Henryk Sienkiewicz
Teatr
Wspólne winy, obraz dramatyczny w 5 aktach, osnuty na tle stosunków wiejskich.
Napisał J. K. Galasiewicz.
Słusznie bardzo nazwał p. Galasiewicz utwór swój obrazem dramatycznym, uchylił się bowiem przez tę nazwę od wymagań, jakie dramatowi lub komedii w ścisłym znaczeniu stawiać można. Dramat winien mieć swoją jednolitą architekturę, której szczegóły mają się składać na organiczną całość - nie może zatem nic być w nim odwiązanym, epizodycznym, rozpierzchniętym; koloryt rodzajowy i obserwacja mają w dramacie znaczenie materiału cennego wprawdzie i niezbędnego, ale materiał ten winien być uorganizowany wedle ścisłego planu w całości. Obraz dramatyczny jest formą luźniejszą i dlatego może odpowiedniejszą dla utworów ludowych, w których charakterystyka mas musi być uwzględnioną, a zatem w których trzeba wprowadzać i uwidaczniać mnóstwo szczegółów, nieraz przesłaniających albo odsuwających na bok główne działanie i główne charaktery. Ponieważ tedy autor zastrzegł się najwyraźniej tytułem, należy odłożyć niektóre wymagania, patrzeć na utwór jako na obraz ludowy i z tego stanowiska go sądzić.
Szczegóły przeważają więc we Wspólnych winach nad całością, charakterystyka mas nad jednolitą akcją dramatu, a koloryt nad charakterami głównymi. Ale natomiast wyznać musimy, że w zakresie tych przeważających pierwiastków dawno nie widzieliśmy utworu, który by ze Wspólnymi winami mógł wytrzymać porównanie. Autor wżył się w lud. Jego serce bije w takt z chłopskim, jego myśl umie się tak tłumaczyć chłopską mową jak niczyja. Widzimy na scenie prawdę, nie kłamstwo, żywe figury obserwowane bezpośrednio, pochwycone w cechach najbardziej typowych, stworzone zarówno umiejętnie i szczerze - i to pierwsza główna zasługa autora, której nikt mu odjąć nie może. Autor mówi do publiczności: oto tacy są chłopi - poznajcie ich, zdajcie sobie z nich sprawę, z ich bytu, umysłu, charakterów, sympatyj i antypatyj, a będziecie wiedzieli, czego się po nich spodziewać, a na co z ich strony liczyć nie należy. Sztuka p. Galasiewicza jest pouczająca, otwiera ona wrota do tajemnic ludowych i jest promieniem światła dla tych, którzy w przyszłości będą pisać o ludzie - i to druga zasługa autora. Na koniec jest w tej obserwacji, tak prawdziwej, miłość - także tak prawdziwa, że bez frazesów można powiedzieć: ciepło serdecznie wieje z całości i napełnia serca otuchą. Z ostatniego wyrazu winniśmy się wytłumaczyć.
Owóż rzecz się tak ma. Chłopi pana Galasiewicza są ciemni, chytrzy, leniwi, pijacy, chciwi na cudzą własność, wrażliwi na złe wpływy. Autor nie żałuje barw ciemnych. Rzekłbyś, albo on jest pesymistą, albo jego świat jest światem bez przyszłości, jest gruntem, na którym jeśli ktoś będzie budował, to mu się jego budowa na głowę zwali. Otóż nie! Autor nie ukrywa ani jednej złej strony ludu, a jednak lud ten okazuje się w jego utworach takim złotym, takim przepysznym, arcyswojskim i szczerym materiałem, że można na nim i z niego całe gmachy budować. Ciemne - szczegółowe - prawdy nie wyłączają tej ogólnej - jasnej; owszem, wypływa ona z nich jako naturalna konsekwencja - i dzięki jej widz wychodzi i rozrzewniony, i z sercem przepełnionym błogim uczuciem. A już nic dziwnego, że wobec podobnych wrażeń ani dba, ani chce zwracać uwagi na jakieś usterki w budowie sztuki, na zbyt nieco melodramatyczny liryzm niektórych postaci. Mówi sobie: sztuka mi się podoba i kwita - i życzę autorowi wszystkiego najlepszego. Razem z owym widzem życzymy mu i my, bo posiada i talent, i serce.
Wspólne winy mają zapewnione powodzenie.
Treść tej sztuki oparta na antagonizmie chłopa i szlachcica. Pan Tarski skrzywdził za lat młodzieńczych bogatego chłopa, Łukasza Skałę. Chłop żuł zemstę przez lat czterdzieści, a robił pieniądze. Majątek podwoił, potroił, zwiększył w dziesięcioro - i wreszcie doczekał się ruiny szlachcica. Wówczas majątek zajął, pana wyrzucił, zemstę nasycił.
Ale i sam poczuł jej gorzki smak. Oto miał dzieci; wyedukował je, chował synów w myśli, że w ich wiedzy znajdzie broń na panów, ale cóż się stało? Dzieci nie wyparły się ni rodzica, ni pochodzenia - wyparły się jednak nienawiści. Młodszy, gospodarz - i starszy, inżynier, mieli na ustach tylko słowa zgody, pojednania i miłości. Starszy, inżynier, zakochał się w córce dziedzica... z wzajemnością, która mogła się znaleźć w pannie tylko młodszego pokolenia. Młodszy co dzień starał się przebłagać zawziętość ojca na dwór. Ojciec odepchnął ich obu - i został sam, samotny na starość, tylko ze swoją zemstą. Gromada cała stanęła również po stronie wypędzonego dziedzica, bo... chłopskie przysłowie przecie mówi: "Nie daj Bóg Iwana za pana" - i zawzięty starzec został we dworze sam... z wyrzutami sumienia. Było mu ciężko. Pod chłopską czaszką bez ustanku paliło jak ogień pytanie: czy miał "racyją?" Sądził, że miał. Syn-inżynier cytował mu słowa: "i odpuść nam nasze winy". Odpuszcza się temu, co żałuje - odpowiada Skała - a czy ten Jaśnie Wielmożny żałuje?"
Tak jest. Ten "Jaśnie Wielmożny" żałował. Nieszczęście go skruszyło, przykłady oświeciły. Był w swoim czasie więcej lekkomyślny niż zły - ale nauczony niedolą, bił się w piersi, pierwszy powiedział: moja wina - i pogodził się z losem, i odpuścił jak chrześcijanin tym, którzy mu zawinili. Gromada przyszła z darami, z pomocą. Ambicja radziła jej nie przyjąć - i nawet potrzeby naglącej nie było - ale on przyjął, by serc nie odpychać, jak brat od braci. Potem, gdy Skałę gromada napadła, gdy swoi obciążyli go zarzutami i przekleństwy, on, najbardziej skrzywdzony, obronił go. Wówczas poruszyło się twarde serce chłopskie - i Skała-dziedzic rzucił się z płaczem do nóg dawnego pana, który podjął go od nóg do piersi.
Wspólne ich winy miało zmazać wspólne pokolenie.
Jest w tym wszystkim trochę melodramatu, a może i sporo. Dziwna rzecz, że najbardziej właśnie melodramatyczne są surduty, nie siermięgi. Rzecz na scenie dzieje się szybko, więc i ów pan zbyt szybko na scenie się zmienia. W naturze musiał być albo od początku mniej obojętnym, więcej sercowym, uczciwszym, albo zmieniać się tak wolno jak kamień, na którym kropla po kropli przez całe lata szczerby czyni. Te wszystkie surduty są o kilka tonów za liryczne, a ci chłopscy synowie w rolach inżynierów i agronomów o tyle chyba możliwi, że rzecz się dzieje w Galicji, gdzie rzeczywiście wielu gospodarskich synów pobiera wyższą edukację. Czy jednak oni wszyscy są tacy, jakich widzimy we Wspólnych winach, czy córki ich dawnych dziedziców tak łatwo oddają im swe serca i ręce - rzecz wątpliwa. Ale te usterki i melodramatyczny charakter utworu wynagradzają przepyszne ramy obrazu. Bądź co bądź, w tej sztuce główną rolę gra gromada chłopska. O nią głównie chodzi, o to, jak ona myśli, bytuje, kocha lub nienawidzi, a pod tym względem obraz jako całość i wszystkie postacie, począwszy od komicznego wójta, skończywszy na ekonomie, są bez zarzutu.
Wspólne winy są doskonałym świadectwem dla autora, bo w porównaniu z Czartowską ławą widać w nich znaczny postęp. Pierwsza sztuka ze względu na treść swą jest może poetyczniejsza, ale druga przemyślana więcej, tworzona mniej przypadkowo, ze świadomością środków, z większą pewnością i o wiele jeszcze doskonalszą obserwacją.
Wspólne winy wystawione były doskonale. Dawno nie widzieliśmy tak skończonej całości ani tak wyrobionych chórów, w czym jest niemało reżyserskiej zasługi.
W głównych rolach odznaczali się przede wszystkim: sam autor - jako Skała - grą umiarkowaną, nie goniącą za efektami, ale dla bystrzejszego oka świadomą siebie i wyborną, dalej pp. Ostrowski, w roli wójta, Ładnowski (Tarski), p. Jaśkiewicz, p. Grzywiński i p. Micińska.
Pierwodruk "Słowo", 29.VII.1882, nr 168.