Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XIII

Towarzystwo Muzyczne w Kielcach - Przeciętny kaliszanin - Jeszcze o zapisie Walentego Stanczukowskiego - Bal w Czerwonym
Domu - Salon porady prawnej - Jedenaście źródeł - Zakłady - Wisła - Wiosna - Pierwsze fiołki - Kwiaty na ulicach i ich
sprzedaż - Żebractwo i handel - Żebractwo jako sztuka - Artykuły wstępne -
Pamiętniki aktora teatru w Gawronowie

Dowiadujemy się, że Kielce myślą o założeniu u siebie Towarzystwa Muzycznego. Zamiar to ze wszech miar godny pochwały, albowiem lepiej jest słuchać muzyki, choćby najgorszej, niż tracić czas w miejscowych knajpach, jak to po większej części czynią urzędnicy w miastach prowincjonalnych. Warszawa niezawodnie nie omieszkałaby dostarczyć Kielcom muzycznych posiłków. Niejedna zawiedziona ambicja, którą ominęło krzesło dyrektorskie w Warszawie, udałaby się do Kielc, powtarzając nie do Kielc wprawdzie zastosowane, ale i w stosunku do Kielc trafne słowa Cezara: "Wolę tu być pierwszym niż w Rzymie drugim".
A teraz pozwólcie, czytelnicy, że z Kielc przeniosę was do Kalisza, co zresztą z pomocą imaginacji daleko łatwiej i bezpieczniej można uczynić niż za pomocą wszelkich używanych u nas środków komunikacyjnych.
Czy wiecie też, czytelnicy, co to jest "przeciętny" kaliszanin? Otóż na pozór zdawało by się, że jest to jednostka idealna, wypadła z ilości podzielenia cnót, wad, wszelakich dodatnich i ujemnych cech i czynności przez liczbę mieszkańców - w każdym razie jednostka teoretycznie idealna. Tymczasem cóż się pokazuje? Oto, że ta jednostka, w teorii idealna, w praktyce jest - chciałem powiedzieć: diablo nieidealną - mówię zaś: arcyrealną. I tak: gdyby ktoś podzielił ilość wypitych kufli piwa przez ilość mieszkańców, pokazałoby się, że przeciętny kaliszanin ma doskonałe pragnienie. Dalej, jeżeli podzielimy ilość zjedzonych wołów, bułek, chleba, cebuli, ilość wypitej herbaty, ponczu, ilość zjedzonych korcy kartofli, mleka, masła przez ilość mieszkańców, okaże się, że apetyt przeciętnego kaliszanina może wzbudzić prawdziwą zazdrość w duszy przeciętnego mieszkańca każdego innego miasta położonego bądź po prawym, bądź po lewym brzegu Wisły. Dalej jeszcze: ilość zrobionych przez rok plotek przez ilość mieszkańców świadczy wyraźnie, że i przeciętny kaliszanin prawie dwa razy więcej interesuje się bliźnim niż sobą samym. Męska połowa mieszkańców twierdzi wprawdzie, że zasługa tak świetnego rezultatu co do ostatniej wypadkowej spada głównie na piękną połowę mieszkanek Kalisza, zwłaszcza zaś na te, które poślubiwszy dziewictwo, doczekały w nim wieczornych dni żywota swego. Ale nie o to chodzi; rzecz w tym, że przeciętny kaliszanin dobrze je, pije jeszcze lepiej, sypia długo i dużo gada. Zobaczmyż teraz, ile przeciętny kaliszanin czyta. Ponieważ nie mam pod ręką dokładnej cyfry prenumeratorów "Kaliszanina" ani ilości pism wysyłanych do Kalisza z Warszawy, biorę więc te dane, które wziąć mogę. Oto panowie Heybowicz, Giller i Sp. założyli w Kaliszu tanią czytelnię, sprowadzili do niej kilkaset tomów książek i znaleźli w kilkunastotysięcznym mieście - ośmnastu prenumeratorów. Wypada z tego, że Kalisz zażądał w swej czytelni ośmnastu tomów, wyraźnie: ośmnastu tomów, co podzielone przez ilość mieszkańców daje ułamek tomu na mieszkańca tak mały, że go z tego powodu nie cytuję, albowiem w obliczaniu sum większych zbyt małe ułamki zwykle się opuszcza.
Przeciętny tedy, czyli w teorii: idealny kaliszanin - niezbyt idealnie przedstawia się w praktyce. Że jednak między nieprzeciętnymi mieszkańcami pomienionego grodu liczne znajdują się wyjątki, dowodzi tego choćby zapis zmarłego w Kaliszu Walentego Stanczukowskiego, który to zapis niedawno jeszcze silnie zainteresował publiczność. Nieboszczyk podzieliwszy cały swój majątek, 4500 rs. wynoszący, na drobne sumy, bądź rozmaitym miastom, bądź instytucjom [przeznaczył je], z warunkiem, aby nie pierwej zostały obdarowanym oddane niż po latach 120, to jest wówczas, gdy jednostki na tysiące, a dziesiątki na miliony się zamienią. Zacny filantrop i uczciwy obywatel. A jednak cóż powiecie, czytelnicy, że niektórym krytycznym umysłom zapis taki wydał się niezgodnym z zasadami ekonomii, sam zaś p. Stanczukowski niepraktycznym. W istocie, był niepraktycznym i wysoce nawet niepraktycznym, słuszną jest bowiem uwaga felietonisty "Niwy", że nazwano by go praktyczniejszym, gdyby np. za owe 4500 rubli kazał nabyć okowity po cenach dawnych, a następnie sprzedawać po teraźniejszych lub gdyby kupił dom w Warszawie i po każdym podniesieniu po 3 ruble podatków podwyższał o 30 rubli komorne każdemu z lokatorów. Zaiste, taka praktyczność aż nadto często obecnie jest u nas praktykowaną.
Ale cóż bo u nas nie jest obecnie praktykowane? Od czasu jak odbył się bal w Czerwonym Domu na Lesznie, nie dziwią się już w Warszawie niczemu. Ale czy wiesz, czytelniku, co to jest Czerwony Dom na Lesznie? Jeżeli jesteś kupcem pierwszej lub drugiej gildii, wiesz to niezawodnie, może nawet empirycznie; jeżeli zaś nie jesteś kupcem, muszę cię objaśnić, że jest to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie nie tylko nie podnoszą komornego, ale nawet darmo mieszkania dają. - Proszę? - powiesz - chciałbym w tym domu mieszkać! - Co do mnie, przed balem nie radziłbym ci nawet in effigie, gdyż jest to, po prostu mówiąc, koza za długi, ale po balu, doprawdy sam nie wiem: radzić czy nie radzić? Bawiono się - słyszałem - tak dobrze jak na żadnym z rautów ubiegłego karnawału lub postu. Niektórzy nawet wyrażają nadzieję, że w przyszłości dom ten zastąpi dotychczasową Resursę Kupiecką; raz dlatego, że w dotychczasowej coraz większy brak resursu wesołości czuć się dawał, a po wtóre, że w nowej wyłącznie kupiectwo nasze ma brać udział. Obawiają się nawet, że natłok kandydatów będzie zbyt wielki jak na niezbyt rozległy dotychczasowy budynek; optymiści jednak pocieszają się myślą, że właśnie entuzjazm ten kandydatów powstrzyma wielu z nich od nagłych a niespodziewanych wycieczek za granicę, które dotąd tak bardzo bywały w modzie.
Oto i jedna z ważniejszych nowin ubiegłego tygodnia. Drugą taką nowiną jest świeżo zaprojektowane założenie salonu porady prawnej w Warszawie. Ma to być coś w guście lecznicy. Rzecz jeszcze jest podobno w powietrzu, ale kto wie, czy nie przyjdzie do skutku. Miałaby ona tę dobrą stronę, że jeżeli nie położyłaby końca pokątnemu doradztwu, to przynajmniej ograniczyłaby je w znacznej części. Za pewną, niezawodnie wielce umiarkowaną kwotę można by każdej chwili zasięgnąć rady prawników młodych i pełnych energii. W praktyce założenie takiego salonu napotka zapewne niemało trudności, spróbować jednak nie zawadzi. Lecznice idą wcale dobrze i przynoszą założycielom czyste zyski, może by więc i salony porady szły dobrze. W każdym razie wynagrodzenie musiałoby tu być zależnym od wielkości sprawy, co zresztą sami prawnicy obmyśleliby dokładnie bez naszej pomocy.
Bądź co bądź, jeżeli rzecz przyjdzie do skutku, to żyć nie umierać, i tylko się procesować w Warszawie. Pokazuje się, że na wszystko będą niedługo ulepszone sposoby. Będziemy tanio się leczyć, tanio procesować; słowem, przyszłość uśmiecha się nam i obiecuje bardzo wiele.
Z tych obiecanek pragnęlibyśmy szczególniej, aby jedna nie stała się cacanką. Oto mamy podobno dostać źródlaną wodę do picia. Pan Kaczkowski wskazał po lewym brzegu Wisły aż jedenaście źródeł czystej jak łza a zimnej jak lód wody, którą gdyby tylko jakimikolwiek sposobami sprowadzić do Warszawy, nie pilibyśmy tak wielkiej ilości gliny, mułu i wielu innych mniej jeszcze pożywnych, a przede wszystkim mniej zdrowych niż glina i muł, ingrediencji rozpuszczonych w wiślanych falach. Dziś już, o ile mi wiadomo, robią ludzie zakłady, czy municypalność sprowadzi te źródła, czy ich nie sprowadzi do Warszawy. Co do mnie, trzymam za tymi, którzy utrzymują, że źródła będą sprowadzone; nie zakładam się tylko o to, kiedy będą sprowadzone, bo tego nikt przewidzieć nie zdoła. W każdym razie winniśmy się cieszyć, że jeżeli nie my sami, jeżeli nawet nie nasi synowie i wnuki, to przynajmniej prawnuki nie będą tak zależeć od wodociągów jak my.
Okropna to bowiem sprawa z tą Wisłą i z tymi wodociągami! Kiedy w Wiśle wody mało, w wodociągach nie ma ani wody, ani ciągnienia; kiedy zaś Wisła duża, wodociągi się zatykają, jak to ma miejsce w tej chwili - i pijemy żur, nie wodę, który sprowadza rozmaitego rodzaju choroby. W takich chwilach woda źródlana byłaby prawdziwym dobrodziejstwem.
Wspomnieliśmy o Wiśle i znacznym jej w ostatnich dniach wezbraniu. Rzeczywiście wysokość wody dochodziła do tego stopnia, że już poczęto obawiać się powodzi. Prawdziwie piękny widok ujrzeć teraz można z wysokości mostu lub Zjazdu. Woda wystąpiła szczególnie od strony Pragi poza bulwary. Domy na Pradze, schowane za wałem ochronnym, zdają się spoglądać jakby z ironią przez wał na fale, tyle dawniej dla nich zgubne i straszne. Park praski do połowy prawie pod wodą, która wcisnąwszy się między aleje, gęste wierzby, jałowiec, potworzyła jakby stojące, mętne, ale spokojne jeziora. Saska Kępa również prawie całkowicie pod wodą: tu wzrok gubi się na tych ogromnych, błękitnych obszarach wód, które zalały niedoścignione okiem przestrzenie. Wieczorem, gdy słońce zachodzi pogodnie, wówczas obszary te, odbijając błękit i słońce, i zorze wieczorne, stają się jakby drugą zorzą, rozpiętą po ziemi. Czasem przed oczyma przesunie się maleńka łódka rybacka. Zjazd i most roją się mnóstwem ciekawych osób, które albo gubią wzrok a dali lub, przechylone przez poręcz mostu, wpatrują się w ogromne, żółte fale, niby szybko i narwisto, a jednak z pewną potężną ociężałością, posuwające się naprzód.
Piękna od kilku dni pogoda sprzyja tym ciekawym turystom.
Rzeczywiście, pogodę mamy już stanowczo, a raczej wiosna stanowczo już nastała. W dzień, koło południa, bywa nawet gorąco; na koniec pojawiły się już niezawodne zwiastuny wiosny: kwiaty.
Tak jest, pojawiły się już w formie małych bukiecików sasanków, które owinięte w zielony listek i posypane utartym fiołkowym korzeniem, mają zastępować fiołki. Małe chłopcy trudniący się sprzedażą bukiecików latają na wszystkie strony, chwytają niemal za poły przechodniów, proszą, pochlebiają, słowem, używają wszelkich możliwych sposobów do spieniężenia swego towaru. Jeżeli idziesz sam, miły czytelniku, łatwo sobie z nimi dasz radę; ale jeżeli towarzyszysz kobiecie, a do tego młodej i ładnej kobiecie, z którą jesteś na stopie ceremonialnej i której nie bardzo śmiesz kupić i ofiarować bukiecik, wówczas częstokroć bywasz w niemałym ambarasie.
Zaledwo bowiem wszedłeś w jakąś bardziej uczęszczaną ulicę, z daleka widzisz, jak dąży ku tobie obdarty kwiaciarz i mówi:
- Panie! Kup pan bukiecik, niedrogo sprzedaję! Dychacza biorę, dulca biorę.
- Idź sobie! - odpowiadasz.
- Panie! Jak Stwórcy dobrze życzę, kup pan dla panienki.
W tej chwili nie wiesz, co masz robić: uśmiechasz się umiarkowanie w mądry sposób do swej towarzyszki, mieszasz się i dajesz chłopcu nieme, ale wymowne znaki, żeby sobie poszedł do diabła.
- Panie! - woła mały psycholog - taka ładna panienka, jak życzę szczęścia Bogu! Ja żebym z taką chodził, to bym nie żałował... Phi! phi!
Mieszasz się jeszcze bardziej; wreszcie chcąc kres położyć sytuacji odzywasz się:
- Pani pozwoli?
- Ależ, panie!
- Weźnie panienka - wtrąca chłopak - powzdraga się i weźnie, jak Boga kocham!
Rad byś go za uszy złapał i podrzucił aż do zenitu, ale przy towarzyszce nie wypada. Dałbyś mu wreszcie dwa razy tyle za każdy bukiecik, ale nie śmiesz kupić go dla swej towarzyszki; nie możesz zaś zatrzymywać jej, aby kupić dla siebie. Ale przypuszczam, że towarzyszka twa zgadza się na bukiecik. Otóż na przykład: pokazuje się, żeś zapomniał w domu portmonetki; albo co gorsza, że nie masz drobnych i dajesz rubla żądając wydania reszty.
- Reszty? He! Reszty? Albo to taka panienka nie warta rubla - woła mały potwór - ja bym dla niej dał dziesięć! hu! hu!
Zrzekłeś się więc i reszty. Ale przypuśćmy, że przyszedł na cię dzień feralny. Oto idziesz dalej i nagle po przebyciu dziesięciu kroków słyszysz:
- Panoczku! daj grosik, trzy dni nic nie jadłem...
Czasem taka odyseja po Warszawie jest godną istotnie opisu. Przyszedłszy nie dalej niż od domu Kronenberga do Teatru lub od Śto-krzyskiej do Poczty, możesz być napadniętym przez kwiaciarza, przez młodą dziewczynę sprzedającą z płaczem (przez 12 godzin) kalendarzyki kieszonkowe; słowem: przez cały legion istot, których zatrudnieniem jest żebractwo pod pozorem handlu. Jeżeliś się na koniec cudem jakim wymknął nieznudzony i nieoszołomiony, nie mów jeszcze hop! bo możesz łatwo się spotkać z żebractwem bez pozoru handlowego. Patrz: oto zbliża się młoda i dość przystojna kobieta, nieźle nawet ubrana i mówi równie płaczliwie jak szybko:
- Panie, poratuj! Jam wdowa, mąż mi umarł; rok tylko z nim żyłam: jedenaścioro biednych sierot z głodu umiera, etc.
Czasem to będzie pseudoemigrant z czerwonym nosem, który dla cywilnych jest emigrantem, dla wojskowych byłym wojskowym, dla Abdul-Medżida byłby Turkiem i czym kto chce wreszcie. Ten nie prosi cię od razu o jałmużnę, ale przede wszystkim pyta o mieszkanie angielskiego konsula.
Przypatrujesz mu się, przypominasz coś sobie, wreszcie mówisz:
- Ależ, mój panie! pan mnie już przed rokiem pytałeś o to samo.
- Ah! pardon, monsieur!
Z tymi słowami znika.
Dziś i żebranina staje się ulepszoną: staje się sztuką opartą na znajomości serc ludzkich. Dziś dawny typowy dziad, który to nucił po bramach, a siedząc pod kościołem wyciągał puszkę od szuwaksu lub glinianą miseczkę, krzycząc, aż się rozlegało: "Wspaniały dobroczyńco!" etc. etc. - dziś taki dziad, mówię, staje się rzadszym. Trzyma się jeszcze kościołów, pomniejszych ulic, wreszcie głównie Powązek, ale lepsze, bogatsze i piękniejsze dzielnice miasta opuścił, wyparty przez nowy, bardziej ucywilizowany gatunek. Za to ten ostatni rozmnaża się z coraz większą szybkością, eksploatuje domy, ulice, cukiernie, restauracje, ogrody i często, jak słychać, ma się wcale nieźle. Wielka to jednak klęska, czytelnicy, a tym groźniejsza, im szersze przybiera rozmiary. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest anormalny stan społeczeństwa, jest... ale po cóż ja wpadam w ten kaznodziejsko-ekonomiczny styl? To rzecz już nie moja, to rzecz artykułów wstępnych. Ja tylko daję obraz, ja wreszcie częstokroć zwracam uwagę której to uwagi waszej, łaskawi czytelnicy, wstępne artykuły nie tylko na kwestię, o której traktują, ale czasem nawet na siebie zwrócić nie mogą.
A może chcecie wiedzieć, czyja to wina: czy one, to jest artykuły, nie przedstawiają rzeczy w sposób dość ponętny, czy może wy nie dosyć chętnie czytacie rzeczy poważniejsze, przekładając nad nie felietony, choćby tak pobieżnie jak niniejszy kreślone? Czy chcecie to wiedzieć? Jeżeli chcecie, to czytajcie!... artykuły wstępne - tam i o tym coś znajdziecie.
A teraz na zakończenie jeszcze jedna wiadomostka.
Nasze sfery teatralne mocno są zainteresowane pewną książeczką, która niedawno nadeszła z Krakowa do Warszawy. Książeczka ta nosi tytuł Pamiętniki aktora teatru w Gawronowie. Autor kreśli w niej strony, quorum pars magna fuit, a kreśli z życiem i prawdą, jak człowiek, który patrzał na wszystko własnymi oczyma. Interes, jaki książeczka budzi, tłumaczy się tym, że pod bardzo przezroczystymi nazwami występują w niej osoby żyjące, dobrze znane i dotychczas występujące na scenie, bądź to w Gawronowie (Krakowie), bądź nawet na naszej. Pamiętniki odsłaniają życie prywatne i zakulisowe artystów, malują przedstawienia teatralne tak, jak one nie od strony publiczności, ale od strony wewnętrznej teatralnej się przedstawiają. Autor prowadzi nas za kulisy, do garderoby teatralnej, słowem, wszędzie, gdzie sam, jako artysta, ma dostęp. Niektóre postacie (jak np. postać Anny Klonowskiej) kreślone są z psychologiczną trafnością, a nawet z pewnym artyzmem. Przy tym pamiętniki te tym się jeszcze od wielu prac tego rodzaju różnią, że nie są wcale paszkwilem, w którym osobista zawiść pragnie poniżyć i oczernić niemiłe sobie osoby. Przeciwnie, autor chętniej chwali, niż gani - w ogóle zaś, z wyjątkiem jednej, wspomnianej Anny Klonowskiej, która kreślona jest z pewną osobistą predylekcją, stara się utrzymać na stanowisku obiektywnym.
Wadą tych pamiętników jest zbyteczna w całym opowiadaniu pobieżność, brak proporcji i na koniec pośpiech, skutkiem którego język nie zawsze odpowiada wymaganiom poprawności.

[powrót]