Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XI

Nowy komitet - Zasługi interregnum - Córy opozycji - Szczęście kobiety - Nasze niedbalstwo - Spółka Jedwabnicza - Koncert
studencki - Gimnazja i uczniowie - Fałszywa wiosna i uniesienia felietonisty - Ptaki za pieniądze i ptaki za
darmo - Kwesty - Diariusz Wielkiego Tygodnia - Jako po burzy następuje zwykle pogoda - Alleluja!

Nareszcie uformował się nowy komitet Towarzystwa Muzycznego. Szło jak po grudzie, ale posiedzenia ogólne i posiedzenia szczegółowe, agitacje wyborcze, wota ufności i nieufności, wnioski, mowy, poprawki - słowem, cała owa technika parlamentarna, której w ostatnich czasach więcej w Towarzystwie niż muzyki, a która miała pomagać do wytworzenia nowej władzy, zrobiła przynajmniej - może zresztą pomimo woli - tyle, że nie zdołała przeszkodzić uformowaniu nowego komitetu. Jest komitet, a więc będzie i muzyka. Pokrzepieni tą radosną nadzieją, gotowiśmy usprawiedliwić czasy interregnum, to jest okres między rozejściem się jednego a sformowaniem nowego komitetu - owe czasy rzeczypospolitej z domyślnym trybunem Narwickim na czele. Przyszły historyk Towarzystwa Muzycznego, jeżeli to tylko nie będzie uprzedzony jaki meloman, któremu przede wszystkim chodzi o muzykę, potrafi nie tylko usprawiedliwić ową epokę przełomu, ale nawet podnieść te jej zasługi, które niezawodnie położyła kształcąc parlamentarnie nasze społeczeństwo. Istotnie, otucha wstępuje w serce moje na myśl, ile jednak mamy prawdziwych zdolności, które tak świetnie zabłysły w czasach agitacji wyborczej; ilu doskonałych mówców, ile głów iewyczerpanych w pomysły dążące prosto ku uszczęśliwieniu i utrwaleniu wszelkich instytucji; ile na koniec wielkości, które niezawodnie więdłyby i marniały zapoznane, gdyby nie owe przewroty muzyczne, obecnie należące już wprawdzie do przeszłości, ale zawsze pamiętne przez wielkie reformy, jakie zdołały przeprowadzić.
Dzięki na koniec tym przewrotom życie towarzyskie naszego miasta, które już poczęło było usypiać, ożywiło się znakomicie. I jakże zresztą mogło być inaczej? Czyż salony dam należących à tout prix do opozycji i biorących gorący udział we wnioskach, poprawkach i agitacjach mogły pozostać zamknięte dla bohaterów agitacji wyborczych? Byłoby to równie nienaturalnym jak i nagannym. Salony więc otworzyły się dla bohaterów, tak jak otworzyły się i serca córek opozycji: dziewicze serca tych wszystkich niepełnoletnich, pełnoletnich i przepełnoletnich kwiatów, dla których opozycja wywalczyła większe prawa, większe niż dawniej prerogatywy. O piękne kwiaty! O wy, córki opozycji! Nim przyjdzie czas, że zasiądziecie w komitecie i komisji rewizyjnej, powiem wam na ucho, że nie dziwię się wam. Dobra jest muzyka, dobre wieczory piątkowe - ani słowa; ale jest coś lepszego od piątków i od muzyki, a tym czymś lepszym jest oddać serce prawdziwie wielkiemu człowiekowi. Ach! być Heloizą Abelarda, być oblubienicą męża, którego nazwiska nikt bez sakramentalnego zaimka nasz nie ośmieliłby się wymówić; być żoną męża, którego parasol i kalosze potomność pod szklanym kloszem umieści i w muzeach z podziwem i namaszczeniem oglądać będzie; opleść bluszczowymi ramiony wspaniały dąb, który sam nie wie, gdzie się wierzch w obłokach podział; lecieć do słońca wraz z orłem - czyż nie jest największe szczęście dla kobiety? Cóż więc dziwnego, że otworzyłyście serca i że oczy wasze patrząc na młodych agitatorów zdały się mówić: "Wejdź, panie! przybytek cichy czeka cię! Wejdź, panie - tu radość, tu szczęście, tu cisza, tu wesele i zapomnienie życia". Niech nikt nie wmawia we mnie, że tak nie jest. Wiem ja dobrze, że stan małżeński ma swoje kłopoty i umartwienia, ale wiem także, że poświęcenie ma swój urok i nie cofa się przed lada przeszkodami, zwłaszcza jeżeli chodzi o poświęcenie serca dla geniuszu, dla prawdziwej a potężnej wielkości.
Tyle jak na dziś o domorosłych wielkościach, w przyszłości bowiem nieraz jeszcze może do nich powrócimy, a teraz zajmijmy się naszymi sprawami domowymi, o których nie tylko zagraniczne pisma nie piszą, ale i my sami albo niewiele wiemy, albo nie chcemy wiele wiedzieć. Do takich spraw należy niezaprzeczenie Spółka Jedwabnicza. Pomimo ustawicznych nawoływań prasy, pomimo wszelkich wysileń Spółki sprawa jedwabnictwa krajowego nie zdołała u nas wzbudzić żywszego zainteresowania się naszej publiczności. Prawda, że dawny zarząd Spółki nie działał z należytą energią, ale kto wie, czy w ten stan apatii, z którego jedni się naśmiewali, a drudzy ciągnęli osobiste korzyści, nie pogrążyła po części zarządu obojętność publiczna, z której nie umieliśmy się otrząsnąć do dziś dnia: do dziś dnia bowiem wielu, zwłaszcza obywateli ziemskich, uważa sprawę jedwabnictwa za zabawkę, w najlepszym razie nieszkodliwą, ale i nieużyteczną. Czy jednak pogląd taki jest słuszny? Owóż, bez najmniejszej wątpliwości, zdania podobne nie tylko nie mają za sobą ani odrobiny słuszności, ale nawet są ciężkim grzechem przeciwko ekonomicznym interesom kraju. Jedwabnictwo może po prostu przynieść krajowi w przyszłości miliony i nie ma żadnej dobrej racji, dlaczegoby przynieść ich nie miało. Drzewa morwowe wytrzymują nasz klimat tak dobrze, a może i lepiej, jak gruszki, śliwki, ogrodowe jabłonki lub wiśnie; hodowla jedwabników nie wymaga wielkich nakładów, nie zajmuje wielu rąk, nie wymaga studiów. Rzecz to prosta, którą lada kto potrafi; słowem, jest to jedna z najtańszych, a zarazem najkorzystniejszych produkcji. Dlaczegóż więc mamy przez lenistwo i opieszałość pozbawiać kraj jednego z bardzo potężnych źródeł dochodu? We Francji przeszło sto lat wprowadzenie jedwabnictwa spotykało zacięty opór, a dziś przynosi jej miliony. Wszystkie argumenta, jakich dziś przeciwnicy jedwabnictwa u nas używają, były użyte już wówczas. Mówiono, że klimat Francji nieodpowiedni; że hodowla się nie opłaci; że jest stratą czasu - dziś argumenta ta przebrzmiały, a kraj ma miliony. - Naprodukujemy jedwabiu, a nie będzie fabryki, która by go nie kupiła - mówią dziś niechętni wszelkiej nowości konserwatyści. - Naprodukujcie jedwabiu, a znajdą się fabryki - odpowiadamy, wsparci doświadczeniem innych krajów. - Nie lekceważcie sprawy; jeśli nie wy, to wasze wnuki i prawnuki doczekają się plonów i błogosławić was będą za wasze prace i nie wynagrodzone na razie trudy. Pamiętajcie, że kto dziś zasadza jedno drzewo morwowe, ten w przyszłości rzuca garść złota do krajowego skarbu. Pamiętajcie, że jest to jedna z najważniejszych spraw społecznych, której pomyślne rozwiązanie nieobliczone korzyści przynieść nam może.
Ale sprawa ta, póki nie przejdzie ze szpalt dziennikarskich na pole rzeczywistości zmysłowej, póty pozostanie tylko marzeniem i zbiorem dobrych chęci. Największy obowiązek cięży tu na obywatelstwie ziemskim, które samo tylko może plantacje morwowe prowadzić i rozpowszechnić, i na duchowieństwie wiejskim, które prócz tego może w hodowli jedwabników znaleźć równie miłą jak pożyteczną pracę, niezbyt utrudzającą, a obfitą w następstwa.
Dalej, nie trzeba zapominać, że jeden rodzaj przemysłu, mianowicie przemysł gorzelany, dawniej tak nieproporcjonalnie do innych gałęzi rozwinięty, teraz upada; dlaczegóż więc nie przygotować zwolna pola dla drugiego rodzaju przemysłu? Że zaś gorzelnictwo upada, na to, zdaje się, nie trzeba dowodzenia. Wysokie podatki akcyzne i brak gotówki, ta epidemiczna choroba obywateli ziemskich, sprowadzą niezawodnie znakomite zmniejszenie się produkcji wódki. Mniejsze gorzelnie upadną jeszcze za dni naszych, a pozostaną tylko większe, jako przedsiębiorstwa fabryczne na znacznych kapitałach oparte. Otóż, gdyby jedwabnictwo, które nader małego potrzebuje nakładu, zastąpiło z czasem przemysł wódczany, zyskaliby na tym obywatele jeszcze i z tego względu, że nie potrzebowaliby na spłacenie akcyzy zaciągać żydowskich długów lub też sprzedawać produktu po cenach, jakie brodaty wierzyciel, przy nadejściu terminu długu, bez względu na ceny targowe nakłada.
Energiczny dzisiejszy zarząd Spółki z pewnością nie da, na wzór dawniejszego, powodu do znanego żartu, że w naszym Towarzystwie Jedwabniczym - jedwab niczym. Możemy zaręczyć, że obecnie sprawy Spółki będą przeprowadzane z energią i z wytrwałością, które mimo wszelkich przeszkód nie dadzą nikomu zaspać gruszek w popiele.
Na koniec, i dziennikarstwo winno, choćby aż do znudzenia, zajmować czytelników tą sprawą. Będziemy wołać i napominać bez względu na zarzuty, że się powtarzamy zbyt często. Chcecie, byśmy się nie powtarzali, czytelnicy? Krótka na to rada: sadźcie morwy i hodujcie jedwabniki. Oto, czego żądamy.
A teraz możemy przejść do dalszych spraw chwili obecnej.
Posiedzenia wszelkiego rodzaju towarzystw, teatr, koncerta i odczyty - oto najważniejsze fakty z dziejów tygodnia. Koncert na niezamożnych studentów uniwersytetu powiódł się, jak zwykle, znakomicie, przyniósł, jak zwykle, znaczny dochód i wywołał, jak zwykle, liczne a pochlebne wzmianki w rozmaitych pismach o gotowości warszawian w niesieniu pomocy kształcącej się młodzieży, o żywym poczuciu obywatelskich obowiązków i tym podobne. Nie myślę temu zaprzeczać ani narażać się moim czytelnikom przez odmawianie im tych grzeczności, na które istotnie zasługują, ale zwrócę uwagę na jedną okoliczność. Warto by tez pomyśleć i o gimnazjach. Studenci uniwersytetu stosunkowo w daleko lepszych znajdują się warunkach. Są starsi, wykształceńsi; łatwiej mogą znaleźć czy to lekcje, czy jakiekolwiek inne zajęcie, gdy tymczasem uczniowie z gimnazjum pozbawieni są tego rodzaju pomocy. Dalej, student zalegający z zapłatą wpisu, mimo rygoru, jaki przestrzegany jest w uniwersytecie, więcej ma łatwość czy to w przedłużeniu sobie terminu wypłaty, czy to w uwolnieniu się od niej całkowitym niż uczeń gimnazjum, dziecko jeszcze bezbronne wobec losu i niezaradne. Pomyślmy i o nich. Niektórzy z nich w trudnych i bardzo trudnych znajdują się warunkach. Ileż to się czyta ogłoszeń w obydwu "Kurierach" o uczniach nie mających paltotów na zimę lub książek do nauki. Prywatne miłosierdzie zapobiega temu, jak może, ale nie zawsze może - i zresztą jałmużna prywatna upokarza, upokarza nawet dzieci, które nadto jeszcze młode, by zapracowały na siebie, dość są jednak rozwinięte, by zapłonąć wstydem, gdy obca prywatna dłoń wyciąga się ku nim z jałmużną. W miastach prowincjonalnych miejscowe gimnazja stosunkowo w lepszym są położeniu. Tam co rok albo i częściej odbywają się to koncerta, to teatra amatorskie, z których dochód na wpis i mundurki się przeznacza; w Warszawie uwagę ogólną absorbuje uniwersytet, gimnazja zaś zostawione są same sobie. Pomyślmy więc i o nich; pomyślmy z tą gotowością serdeczną, z jaką myślimy o uniwersytecie, a zachowamy nauce niejeden młody umysł, który nędza od niej odrywa.
Oby te słowa nie były głosem wołającego na puszczy!
Cóż więcej wam powiem, czytelnicy? Opera włoska opuściła nas; zimowe ptaki śpiewające za pieniądze - odleciały, a wiosenne skrzydlate ptaki śpiewające po bożemu za darmo - nie przyleciały jeszcze. Ach, ta wiosna! ta wiosna! Nie mogę sobie darować pewnego uniesienia lirycznego na cześć wiosny, jakiego dopuściłem się jeszcze w zaprzeszłym felietonie. Mój Boże! w duszy grały mi już fujarki wieśniacze, ptastwo śpiewało w zagajnikach, słyszałem szelest strumieni powstałych ze stopniałego śniegu, widziałem zielone pąki na drzewach; gotówem przysiąc, że kreśląc tamte hymny, słyszałem już kukułkę w dąbrowie; a tymczasem w chwili gdy piszę te wyrazy, wicher niesie śniegu płatki, zacina wiatr i mimo woli przypomina się gawędka poczynająca się od słów:

Cóż, Michale, tam na dworze?
Źle - że człowiek wyjść nie może.

Istotnie, źle jest, a będzie jeszcze gorzej, bo oto i Wielki Tydzień. Jeżeli jesteś żonaty, o czytelniku! to wiesz, co to znaczy. Żona zapowiada ci, że nie myśli wprawdzie piec święconego, ale ot... byle tam coś mieć dla gości - i od tej chwili zaczyna się w domu jarmark. Zamiast zwykłych rozmów słyszysz tylko narzekania, że jaja podrożały, że rzeźnicy zdzierają, że trzeba kupić to rodzynków, to gorzkich migdałów, to słodkich, to maczków, to fig, to orzechów. Coraz to ciężej wzdychasz - i coraz ciężej sięgasz ręką do kieszeni. Coraz to częściej słyszysz przy tym takie zdania, jak np.: "Ja także jestem oszczędna i z pewnością nie wydam więcej, niż potrzeba, ale przyznam się..." Tu następuje lekkie ruszenie ramionami i pewien grymasik, który rozumiesz tak dobrze jak i ja. Źle: żona w coraz gorszym humorze. Frazes: "Nudzisz, mój drogi!" poczyna stawać się w jej ustach przysłowiem. Z kuchni dochodzą cię dialogi tak ożywione i tak smaczne jak echa "Przeglądu Tygodniowego". Na dobitkę post. Żona nie da z mięsem. Na próżno rzucasz w przejściu wzrok pełen namiętności na czerwone wzgórzystości szynek i wieńce wonnych kiełbas. A uciekniesz z domu i zjesz w restauracji z mięsem, to znów wyrzuty sumienia męczą cię. Coraz gorzej! Ktoś dzwoni: wchodzi rządca domu z listą przesłaną z magistratu, uśmiecha się, jakby coś najdowcipniejszego miał powiedzieć, i z niezwykłą tej potworze słodyczą mówi pokazując mu listę: "Oto nazwisko pana dobrodzieja... pan dobrodziej zechce wpisać, ile ofiaruje na biednych". - A ty odpowiadasz: "Ofiaruję diab... chce mówić diabelnie niewiele, bo ciężkie czasy" - i ofiarujesz jakiegoś tam rubla, bo mniej dać nie wypada. W Wielki Piątek, gdy wszyscy mężowie z żonami i dziećmi żon swoich (jak mówi Pismo) idą na Groby, idziesz i ty, wedle starego obyczaju, z żoną i małym Jasiem. Wchodząc do kościoła, starasz się przemknąć między dwoma stolikami, przy których kwestują arystokratyczne damy; patrzysz w sufit sklepienia kościoła i odkrywasz w nim nieznane ciekawości, które nie pozwalają ci zauważyć, że właśnie arystokratyczna dama uderza pierścionkiem w tacę i uśmiecha się spoglądając na ciebie wzrokiem przechodzącym wszelkie pojęcie, jakie o uprzejmości mieć można. Już sądzisz, że dzięki sklepieniom przemknąłeś się między Scyllą a Charybdą, gdy nagle słyszysz głośne: "diaaa!" swojego Jasia. Co się stało? Jaś poszedł do stolika, dostał od damy obrazek i dziękuje jej. Cóż robić! Trzeba i tobie za Jasia podziękować. Wydobywasz trzy ruble. "Jaki grzeczny pański synek! - słyszysz od arystokratycznej damy - jak się grzecznie kłania!" - Już ja mu się ukłonię - myślisz sobie - jak tylko przyjdziemy do domu - i wreszcie wracasz do domu zły, bo lekki i głodny.
Wielka Sobota: nie podobna w domu wytrzymać! Coś się tam przypaliło czy przyswędziło, czy przydymiło. Jaś łasował rodzynki z brytwanny i sparzył się. W domu krzyk, zgiełk, hałas. Żona nieubrana, nieuczesana, zamęczona. Przekonywasz się, że jest to osoba opryskliwa, wychodzisz na ulicę i przychodzisz późno w nocy.
Wielka Niedziela. Ranek. Jesteś zły; nie patrzysz na żonę. Idziecie do kościoła. Godzina 1: wracacie. Żona wychodzi do drugiego pokoju i wkrótce wraca niosąc talerz z jajkiem święconym. Spoglądasz na nią. Cóż to za rozkoszna, milutka i czyściuchna istota! Ciemne jej włosy wiją się ślicznie uczesane nad białym czołem, a w łagodnych niebieskich oczach ma łzy. Padacie sobie w objęcia i rozczulacie się. Godzina kwadrans na trzecią: zjadłeś święcone, napiłeś się ciepłego bulionu, nakładasz fajkę, siadasz koło żony na kanapie i poczynasz śpiewać:

Raz gdy w gaiku zielonym
Korydon ujrzał Palmirę...

(etc. na nutę: Było to pod Ciechocinkiem).
Wesołych a spokojnych świąt, czytelniku!

[powrót]