Henryk Sienkiewicz
Teatr
Kosa i kamień, przysłowie dramatyczne J. I. Kraszewskiego.
Okno na pierwszym piętrze, dram. w 1 akcie J. Korzeniowskiego.
Panna Iza była to chodząca wiosna: miała lat 21, miała piękność, dowcip, żywość i dobre serce, miała wreszcie typową ciotunię, z białymi loczkami, trochę zrzędną, ale więcej pobłażliwą; miała na koniec jeszcze jedną wadę, jeżeli to wadą nazwać można: żadną miarą nie chciała iść za mąż.
I dlaczego? Nie stała temu na zawadzie oschłość duszy - wcale nie. Do furtki jej serca może nie zapukał dotąd różowy paluszek cypryjskiego chłopczyny - to prawda, ale nie idzie za tym, aby to serduszko nie było zdolne czuć i odczuwać miłości. Owszem, była to natura wrażliwa i uczuciowa, ale właśnie z tych powodów nie umiała się pogodzić z prozaiczną rzeczywistością, w której konwenans tak zastępował lub pokrywał istotę rzeczy, jak plewa pokrywa prawdziwe ziarno. Potrzeba było, żeby powiew prawdy i prostoty odwiał tę plewę, a tak szczęśliwy wypadek nie zaszedł dotąd.
Panna Iza rozdawała więc koszyk za koszykiem. Ona miłość uważała za coś więcej niż za etykietę salonową; małżeństwo za coś więcej niż prosty układ rodzinny, a tymczasem ciotunia swatała zupełnie prozaicznie.
I oto co tydzień przywożono pannie konkurenta niby "bażanta na półmisku". Młodzieniec wchodził, kłaniał się, robił słodkie jak figi oczy, zacierał ręce, chrząkał, zaczynał rozmowę w klasyczny sposób od pogody, udawał zajętego, a nawet zakochanego; w rzeczywistości nudny był i pospolity, przykrojony tak na miarę krawca jak każdy inny pomiot salonowy - znudził więc panienkę, rozgniewał - i po jednej wizycie uciekał jak zmyty, aby się już więcej nie pokazać.
Próby te, powtarzane dość często, martwiły jednak biedną Izę i właśnie widzimy ją zagrożoną podobnym zmartwieniem w chwili, gdy się zaczyna sztuka.
Ciotunia układa nowe małżeństwo: za chwilę ma przyjechać pan Radca, dawny jej znajomy, z synem swoim Roderykiem, który ma być nowym "bażantem na półmisku". Ciotunia zrzędzi i prosi: - A moja Iziu, ubierz się, a bądź grzeczną, a bądź uprzejmą, a Iziu, Iziu! A tymczasem Izia kręci się, śpiewa, trzepie i obiecuje, że jak tylko pan Roderyk się pokaże i zacznie się do niej wdzięczyć, zaraz mu głowę urwie bez żadnej litości.
Tymczasem za oknem trzask z bicza: zajeżdża Radca z synem. Wchodzą: Radca poważny, siwy; syn ładny chłopak jak malowanie, ale zimny jakiś i sztywny jak Anglik. Witają się i za chwilę staruszkowie, zmyśliwszy jakiś interes, zostawiają młodych sam na sam.
Gra zaczyna się. Między młodymi panuje milczenie. Hm! hm!... panienka; jeszcze milczenie. Młodzieniec siedzi sobie chłodny po gentlemańsku, jakby nikogo więcej nie było w pokoju. Obowiązki gościnności nakazują pannie Izie zacząć rozmowę, zaczyna więc. Wprawdzie nie bardzo grzecznie, nawet wcale nie grzecznie, ale zaczyna. Młodzieniec odpowiada i... cóż to jest? On się wcale nie wdzięczy! Co to jest! ani mu się śni przymilać. Chwilami, kiedy rozmowa się przerywa, młodzi spoglądają wzajemnie na siebie. Znali się już kiedyś. Widzieli się przed paru laty. On ją pamiętał pensjonarką z burakowymi rękami, ona jego sztywnym studentem niemieckim. Teraz, ho, ho, mój Boże, co to za zmiany. Ależ ona wcale dziś niepodobna do tej pensjonarki, myśli pan Roderyk. Ależ on wcale niepodobny do tego studenta, myśli sobie panna Iza. I znów rozmowa. Ten gentleman wcale odmiennego pokroju niż inni, myśli panienka: można z nim mówić otwarcie. I niewiele myśląc powiada mu: Czy pan wie, po co tu pana przywieźli? - On nie wie lub udaje, że nie wie. - Oto pana tu przywieźli... no!... zawsze to trochę ambarasujące... oto przywieźli pana... abyś się... no!... o mnie starał - ale ja ani myślę iść za mąż - kończy prędko, jakby chciała wielki ciężar zrzucić z serca. I patrzcie, co się stało. Oto jego sztywność znika, radość strzela mu z oczu, zrywa się i mówi z zapałem: - Ach pani! jakże to dobrze! bo i ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się z panią, mnie ojciec przywiózł tu przeciw mej woli. Jak to dobrze, żeśmy sobie powiedzieli, teraz przymus między nami znika i jesteśmy przyjaciółmi.
Istotnie: przymus między nimi znika, ale po co to zapierać? ubodło ją trochę to, co on powiedział. Ej, panno Izo! panno Izo! Bawią się niby wesoło, widocznie zbliżyli się do siebie, dobrze jakoś jednemu przy drugim i miło - przyjaciel coraz bardziej przychodzi do przekonania, że jego przyjaciółka jest śliczna, dowcipna, rozkoszna; przyjaciółka coraz jaśniej dostrzega, że przyjaciel jest najmilszy w świecie chłopak. Przyjaźń potęguje się i wzbiera co chwila, aż wreszcie po pół godzinie rozmowy taż sama przyjaźń dochodzi do tego, że przyjaciel cisnąc rękę przyjaciółki mówi: - Pani! kocham cię nad życie, nad szczęście własne! etc. etc. (patrz własne pamiętniki z czasów młodocianych); przyjaciółka zaś, zmieszana, wzruszona, niby się broni, koteczka, niby chce jeszcze żartować, rumieni się, miesza coraz bardziej, sama nie wie, co się z nią dzieje, i... resztę czuły słuchacz w swej duszy łatwo dośpiewa.
Sztuczka, jak widzimy, czysta, pogodna, a przy tym dialogowana z niepospolitą zręcznością, stanowi prawdziwie cenny dla naszego teatru nabytek. Dla spracowanego, a czasem i skołatanego umysłu jakże miło jest odświeżyć się takim wiosennym uśmiechem, zarówno wdzięcznie jak szlachetnie odbijającym od tłustych lub rozpustnych fars francuskich, choćby nawet i od dramatyzowanych obrazków feuilletowskich, w których wielkoświatowe wiarołomstwo stara się, pod szatą wykwintności i ogłady, ukryć główną swą, bądź co bądź, cechę: nikczemność.
Co do wewnętrznych motywów sztuki, krytyka słusznie może zarzuca zbyt nagłe przejście od obojętności i małżeństwowstrętu do gwałtownej miłości, ale pamiętajmy, że młodość, która, jak mówi Słowacki, każe się łabędziej parce unosić po świecie - i sama unosi się łatwo. Z drugiej strony, jak dalece miłość jest zdradliwą, jak może nagle a niespodziewanie uchwycić za serce, o tym nie potrzebuję i wspominać, albowiem wiedzą to wszyscy począwszy od Anakreonta, a skończywszy na księdzu Bace, którego refleksje o nagłości śmierci dadzą się i do miłości zastosować.
Okno na pierwszym piętrze J. Korzeniowskiego nie jest sztuką nową ani pierwszy raz graną, ale tylko wznowioną, dlatego wspomnę o niej pokrótce. Treścią jej jest wiarołomstwo małżeńskie, przedmiot dziś przez Francuzów zużyty, oklepany i nadużyty, a zarówno niesmaczny jak niebezpieczny. U Korzeniowskiego jednak przedmiot ten nie dowodzi, jak np. w dzisiejszym komediopisarstwie francuskim, zgubnego kierunku literatury, ale służy mu tylko jako motyw do rozwinięcia kilku charakterów, o które autorowi chodziło. Mąż przebaczający nie upadłej jeszcze, ale blisko przepaści stojącej żonie wydawał się naszemu dramaturgowi pięknym studium artystycznym. nie chodzi tu jednak o żadne z pytań w rodzaju dumasowskim. Korzeniowski nie stawia kwestii socjalnej, nie rozważa, kto winien i kto komu ma większe prawo głowę ukręcić. Słowem, nie filozofuje nad wiarołomstwem jak socjolog, ale maluje wypadek jak artysta i psycholog. Zresztą malowidło to nie należy do najprzedniejszych. Za dużo w nim melodramatyczności i retoryki. W pierwszych dwu aktach, a raczej obrazach, nie ma za grosz prawdy i zgodności z naturą. Starzy lokaje lub starzy pasiecznicy filozofują tu nad marnościami świata tego i w długich tyradach wyłuszczają ad usum delphini swoje poglądy na życie sielskie i samotne, wolne od burz huczących na wielkim świecie. Trzeci obraz najlepszy: akcja wzbiera tu i potężnieje niepospolicie; niektóre sceny stają się prawdziwie świetne, katastrofa pomyślana oryginalnie, wzrusza, a nawet i porywa.
Na nieszczęście i tu jednak nie obeszło się bez pewnych niekonsekwencji. Mąż, który winę żony chce dla honoru domu i imienia zatrzeć, nie powinien kazać skakać jej kochankowi za karę z okna na pierwszym piętrze z tego prostego powodu, że kochanek mógłby złamać nogę, rękę, kark, narobić wrzasku lub przeleżeć do rana pod oknem pani, co by do ukrycia sprawy wcale się nie przyczyniło.
Pierwodruk "Niwa", 1875, t. VII.