Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

X

Posiedzenie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych - Nasza opieszałość - Składka na drzewo - Muzeum Przemysłowe - Album
Napoleona Ordy - Ptactwo wędrowne - Opera włoska - Psy śpiewające - Muzeum Gassnera - Konkurs dramatyczny

Wyobraźcie sobie, czytelnicy, że między posiedzeniami, jakie w ostatnich czasach miały miejsce w Warszawie, jedno odbyło się zupełnie przyzwoicie i spokojnie. Było to posiedzenie członków Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Zaiste, przypomniawszy sobie posiedzenia Spółki Jedwabniczej, Merkurego, Giełdy, a na koniec przesławne sejmy Towarzystwa Muzycznego, nie mogę wyjść z podziwu. Tak odbyło się wszystko cicho i spokojnie! Nikt nie proponował wotum nieufności dla komitetu; nikt nie kąpał uszu słuchaczy w ocenie wymowy; nikt nie pozyskał nieśmiertelnej sławy, która by go przydomkiem "nasz" przynajmniej na jaki tydzień obdarzyła; nie było ani komitetów wyborczych i agitacji uprawianej jako sztuka dla sztuki; żadna rodzina białych charakterów nie mąciła wody między publiką, aby potem nałapać ryb w postaci krzeseł kurulnych w komitecie; na miejsce dyrektora nikt nie polował z naganką, co - jak wiemy - gdzie indziej nie tylko bywało, ale i na polującego z naganką sprowadziło kompletną, chociaż nieco spóźnioną , naganę opinii, która - jak zwykle "mądra po szkodzie" - spostrzegła się jednak wreszcie na sztuczkach. Na koniec: posiedzenie nie wydało swego męczennika, swej "uciśnionej niewinności", alias swego "Narwickiego", który by poświęcenie dla dobra Demosu posuwał aż do tego stopnia, aby dać się przybić, wprawdzie nie do krzyża, ale do dyrektorskiego krzesła na cały rok.
Owóż więc brakło tego wszystkiego, natomiast przejrzano rachunki z lat ubiegłych, wskazano bez hałasu drogi, które przebyto, jeden z członków przełożył obradującym kilka projektów na przyszłość, które nowy komitet rozpatrzy i uwzględni - i na tym koniec.
To się znaczy: koniec przynajmniej jednej, jaśniejszej strony medalu, ale niestety jest i druga, ciemniejsza. Oto jak wszędzie, tak i tu zalegają członkowie z opłatą rocznego wkładu, a zalegają tak dalece, że niedobory znakomitą sumę wynoszą. W tym jednym towarzystwie to nie różni się od innych. I czy wiecie, co tego przyczyną? Nie brak zrozumienia rzeczy, bo każdy dobrze rozumie, że żadne towarzystwo istnieć nie może, jeżeli stowarzyszeni nie wypełniają zobowiązań; nie brak środków, bo któżby się nie zdobył na pięć rubli rocznie - ale głównie: opieszałość. Ach, leniwi jesteśmy i opieszali tak, że można by nas za przykład podawać. Towarzystwo Osad Rolnych skarży się głosem wołającym o pomstę; Towarzystwo Muzyczne ledwo już oddycha; a my, czytając ubolewania i jeremiady prasy, powtarzamy z całym zaufaniem w nasze dobre chęci: "Trzeba się będzie jutro wybrać zapłacić". I tak przechodzi dzień za dniem, ale że każde "dziś" ma swoje "jutro", zdaje się nam więc, że w każdej chwili można złe naprawić.
Któreś z pism ubolewało, że tysiąc ośmdziesięciu jeden członkom zalegającym w opłatach Towarzystwa Osad Rolnych ani razu nie przyszło na myśl w ciągu 365 dni uiścić składkę; a ja zaręczam, że członkom tym chęć uiszczenia składki przyszła 365 razy w ciągu roku, ale za każdym razem odłożyli do jutra. Doskonałym przykładem takiego dojutrkostwa jest także Towarzystwo Dobroczynności. Czy też wiecie, czytelnicy, co się dzieje z poborem składki na drzewo dla biednych? Jeżeli wiecie coś, to łaskawie mi powiedzcie, bo ja nic nie wiem. A tymczasem mamy dziś już połowę marca, a za piętnaście dni będziemy mieć kwiecień, dalej maj - i jeżeli pobór tak pójdzie, jak idzie dotąd, to w końcu pieniądze już nie na drzewo, ale na lody biednym lub na inne napoje chłodzące rozdane być winny, albowiem po ostrej zimie wielkich należy się spodziewać upałów.
Źle, źle, moi czytelnicy! Jesteśmy miłosierni jak Samarytanka, ale w imię miłosierdzia lubimy się niemiłosiernie wytańcować. Chętnie chodzimy na bale dobroczynne, koncerta, przedstawienia sceniczne; gotowiśmy zakładać kasy wsparcia dla wszelkiego rodzaju podupadłych panien, wdów i mężatek; gotowiśmy na każdy jęk nieszczęścia ruszyć workiem; gotowiśmy jakiemuś pozbawionemu paletota studencikowi dać dziesięć paletotów bez względu, że potrzeba mu tylko jednego; gotowiśmy płakać nad flisakiem Świechem, który utraciwszy ubranie nie mógł wyjść na ulicę, jak ongi Epaminondas - ale kiedy chodzi o podtrzymanie instytucyj, nie ma nas: nagadamy się dziesięć razy więcej, a zrobimy dziesięć razy mniej, niż rzecz warta.
Nowym dowodem tego i Muzeum Przemysłowe. Co się z nim dzieje? Pisano o nim artykuły wstępne, dowodzono pożyteczności takiego zakładu, przekonywano się wzajemnie; za sam papier i atrament, jaki zużyto w tym przedmiocie, można by zakupić znakomitą część okazów do Muzeum Przemysłowego; ale potem przyszła nowa fala projektów, a Muzeum, jak było życzeniem, pozostało wspomnieniem.
Oto są grzechy naszego żywota!
A teraz mówmy o czym innym. Oglądaliśmy w tych dniach ciekawe pod wielu względami wydawnictwo. Jest to album widoków krajowych pana Napoleona Ordy, znanego muzyka i rysownika. Całe album składa się z trzydziestu tablic litografowanych u Fajansa. Widoki są rzeczywiście wspaniałe i jak dla nas, pełne rodzimego uroku. Przeważnie są to rezydencje pańskie i szlacheckie, do których przywiązane są wspomnienia historyczne o wielkich mężach stanu, wielkich wojownikach, wielkich poetach lub wielkich zdarzeniach historycznych. Z drugiej strony, widok tych wspaniałych pałaców, jakie nieczęsto i za granicą się trafiają, widok tych bogatych i architektonicznie znamienitych siedzib rodowych przekonać może łatwo niejednego, że i u nas od dawnych czasów kwitło budownictwo, że nie tak bardzo znów zacofani jesteśmy pod tym względem, iżby dla oglądania czegoś takiego aż za granicę jeździć trzeba.
Album, ze trzydziestu kart złożone, kosztuje w każdej księgarni 9 rubli, co sprawia, że pojedyncza karta po dwa złote wypada. Wydatek niewielki, nabytek dla mało znających gubernie: wileńską, grodzieńską, kowieńską, kijowską i inne, prawie obowiązkowy, a bez kwestii korzystny.
Wydaje się tyle pieniędzy na rozmaite zagraniczne sztuki, że na coś tak swojskiego grzech byłoby poskąpić. Na szczęście dla naszych kieszeni, razem z wiosną, podczas której przylatuje prawdziwe nasze ptactwo wędrowne, zagraniczne odlatuje do siebie na zachód i południe. Odjeżdża opera włoska - żegnana bez żalu, choć opuszcza nas na wieki wieków. Wystawiono kilkanaście sztuk znanych jak pacierz, nakaleczono nam uszu, kazano nam patrzeć na prymadonny tak stare i tak zawsze odmładzające się jak kwestia wschodnia - aż wreszcie cała opera, jakby bojąc się nadchodzącej wiosny i jej śpiewaków-słowików, ucieka unosząc z sobą wspomnienia, pieniądze i katary, o jakie pewno we Włoszech niełatwo.
Od opery włoskiej do mądrych piesków śpiewających przejście może niezbyt dla pierwszej pochlebne, ale cóż robić, kiedy samo jakoś pod pióro przychodzi? Jak wiemy, psy te umiały wcale nieźle rachować, mianowicie mnożyć i dodawać. Budziło to niemały podziw, nie było jednak niczym dziwnym, albowiem pan ich jest to prawdziwy mistrz w rachunku, a zwłaszcza w mnożeniu i dodawaniu w znaczeniu przedmiotowym. Dowodem tej jego biegłości jest, że zarobił u nas wcale nieszpetną sumkę. Dla zupełnego zaokrąglenia jej odkłada swój "nieodwołany wyjazd" z dnia na dzień, zniżywszy przy tym ceny wejścia, które w pierwszej postaci były możliwe tylko wobec nadzwyczajnego entuzjazmu, jaki w publiczności budzili pierwszy tenor i pierwszy sopran tejże opery.
Ów "nieodwołalny", a ustawicznie "na powszechne żądanie" odkładany wyjazd da się chyba porównać z "jeszcze tylko bardzo krótkim czasem", jaki bawić tu już od dwóch miesięcy zamyśla słynne Muzeum Gassnera na Nowym Świecie. "Jeszcze tylko bardzo krótki czas" - mówią afisze na ulicach, powtarza człowiek rozdający przechodzącym programy i donoszą ogłoszenia pism codziennych. Cóż by to znaczyło? Wprawdzie pojęcie czasu jest rzeczą nader względną; z tym wszystkim nie sądzimy, żeby p. Gassner dlatego tylko, że jego woskowy żuaw kona codziennie od kilku lat przez 12 godzin dziennie, miał pogląd na czas tak dalece od naszego różny. Ale ponieważ, jak wiemy, człowiek mimo woli ulega wpływom otoczenia, być więc może, że konwulsyjne robienie bokami woskowego konającego żuawa udzieliło się częściowo i jego panu, który skutkiem tego przewiduje, że "jeszcze tylko bardzo krótki czas" będzie się mógł produkować. Być może także, że podobnymi powodami można sobie wytłumaczyć pożyteczne bardzo, lubo może trochę za późne obniżenie cen wejścia i gorliwość w rozdawaniu na ulicy programów, czy kto chce je brać, czy nie chce.
Nie wchodząc jednak w te powody, powiemy, iż cieszy nas odlot podobnych ptaków. Bądź co bądź, wszelkie woskowe muzea naprzód: źle wpływają na moralność szkolnej zwłaszcza młodzieży, a następnie: psują smak publiczny dając wrażenie grube i wstrętne zamiast prawdziwie estetycznych. Zbiór mieczów katowskich, średniowieczne tortury, w połączeniu z objaśnieniami w nieistniejącym na świecie języku, składającym się z mieszaniny wyrazów polskich, niemieckich i rosyjskich, w fantastyczny sposób zakończanych - dalej zbiór półnagich figur lub woskowe przykłady okropnych skutków płochości, wszystko to razem wzięte jest przede wszystkim obrzydliwe. O ile zresztą takie muzea mają być pomocniczymi nauce, o tyle znajdują swoje uprawnienie; ale służąc zabawie, występując w roli rozmaitych ciekawości, ku zbudowaniu młodocianego wieku pokazywanych, więcej niezawodnie szkody niż pożytku przynieść mogą. Niechaj więc jadą jak najprędzej; my zaś skorzystamy z ich odjazdu i skierujemy naszą uwagę w inną stronę. Oto na zakończenie felietonu dobra nowina. Będziemy mieli na pewno konkurs dramatyczny, i to konkurs nie lada. Inicjatywę dał hr. Fredro przeznaczywszy na ten cel rs. 300. Obecnie suma ta zwiększyła się już znacznie, bo przeszło do 500, jest zaś nadzieja, że dojdzie do tysiąca. Będzie to konkurs z wielu względów ciekawy. Najdzielniejsze siły staną oczywiście do walki, i walka pójdzie gorąco. Nie tyle do takich igrzysk zachęca nagroda pieniężna - ta bowiem nie zrobi nikogo bogatym - ile sława, jaka z palmą pierwszeństwa idzie w parze. Dotychczas podobne konkursa odbywały się w Krakowie; ale tam sztuki z Królestwa nadsyłane nie miały powodzenia. A prawda, że podejrzewano wieczyście sędziów o stronność, ale też i prawda, że wszystkie te sztuki z Królestwa nadesłane, a o których dowiedzieliśmy się, że na konkursie były, nie zostały nagrodzone ani odznaczone, dlatego że nie zasługiwały na to najkompletniej. A i w ogóle powiedzmy sobie, że nie licząc kilku ludzi zdolniejszych - poziom naszego komediopisarstwa stoi bardzo nisko; krzyczą wprawdzie na krytyków wniebogłosy, że zabijają każdą sztukę oryginalną, ale to przesada. Nie krytycy zabijają, ale sztuka sama rozbija się o deski sceny, jak żółw, który chcąc latać, uniesiony w powietrze, spadł i rozbił się o skałę. Gdy zdarzy się cos lepszego, krytycy umieją i chwalić, jak tego mieliśmy i w ostatnich czasach dowody. Ale też chwalić sztukę dlatego, że swojska, kiedy ze wstydu rado by się ją od razu pogrzebać, właśnie dlatego, że tak zła a swojska - chwalić taką sztukę nie leży w mocy sumiennego człowieka. Konkurs nie da wprawdzie talentu tym, co go nie mają, ale poruszy do pisania tych, co mają, a pisać nie chcą. Oto jest najlepsza strona konkursu.

[powrót]