Henryk Sienkiewicz
Chwila obecna
VI
Mandaryni, cygara i papierosy - Logika krain podziemnych - Moja obrona i reżyseria - Przedstawienia
w Teatrze Dobroczynności - Psia opera - Żydzi - Bruki żelazne - Nasze osobliwości - Dwie kategorie
służących - Jeszcze historia zgubionego fraka - Rycerz z Łukowa - "Córka pani Angôt"
Na próżno łamię sobie od niejakiego czasu głowę, dlaczego wielcy mandaryni z komitetu Resursy Kupieckiej, którzy łącznie z ruchliwszymi kolegami swymi wydali najwyraźniejszy rozkaz zabraniający palenia cygar i papierosów w bufecie tejże resursy, teraz sami przestępują własne swe rozporządzenia. Powaga i konsekwencja ojców mandarynów powinny być przynajmniej tak wielkie jak senność sklejająca im oczy na przydługich posiedzeniach komitetowych; nie wypada więc im przestępować własnych przykazań. Z drugiej strony dym zaciemniający powietrze, jakkolwiek może być bardzo budującą wskazówką, że wszystko na świecie, a zatem i Resursa, jest marnością, nad którą nie warto sobie głowy łamać, niemniej przeto tamuje swobodny oddech i może spowodować zawrót głów mandaryńskich, gdy tymczasem działanie wprost przeciwne byłoby zarówno zbawiennym jak pożądanym.
Co do mnie, nie wątpiłem ani na jedną chwilę, że np. pewne pismo, które za życia Chęcińskiego nie zostawiło na nim suchej nitki, ma prawo po jego śmierci oznajmić, jako pierwsze podnosiło zawsze jego zasługi. Od czasu jak baron Brambeus w podziemnych podróżach swych odkrył krainy, w których ludzie chodzą na głowach, nie na nogach, i wszystko dzieje się na wspak naszemu światu, prawdopodobieństwo istnienia logiki używanej przez wspomnione pismo nie może być dłużej zaprzeczanym. Że zaś podobne pismo wychodzi w Warszawie, nie w krainach Brambeusowych, jest to wprawdzie fakt dość dziwny, ale nie należy on do rzeczy; dość, że przyjąwszy raz ową Brambeusową logikę, pismo powyższe ma prawo trzymać się jej na zawsze, i dlatego to nie jest moim zamiarem podawać owe prawa w wątpliwość.
Nie śmiem jednakże przypuszczać, aby i logika dostojnych mandarynów była nie z tego świata; wolałbym raczej popełnić każde inne wykroczenie, niż pozwolić, aby podobna myśl choć na chwilę postała w mojej głowie. Na nieszczęście, moje przypuszczenia nie sprawią, ażeby dym napełniający dolną salę Resursy dlatego tylko był wonniejszym i mniej gryzącym, mniej pobudzającym do kichania i kaszlu, że wychodzi z dostojnych nozdrzy i ust członków komitetu Resursy, których zresztą "towarzystwem braci śpiących" ani mi się śniło nazywać. Z tym wszystkim, otwartość nakazuje mi wyznać, że odpowiedź dostojnych członków, którzy zapytani: dlaczego palą?, odrzekli uspokajając troskliwość pytających, że mogą palić, bo są już po kolacji - owo, że odpowiedź powyższą uważam za zbyt przedmiotową, żeby nie powiedzieć: jednostronną.
Nie lubię, gdy ktoś we mnie wmawia (co przy moim zawodzie felietonowym trafia się dość często) rzeczy, których nigdy nie mówiłem i mówić bym się nie ośmielił. Inna jest rzecz myśleć, inna mówić. Gdyby ktoś, na przykład, wmawiał we mnie na głos, że Wit Stwosz, którego podobno niedługo ujrzymy na scenie, nie jest takim arcydziełem, za jakie sztukę tę ogłoszono, nie zabrałbym głosu w jej obronie, choćby dlatego ażeby nie zostać w dyskusji pobitym, jak mi się już raz trafiło, gdym w pewnym towarzystwie walczył w obronie wyższości reżyserii dzisiejszej nad dawniejszą. Nie ja, niech mnie Bóg broni, ale przeciwnik mój, a zarazem i zwycięzca, twierdził, że dawna reżyseria dawała co tydzień sztuki nowe, kiedy dzisiejsza daje także co tydzień, ale odgrzewane; dalej, dziwił się, że dzisiejszą za sztuki odgrzewane wszyscy chwalą, kiedy na dawniejszą jak na pochyłe drzewo skakały wszystkie kozy z brzega. Prócz tego przeciwnik mój stawiał wiele innych zarzutów, których nie powtarzałbym z pewnością, gdyby nie nadzieja, że reżyseria pomoże mi do zemsty nad przeciwnikiem i dostarczy mi dowodów na swoją stronę, którymi zbrojny, będę mógł odnowić walkę i powetować fatalną klęskę w jej obronie poniesioną.
Pokrzepiony tą nadzieją, mogę przejść do innej reżyserii, której z pewnością nie będę potrzebował bronić przed nikim, to jest do reżyserii Teatrzyku Dobroczynności. Na samym wstępie muszę nadmienić, że wybór sztuk był niżej wszelkiej krytyki; ale wybór sztuk, o ile wiem, nie zależał od tych artystów, którzy podjęli się wyuczyć amatorów. Bądź co bądź, nauka nie poszła w las, amatorowie bowiem wywiązali się ze swych ról jak prawdziwi artyści. Pierwsza sztuczka, pt. Niepokój domowy, była odegrana przez pp. Kotarbińskiego, Piramowicza i przez pannę K. M. koncertowo. Wybuchy mężowskiego oburzenia, przekleństwa papy pułkownika, ale przede wszystkim grymasy młodej żony były tak naturalne, jakby każde z tych trojga amatorów całe życie nic innego nie robiło. Środkowa operetka liryczna, której libretto stanowi znany poemacik Coppéego Przechodzień, ma, mówiąc nawiasem, prześliczną muzykę i gdyby jeszcze wszystkie arie Zanetta występowały tak dokładnie jak jego muskuły spod obcisłego średniowiecznego kostiumu, całe przedstawienie nie pozostawiałoby nic do życzenia. Wiele za to pozostawiała do życzenia nowa sztuka, nie ze względu na grę amatorów, która i tu, jak w poprzednich, była bardzo dobra, ale ze względu na treść, która równie błaha jak w pierwszej, tym się jednak od niej różni, że jest do wysokiego stopnia mauvais genre.
Nie licowało to ani z aktorami, ani z widzami; żałujcie bowiem, o czytelnicy, którzy wczoraj nie byliście w Teatrzyku Dobroczynności, że nie widzieliście, jak dobrane, wypoliturowane, wyfraczone, wyrękawiczone i wykrawacone towarzystwo zbiera się od góry do dołu na owe przedstawienie. My tam nie rozmawiamy inaczej jak po francusku lub, co jest jeszcze lepiej, po angielsku, tą piękną angielszczyzną, którą kiedy pewien galicyjski hrabia, a raczej niepewien jako hrabia, właśnie dlatego, że galicyjski, powitał jednego ze znakomitych mężów stanu angielskich, ten ostatni, powstawszy z kielichem w ręku w zamiarze wypowiedzenia mówki dziękczynnej, wyraził przede wszystkim żal, że nieznajomość polskiego języka nie pozwoliła mu zrozumieć słów hrabiego. Ale bądź co bądź, angielszczyzna na nasze krajowe potrzeby jakoś od biedy wystarcza i zresztą w każdym razie podobniejsza jest do prawdziwej angielszczyzny niż śpiew prymadonny bawiącej obecnie w Warszawie psiej opery do narodowego hymnu angielskiego.
Na koniec, skoro taka moda, dlaczegobyśmy nie mieli utworzyć sobie takiego żargoniku angielskiego, do jakiego np. dostarczył materiału naszym Żydom język niemiecki? Zresztą naszym Żydom należy oddać głęboką sprawiedliwość, że niektórzy z nich powoli zaczynają przekonywać się, jak śmiesznie i niedorzecznie jest mówić tak obrzydliwym żargonem, złożonym z niemieckiego, hebrajskiego i polskiego języka, i starają się mówić i pisać czystym i pięknym językiem... niemieckim. Niemieckim?! Tak: niemieckim! Jest to szyk wrocławsko-berliński. Ileż to zaproszeń na rozmaite uroczystości widziałem drukowanych na eleganckim papierze i zaczynających się ot tak np.: Hersch X. gibt sich die Ehre Sie etc. Twarde-Strasse. Jak to zaraz po europejsku wygląda! - Czy to zaproszenie na wesele? Tak, oczywiście: pan i panna młoda będą mówić po niemiecku; purece, które zrodzą się z tej pary, także po niemiecku; no! a jeżeli znajdą się czasem w jakim polskim towarzystwie i oświadczą, że jeszonowe powietrze nie bardzo służy ich zdrowiu, toć to przecie nic tak wielkiego.
Czyby choć rubel przybył im do kieszeni, gdyby mówili: jesień, zamiast: jeszeń? - "Po co to jemu?" Tacy Żydzi wolą się uczyć od Niemców, a tymczasem są rzeczy, których Niemcy od nas uczyć się powinni, a przynajmniej, które od nas przejmują. I kto by to z nas odgadł, co mianowicie od nas przejmują? Oto bruki. Nie krzyczcie ze zdziwienia, o czytelnicy! Może wy myślicie, że wezmą sobie nasze bruki raz na zawsze, że nie będziecie już mieli na czym wykręcać nóg, przewracać się w zimie, dziurawić obuwia? Nie! - bądźcie spokojni! Naszych bruków kamiennych nie wziąłby nikt na świecie, choćbyśmy je darowywali; chodzi tu o nasze bruki żelazne, które ma zamiar założyć u siebie Hamburg, jako tanie, trwałe i wygodne. Zawsze to dla nas zaszczyt niemały. Daliśmy przykład Europie! hę! Posiadamy rzecz taką, jakiej żadne miasto nie posiada. O bogi! przychodzi mi na myśl, że my i więcej takich rzeczy posiadamy i że to ja pierwszy zwracam na to uwagę. Czyż jakakolwiek stolica europejska posiada np. takie konie jak te, które chodzą w naszych omnibusach, a które podobniejsze do widm lub szkieletów, niezdolnych na pozór do dźwigania samych siebie, dźwigają jednak ogromny ekwipaż wraz ze siedzącymi w środku osobami? Czyż posiada jakie miasto takie brudne omnibusy? Czyż posiada tak dużo projektów kanalizacji i asenizacji? Czyż posiada takie Towarzystwo Gazowe, które czuwając nad moralnością mieszkańców, każe latarnie gasić na ulicach jak najprędzej, aby dobrzy obywatele nie mogli włóczyć się po nocach, ale spali raczej w domach swoich, na łóżkach swoich i na poduszkach swoich, i pod kołdrami swymi? (styl biblijny, w który zawsze wpadam, ile razy się rozrzewniam). Czyż posiada jakie miasto taką Spółkę Jedwabniczą? Taki zakład, jak pana Łojki, który by umiał tak szczęśliwie połączyć naukę rzemiosł z tajemnicą? Takie Stowarzyszenie Spożywcze, które by spożywszy co rok tyle gorzkich pigułek od prasy i własnych członków, umiało jednak je strawić w tej nadziei, że tym właśnie najlepiej dowiedzie wysokiego stopnia swojej spożywczości? Czyż na koniec istnieje pod słońcem miasto, które by posiadało - "co by tu jeszcze znaleźć?" - takie służące, jakie posiada Warszawa?
Złośliwe to bowiem tylko języki twierdzą, jakoby w Warszawie ludzie nie posiadali wcale służących. Złośliwi ci utrzymują, że są w Warszawie dwie tylko kategorie służących: jedna, która co słowo wzywa diabła, i ta kategoria za sługi diabła i diabła warte uważana być może; drugą zaś kategorię stanowią tercjarki, które w gruncie rzeczy warte tyle, ile poprzednie, mienią się same sługami bożymi. Są więc sługi boże i diabelskie, tylko ludziom nie ma kto usługiwać.
Może nowozałożona szkoła pani Ziemęckiej potrafi temu brakowi zaradzić?
Uf! Tyle pochwał wypowiedziałem o Warszawie, że obawiam się, czym nie obraził którego z miast prowincjonalnych, jak mi się to zdarzyło w przedostatnim felietonie, w którym poruszyłem historię fraka zgubionego na jednym z balów wydanych w Łukowie. Łuków zawrzał gniewem i postanowił dać mi uczuć swoje oburzenie delegując jednego ze swych najwaleczniejszych rycerzy do skarcenia mnie, jak na to zasługuję. Owo więc pierwszy cios, jaki mię dosięgnął, ma postać listu, który leży w tej chwili przede mną i którego błędy językowe poprawiłem najstaranniej czerwonym ołówkiem. Cóż to? Myślicie sobie czytelnicy, że Łuków można lekceważyć? Jeżeli tak myślicie, to posłuchajcie tylko, kto jest rycerz, który się za Łukowem ujmuje. Oto naprzód wymienia swe dawne czyny i zasługi. Jeszcze w 72 roku pisał do naszego pisma korespondencję (Uważajcie!) Ale nie rozumie, dlaczego korespondencja ta została odciętą. (Przypuszczenie, że powodem obcięcia były poprawki językowe, byłoby zuchwalstwem). Ale niewiele on sobie z tego robi, bo nie lubi się chwalić. Tu idzie o frak.
- W którym roku zginął frak w Łukowie? - mówi przyciskając mnie do muru. - Odpowiadam: Nie wiem. - Ha! rozmówmy się więc sylogizmem. Albo (mówi rycerz z Łukowa) zginął frak w roku bieżącym, albo nie w bieżącym. (Cóż mogę na to odpowiedzieć?) W bieżącym (mówi rycerz z Łukowa) frak nie zginął, więc wieść jest przestarzała i ogólna niespokojność, jaką doniesienie o tym fakcie wywołało, jest fałszywym, a co najmniej spóźnionym alarmem. Znaleziono wprawdzie po balu frak w sali, ale nie w sali ogólnej, bo "sala łukowska do zabaw (styl majestatyczny) nie jest Salą Murzynów (cóż to my sobie myślimy!), bo ma, prócz pokoi damskich, trzy męskie". (To nie tak, jak u nas w Warszawie). "W jednym więc z takich pokoi pewien obywatel włożył żakiet i pojechał was (nas) przywitać, a zostawił frak".
Tak się kończy najbardziej dla mnie zabójczy ustęp listu traktującego o historii zaginionego fraka w Łukowie. Cóż mam teraz czynić? Oto zważywszy, że rozpuszczona przeze mnie lekkomyślnie pogłoska o zgubionym fraku w Łukowie mogłaby niekorzystnie oddziałać na tutejszą giełdę, sprowadzić nawet popłoch, a przez to dotknąć pośrednio wszystkie inne targi europejskie - dalej, zważywszy na ogromną wagę poruszonej lekkomyślnie przeze mnie kwestii i słuszne oburzenie Łukowa, oświadczam publicznie, że rzecz z frakiem miała się tak, jak to chce mieć mój przeciwnik. Że przy tym "pewien obywatel zdjął frak, a włożył żakiet i pojechał nas przywitać" - jest to wieść ze wszech miar dla nas radosna, za którą rycerzowi z Łukowa składam w imieniu moim i czytelników publiczne dzięki. W dowód zaś uznania oznaczam konkurs na zrozumienie pewnego ustępu jego listu. Ustęp ten brzmi jak następuje:
"Drobiazg łukowski osądził także przy swym prowincjonalnym rozumie, że pisma warszawskie, przytaczając zgubione na swych (pism?) balach dwa damskie fartuszki, chciały mieć complices facti w zgubionym fraku, że są niesprawiedliwe i faryzeuszowskie, nie bawiąc się jak kot z myszą, w swoim niedawnym czasie, faktem dobrowolnego wykradzenia jednej z panien".
Kto by z czytelników zgodził się odnaleźć zaginiony sens słów powyższych i z tego herkulesowego zadania potrafił się szczęśliwie wywiązać, otrzyma oryginał listu, z którego wyjątek przytoczyłem. Wyjątek ten przypomina ów sławny wiersz z Pięknej Heleny: "Gdy łańcuchy, świetne zbroje" i coś tam dalej jeszcze: "Muchy..., Troję..." czy coś podobnego.
À propos Pięknej Heleny: niedługo już podobno, i bardzo nawet niedługo, ujrzymy Córkę pani Angôt. Pan Chodźko, czyli "obcy przybysz", jak go nader niedorzecznie nazywa jedno z pisemek tutejszych, dokłada wszelkich usiłowań, ażeby przedstawienie przyśpieszyć i raz wreszcie przekonać swoich "najserdeczniejszych", że owej pensji, którą mu tak owe pisemko wymawia, nie bierze za darmo.
Mówiąc nawiasem, na przedstawieniu Córki pani Angôt będziesz się wcale dobrze bawić, czytelniku. Wśród powodzi poważnych prelekcji, jakimi zawsze post nas karmi, będzie to niby wesoły uśmiech słoneczny. Prelekcje... koncert... i post. Ach, ten post!! Do widzenia na Córce Angôt, czytelniku!