Henryk Sienkiewicz
Jacuś
Komedia w czterech aktach przez Edwarda Lubowskiego
Onegdaj widzieliśmy w teatrze to, czego nie widziano od dosyć dawna, to jest wszystkie miejsca od góry do dołu zapełnione, nastrój w sali wesoły i zadowolnioną publiczność. Przyczyną tego był Jacuś, komedia w czterech aktach Edwarda Lubowskiego, a raczej jej pierwsze przedstawienie. Jest to sztuka wesoła, ale daleka od farsy, która śmiech tylko ma na celu i nie licząc się z prawdopodobieństwem, używa dla wzbudzenia śmiechu tak zwanej szarży. W Jacusiu autor pragnie wywołać śmiech, ale ostrą satyrą obyczajów, a w szczególności satyrą uwielbienia dla bogactwa. Tendencję można by zamknąć w horacjuszowych słowach: O cives, cives! quarenda pecunia primam est - virtus post nummos!Tak było i tak jest. Pod tym względem świat widocznie zmienia się bardzo powoli. Na dowód posłuchajmy treści sztuki. Jacuś jest to młody gap, jakich wielu, z dobrym sercem, ale słabą głową. Jest on wychowankiem i synowcem bardzo bogatego szlachcica, który trzyma go krótko i traktuje ostro jak ekonoma. Pragnąc jednak, by chłopiec przetarł się w świecie, wysyła go do Warszawy dając mu 200 rs. na drogę. Sztuka poczyna się w domu pewnej pani Baronowej, gdzie na balu jest i Jacuś. Ma on za ciasny frak, za ciasne buty, podziwia wielki świat, obyczaje warszawskie i "szyk" towarzyski gości pani Baronowej, którzy zresztą są zbieraniną wszystkich warstw społecznych. Są między nimi i hrabiowie, jak Eugeniusz, który bałamuci córkę p. Baronowej, i pan Kamilek, i radca Melaniecki z ładną żoną, i nawet takie dwuznaczne figury, jak Oxen. Ten ostatni pochodzi, jak sam powiada, z bogatej, przekolonizowanej rodziny, w swoim czasie odgrywał jakąś rolę na Podolu, a zresztą jest kosmopolitą, kocha Turków, Rumunów i nas, byle mógł pić, hulać, a czasem dostać co w łapę, w której się wszystko mieści. Ta figura, którą autor trzyma w półświetle i półcieniu, jest w całym znaczeniu tego wyrazu wyborną i całkiem nową. Satyryczny talent autora znalazł w niej prawdziwe pole do popisu. Nawet jej niejasność wyszła na korzyść, gdyż dzięki temu satyra jest delikatną, a każdy rys równie subtelny jak zjadliwy. Wszystkie inne figury salonu Baronowej są również ujemne. W ogóle bywają tam ludzie nieszczególni. Baronowa musiała mieć dość burzliwą przeszłość, obecnie spekuluje na córce, która jest wielkoświatową kokietką. Patrzy ona jednym okiem na lorda Dundasa, który dał jej lordowskie słowo, że o niej nie zapomni, drugim na hrabiego Eugeniusza, który o niej ciągle myśli, kwestia tylko, w jaki sposób. Wszystko to nie przeszkadza Jacusiowi podziwiać tego świata, patrzeć na niego z rozwartymi ustami i powtarzać co chwila z całą naiwnością wieśniaczą: "To ci szyk!" Natomiast goście pani Baronowej drwią z gapia ile wlezie, bawią się nim, a zarazem potrącają go bez żadnej ceremonii i wyśmiewają bez miary. Wpada zadyszany przyjaciel Baronowej, radca Polewski, z wieścią, że stryjaszek, uderzony apopleksją, zmarł i że Jacuś jest jego generalnym spadkobiercą, zatem milionowym panem. Piorun nie wywarłby większego wrażenia. Tylko poczciwy Jacuś wypada z balu z okrzykiem: "O rany boskie!" i z prawdziwą rozpaczą po stryju. Pozostałe towarzystwo nie może przyjść do siebie: on, ten głupi Jacuś, milionerem? - No! nie jest on taki głupi - mówi jeden. - Ja znajduję nawet, że ma spryt - dodaje drugi. Ale jaki spryt! Ho! ho! Kompletnie miły chłopak. I sympatyczny! Co to musi być za serce, co za charakter! - W czymże zresztą on śmieszny? Że tam brak mu trochę poloru - że jest pełen prostoty - to i lepiej. - Bardzo rozumny, dystyngowany i młody człowiek. - Słowem: zmiana frontu na całej linii.
Akt II mógłby nosić tytuł: strzyżenie barana. Jacuś już w Warszawie. Mieszka we własnej kamienicy (bo stryjaszek zostawił i kamienicę), fechtuje się, uczy się śpiewać, fryzuje się przed zwierciadłem - słowem - jest to elegant pierwszej mody. A że ma zawsze dobre serce, więc go strzygą. Już pan Kamilek mieszka u niego, zawiaduje jego kasą, trzyma go w kurateli - słowem: rządzi się jak szara gęś po niebie. Ubiegł on wszystkich i ma teraz w Jasiu prawdziwe Eldorado. Tymczasem bawi go. Wyprawia śniadania z demi-mondem. Na takim śniadanku publiczność widzi raz jeszcze Oxena w całym blasku i przekonywa się, że grattez Oxen et vous trouverez un ours. Pełno w tej scenie spostrzeżeń bezpośrednich i wysokiej wartości. Kamila tylko niepokoi jedna rzecz: oto, gdy się Jacuś ożeni, jego rola jako opiekuna się skończy. A Jacuś co chwila jak na złość powtarza: "Ja ci się chcę żenić!" Bo rzeczywiście od dawnych lat kocha on "Wandusię", córkę sąsiada Gabrylewicza, poczciwą i dzielną panienkę wiejską. Gabrylewicz przyjmował go, a Wandzia kochała jeszcze wówczas, kiedy nie miał nic - więc Jacuś gotów choćby zaraz do ołtarza, gdyby nie Kamilek.
Tymczasem ciągną Jacusia i do Baronówny, która jakoś nie może doczekać się ani powrotu lorda Dundasa, ani oświadczyn Eugeniusza. Jest to wyborna scena III aktu, w której Baronowa wymawia Jacusiowi, że się podstępnie wśliznął do serca jej córki, że jest skryty, chytry, że źle zrobił, iż nie miał zaufania do niej jako do matki i że wreszcie daje im swoje błogosławieństwo. Jacuś, któremu, mówiąc nawiasem, ani się o tym śniło, jest po prostu przerażony. Komizm tu szczery, wypływający bezpośrednio z sytuacji - Jacuś więc ma się żenić wbrew chęci i woli. Wandzia, sądząc, że ją zdradził, nie chce go słuchać. - Kiedy tak - woła w rozpaczy Jacuś - to się żenię, to się na złość ożenię. - Pojedynek o baronównę z Oxenem zaciska jeszcze więzy krępujące naszego bohatera. Na szczęście Kamilek przychodzi z pomocą. Rozpuszcza on wieść, że zgłosił się drugi sukcesor i że Jacuś straci wszystko. Natychmiast obie panie dają odkosza biednemu młodzieńcowi. Ale i Kamilek grę przegrywa, bo oto nagle zjawia się stary poczciwy Gabrylewicz, godzi Jacusia z Wandziusią - i teraz Jacuś się żeni naprawdę.
Sztuka jest dzielna, wesoła i żywa. Akt I i IV mają pewne długości końcowe, które należałoby skrócić - sądzę również, że charakter Baronowej jest za jaskrawy. Jest ona zbyt cyniczną w swej gonitwie za bogatym zięciem, zbyt otwarcie wypowiada, że pieniądze to rozum, to piękność, to cnota. Kokieta tej sfery, która posiada pewien spryt, a nawet przebiegłość, mogłaby to myśleć, ale nie zdradzałaby się z tymi myślami. Mimo jednak tych usterek Jacuś jest jedną z lepszych sztuk Lubowskiego. Tak w Oxenie jak we wszystkich innych postaciach jest dużo dowcipu i pełno rysów płynących z równie bezpośredniej jak oryginalnej obserwacji. Nie masz tu nic robionego na obcy wzór ni na obcy lad. To, co tam jest, wypływa wprost z autora. Jest to robota szczera, co pozostanie zawsze jednym z większych przymiotów we wszystkich dziełach artyzmu. Małostki ludzkie, chciwość, próżność, gonitwa za pieniądzmi, a zwłaszcza hipokryzja towarzyska, sprawiająca, że wady przemawiają jak przymioty, cynizm jak szczerość, występek jak cnota, są tam pochwycone z niezwykła bystrością. Pod tym względem, w umiejętności satyrycznego tworzenia hipokrytów, mało kto z naszych pisarzów mógłby wyrównać Lubowskiemu. Sztuka ma jeszcze jeden ogromny przymiot - oto od początku do końca jest zabawna i zajmująca - dlatego podobała się szczerze i dlatego wróżymy jej długie życie sceniczne.
Grana była przy tym doskonale. Bohaterem był pan Wolski, nie tylko pod względem roli, ale i gry. Rapacki świetnie oddał Oxena; pani Lüdowa stworzyła doskonały typ - zarówno jak pp. Tatarkiewicz i Ostrowski. Nabraliśmy wczoraj przekonania, że pomimo tylu ubytków tak niepowetowanych można jeszcze grać na naszej scenie i ma kto grać... przy dobrej woli. Tegoż zdania była publiczność, która nie szczędziła oklasków.
Pierwodruk "Słowo", 18.XII, nr 291