby się chmury, zahuczały błyskawicami grzmoty i jeśliby nawet taki nieznany autor wyszedł z burzy cało - to przynajmniej nie na sucho.
Sztuka ta, wedle naszego zdania, w szczegółach i rzeczach pobocznych wyborna, w głównym założeniu rozmija się z prawdą i z prawami natury ludzkiej. Treścią jej jest poświęcenie się starego męża dla żony. Stary i zamożny szlachcic, Stanisław Janikowski, po śmierci swego przyjaciela, któremu z dawnych czasów wiele był winien, ożenił się z córką jego, młodziuchną, ośmnastoletnią panienką, aby przez to zapewnić jej opiekę i z czasem zapisać znaczny majątek. Para ta, lubo tak co do lat niedobrana, ukazuje się jednak na scenie jako najszczęśliwsze w świecie stadło. Starzec kocha cała duszą i sercem młodą swą żonę - kocha ją jak mąż i jak ojciec zarazem, ona odpłaca mu tę miłość równie głęboką, a przy tym obiecującą trwałość, bo opartą na prawdziwym szacunku. Pan Janiszewski jednak, pomimo iż młoda żonka nie dała mu najmniejszych do tego powodów, wkrótce spostrzega całą niestosowność związku, jaki zawarł. On stary, ona młoda, on bliżej grobu - ona rozwija dopiero skrzydełka do lotu, jak motylek świeżo wyszły z poczwarki; jej potrzeba kochanka - on może być tylko jej ojcem - słowem: posiwiały sokół i wiosenna z zielonej dąbrowy kukułka, omszony wiekiem dąb i majowa, świeżo rozkwitła przylaszczka. Starzec więc, który zaprzysiągł sobie w duszy, że choćby kosztem własnej doli zapewni szczęście młodej żonie, postanawia poszukać dla niej szczęścia. Przypadkowo wyczytał w gazecie, że jakiś Stanisław Janikowski, młody podchorąży, mianowany został podporucznikiem - posyła mu więc pieniędzy i zaprasza go do siebie. Młody oficer stawia się naturalnie na wezwanie; starzec przyjmuje go jak syna, przedstawia żonie i zatrzymuje na czas dłuższy.
I oto węzeł sztuki zawiązany, a zawiązany tak silnie, że widz mimo woli mówi sobie, że chyba rozciętym, nie rozplątanym być może. Młody oficer po kilku dniach pobytu z czarowną żoną staruszka poczyna płonąć ku niej silnym, nieugaszonym płomieniem miłości. Odtąd rozpoczyna się coraz gwałtowniejsza gra uczuć i charakterów. - Jak z chmur gromadzących się na niebie, z dusznej palącej atmosfery i z jakiejś grozy rozlanej po wodach, lasach i powietrzu można wywróżyć burzę, tak i tu naprężona sytuacja zdaje się wzbierać dramatem. Na scenie słyszy się słowa miękkie, łagodne, widzi się cichą wioskę polską i kwiaty, i uśmiechnięty krajobraz, i poczciwe słowa, i poczciwsze jeszcze serca, słowem: całą sielankę - i mimo tego wszystkiego niepokój jakiś ściska serce i każdy pyta się ze drżeniem, czy pod tą cichością i sielanką tragedia nie czai się jak wąż pod zielem i kwieciem.
A tymczasem położenie staje się coraz bardziej palącym. W sercu młodej kobiety budzi się również uczucie miłości dla oficera i zakochana para, zawsze ze sobą, zawsze samotna, przechodzi męki piekielne, by zmusić do milczenia serca i usta - by nie złamać praw uczciwości i honoru. Na dobitkę stary szlachcic zaostrza jeszcze położenie przez dziwną ufność, z jaką pozwala młodej parze być zawsze ze sobą. Zdaje sam się usuwać im z drogi - zdaje się podsycać umyślnie wzajemne ich uczucia; bada ich i zarazem sam toruje im drogę, na końcu której, wedle naturalnego biegu rzeczy, leży... przepaść.
Młody oficer jednak wytrzymuje wszystkie próby. Nie przeniewierzy się on prawom honoru, nie nadużyje ufności - raczej zginie, a postąpi, jak rycerzowi przystało. Zrywa się na koniec do wyjazdu, ale wówczas chmury pękają nad jego głową - ukazuje się czysty błękit pogodnego nieba i promienie słoneczne szczęścia.
- Oto ja stary jestem, mówi przez łzy do niego mąż Józi - ja stary jestem, ona młoda, a ja, widzisz, zaprzysiągłem sobie, że ją uczynię szczęśliwą. Ja patrzę na was od czasu, jak tu jesteś, Stanisławie, wy się kochacie, dzieci! - Ja wam ustąpię. Ja sam to zrobiłem, ja sam ułatwiłem wam wszystko. Nie uważajcie, że mi się serce ściska. Cierpi człowiek, gdy kocha, ale i poświęcenie, ale i przekonanie o tym, że się spełniło obowiązek, ma swe uroki i swe pociechy. Ja stary jestem, ja tylko ojcem waszym chcę być, moje dobre, moje drogie, moje poczciwe i ukochane dzieci. Napisałem już (mówi cicho dalej) o rozwód, wy się pobierzecie, będziecie szczęśliwi, ja tu przy was zamieszkam i będę również waszym szczęściem szczęśliwy. - Byle jej ręka zamknęła mi kiedyś oczy - nie potrzebuję nic więcej.
A widząc, że młodzi stoją jakby rażeni piorunem, wykrzykuje głosem, w którym obok radości dźwięczą łzy:
- No, Józiu! no, Stanisławie! dalej! Rzuć mu się ty, moja koteczko, na szyję - to twój mąż! - a ty, Stanisławie... to twoja żona! -
I młodzi, odurzeni szczęściem, na wpół bezprzytomni, zachwyceni, niby wniebowzięci, padają sobie w objęcia i... kurtyna spada.
Sytuacja to istotnie wzruszająca i krytyk, zarówno jak każdy inny widz, nie może się otrząsnąć spod pewnego uroku, pod wpływem którego mimo woli gotów przebaczyć wszystkie błędy sztuce i autorowi. Mimo psychologicznie fałszywych motywów, mimo moralnie niebezpiecznych środków, jakimi posługuje się stary Janikowski, wszystko tu, wedle woli autora, kończy się dziwnie pięknie i szlachetnie. - Gdyby tę sztukę napisał jaki francuski autor, dopieroż by osolił i opieprzył tak sam przebieg działania jak i zakończenie! Na francuskim gruncie sztuka ta musiałaby być dramatem. Józia upadłaby niezawodnie i została heroiną à la Dumas-syn - heroiną, za której upadek, wedle tego autora, odpowiada społeczeństwo, prawo, mąż, mer miasta, Kain, małpy z krainy Nod, słowem: wszyscy - tylko nie ona sama. Oczywiście, gdyby Józia raz upadła - komedia byłaby już nie komedią, tylko dramatem z okrzykami rozdartych serc, z wystrzałami z pistoletów, etc. - Ale Korzeniowski ani chciał, ani mógł tak skończyć; znał on swoje społeczeństwo, wiedział, że u nas, gdzie rodzina zwartsza, takie upadłe heroiny rodem z kraju Nod nie cieszą się sympatią. Surowa polska opinia ma dla nich - bez względu na powody, okoliczności łagodzące i tłumaczenia, i usprawiedliwienia - jedną sumaryczną nazwę: ladacznica. Z taką nazwą nie mógł, powtarzamy, ani chciał Korzeniowski wypuszczać na świat swej bohaterki. A zresztą i na pochwałę naszych kobiet wyznać należy, że kwestia dumasowskich heroin nie jest u nas kwestią społeczną i na sto podobnych sytuacji w dziewięćdziesięciu przynajmniej nasza kobieta wyszłaby tak, jak wyszła Józia. O poruczniku naturalnie nie mówię, bo autor opisuje inne czasy - mówię tylko o kobietach i o naszym społeczeństwie, z którego moralnością i wyobrażeniami zakończenie jest zgodne, właśnie dlatego, że kobieta-żona wychodzi z niego czysto.
Ale tu chciałem wytłumaczyć się jasno. - Zakończenie jest zgodne z moralnością o tyle, o ile nikt nie popada w występek i niesławę - nie jest jednak zgodne z prawdą i rzeczywistością, o ile mąż rzuca w nim w cudze objęcia własną żonę... Wydaje się to nawet sprzecznym po prostu z naturą ludzką. Stary Janikowski postać to całkiem wymarzona, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Gdyby ludzie nie czuli, nie kochali, gdyby a naturze ludzkiej nic nie kładło pewnej tamy i miary poświęceniom - ha! to prędzej zrozumielibyśmy jego postępek. Ależ on kochał swoją żonę, kochał się w niej jak mąż - silnie, głęboko: ona była mu wzajemną - wzajem przysięgli sobie miłość przed ołtarzem - a jako ludzie wiary, musieliż przecie wierzyć w nierozerwalność takiej przysięgi, którą się w imię boże składa. - Gdyby wreszcie stary mąż ugiął czoło przed mocą wypadków, gdyby spostrzegłszy, że utracił miłość żony, skłonił się do ustąpienia jej innemu, poświęcenie byłoby niemniej wielkie, a więcej ludzkie i bardziej zrozumiałe. - Ale wedle autora, stary Janikowski sam stwarza położenie i z wiedzą prowadzi je do rozwiązania. C'est trop fort! jakby powiedzieli Francuzi. I tak mu to przyszło łatwo: wyrozumował sobie, że tak będzie lepiej, wytłumaczył sobie młodą żonkę, trochę popłakał, rozczulił się... i pobłogosławił jej z innym. - Wobec tego przyzna każdy, że ów nastrój liryczny, w jakim go ciągle widzimy, zakrawa cokolwiek na niedołęstwo, a rozumowania jego przełożone z języka sztuki na realny język rzeczywistości - wydałyby się arcyprozaicznymi. Jest to jednak ważny wzgląd, bo autor zrobił tego starca niedoścignionym ideałem nadludzkiego prawie poświęcenia, a tymczasem ów cień niedołęstwa strąca go z tego piedestału i całą ofiarę podaje trochę w podejrzenie.
Z drugiej strony, starzec ten nie tylko, że nie rozumuje zdrowo, ale od początku jest wysoce lekkomyślny i nieostrożny. Co go skłoniło, że za męża dla swej żony wybrał tego porucznika, a nie kogo innego? Oto tożsamość nazwiska. Wzywa więc nie znanego sobie zupełnie człowieka do domu - i naraża tak siebie jak i swoją żonę na największe niebezpieczeństwo. Pytanie: kto mógł ręczyć, że ów porucznik nie jest skończonym łotrem? Wprawdzie badał go i próbował, ale dopiero u siebie w domu. Zły to sposób. - Nie! staruszku! trzeba było jechać do Warszawy i tam poznać Janikowskiego, tam dowiedzieć się, co to za ptaszek, a dopiero później - poznawszy go... przywozić do domu. Cóż bowiem byłoby się stało, gdyby próba wypadła niepomyślnie, gdyby młody porucznik nie okazał się uczciwym i honorowym człowiekiem, a mimo tego, jako składny chłopak i frant, pozyskał serce młodej i niedoświadczonej kobiety. Oto nieszczęście dla niej, nieszczęście dla jej męża - i zatruta przyszłość dla obojga.
Również, wedle naszego zdania, dowodzą szalonej lekkomyślności owe ogniowe próby, na które starzec wystawia młodą parę. Przypuśćmy, że ufał tak dalece żonie, iż ani chwili nie obawiał się jej upadku, to i w takim razie zdrowy i jasny rozsądek znajdzie dlań słowa, jeżeli już nie potępienia, to przynajmniej nagany. Kobiety-żony nasze są cnotliwe i nie upadają łatwo - to prawda, ale według pojęć czystej moralności, nie tylko objawy zewnętrznej miłości zamężnej kobiety do innego obcego człowieka, nie tylko faktyczne konsekwencje tego uczucia - ale i samo nawet uczucie, sami istnienie jego już jest czymś zakazanym i niemoralnym. A jednak mąż w tej sztuce rozdmuchuje takie uczucie dobrowolnie - i to właśnie stanowi szkopuł moralny sztuki, to jest owa przeciwność ludzkiej naturze, która się żadnymi rozumowaniami wytłumaczyć, ani powagą nazwiska Korzeniowskiego osłonić się nie da, i która sprawia, że pomimo wszystkich przymiotów zewnętrznych, mimo wzruszających sytuacji sztuka budzi pewien delikatny niesmak, trudny w pierwszej chwili do orzeczenia, niemniej przecie rzeczywisty.
Wszystko to usprawiedliwia, zdaje się, dostatecznie nasze zdanie, że sztuka ta ze względu na głównego bohatera rozmija się z prawdą, z rzeczywistością, z konsekwencją i że koniec końcem, można ją za chybioną uważać. Ale zauważyliśmy jeszcze jedną wadę, której przyczyną znowu ów nieszczęśliwy bohater. Autor w pomyśle zrobił zeń postać czysto idealną, nie mającą z rzeczywistością nic wspólnego, w odrobieniu zaś usiłuje mu nadać, jak i reszcie osób do sztuki wchodzących, koloryt silnie rodzajowy. Wprawdzie usiłowanie to jest do tego stopnia zręcznym, że prawie można by je nazwać mistrzowskim - niemniej jednak nie usuwa ono pewnej niejednolitości, tak wewnętrznej, w samym bohaterze, jak i w stosunku tej postaci do reszty osób i do całego nastroju sztuki.
Jeżeli jednak, ze względów, które wymieniłem, nie mogę zgodzić się na przyznanie sztuce zbyt wysokiej wartości - to jednakże daleki jestem od zaprzeczenia jej tych przymiotów, które na pierwsze wejrzenie biją w oczy z całą świetnością i prawdą właściwą talentowi Korzeniowskiego. Drugorzędne postacie są jedna w drugą bez zarzutu; prawdziwe to typy. A takie swojskie, takie piękne, takie szlachetne, że dusza się raduje patrząc na nie, a myśl mimo woli na skrzydłach wspomnień ulatuje tam, gdzie wspomnienia ją prowadzą. Jest coś takiego szczerego, takiego zamaszystego w postaci np. owego szasera, że mimo woli radośnie, a z rozczuleniem chce mu się zawołać na scenę: Znamy cię, stary wyjadaczu! znamy cię z gawęd naszych starców, a czasem w snach cię widujemy, ale i w gawędach i w snach widujemy cię zawsze takim, nie zaś innym.
A na koniec, cóż bo to i za język! co za swojskość a jędrność, a siła i zdrowie! Kto dziś pisze i kto dziś potrafi między młodszym pokoleniem tak pisać po polsku? Dziś zrobiliśmy z języka po trochu miejskiego paniczka w krótkim surduciku, obcisłych majteczkach, o długich paznokciach i szkiełku w oku. Wygadany jest, bo jest, ale szczebiocze z lada powodu jak białogłowa, i szczebiocze cienkim głosikiem, o lada czym i lada co - a papląc miesza wyrazy Bóg wie jakie i Bóg wie skąd rodem. Język Korzeniowskiego to pleczysty wieśniak - obywatel ze zdrowiem, czerstwością i siła na obliczu - mówi tyle, ile potrzeba - nie więcej ani mniej - ale mówi jędrnie i słowa przepełnione wielmożną treścią ważne są - i czujesz je, kiedy ci w ucho wpadają.

Pierwodruk "Niwa", 1874, t. VI.

[powrót]