Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXVIII

Zgliszcza i pustka

Rankiem we czwartek doszła nas przerażająca wiadomość o pożarze w Pułtusku; nazajutrz, tj. w piątek, wyruszyłem z Warszawy, ażeby naocznie przekonać się o klęsce i dać wam najdokładniejszy jej opis.
W Serocku. gdzie zatrzymałem się dla przeprzęgu koni, opowiadano mi najsprzeczniejsze wieści. Według jednych, spaliło się wszystko do szczętu; według innych, klęska nie doszła do tak kolosalnych rozmiarów. Umysły były wzburzone, rozgorączkowane i przejęte śmiertelną obawą. Zeszłej nocy ogień pokazał się i w Serocku. Nie wiedziano dokładnie, czy z podpalenia, czy z nieostrożności, powszechnym jednak było przekonanie, że pożar się powtórzy. Miastu brak straży ogniowej, brak sikawek, brak narzędzi pożarnych, a wreszcie brak i otuchy. Kiedy się mówi o obronie, kiwają rękoma: - Nic nie pomoże, musimy się spalić. - Oto zdanie, które usłyszysz z każdych ust. Rozpacz, ale zarazem apatia doszły tu do najwyższego stopnia. Bliskie sąsiedztwo Pułtuska wzmaga tylko przerażenie i straszną pewność nieuchronnego losu.
O godzinie mniej więcej siódmej wieczorem opuściłem Serock. W miarę jak zbliżaliśmy się do Pułtuska, ruch na szosie zwiększał się coraz bardziej. Od czasu do czasu przemknęła szybka ekstrapoczta głosząca trąbką przejazd; tu i owdzie trafiałeś na bryki i wozy wiozące rzeczy pogorzelców: pościel, łóżka, sprzęty domowe i tym podobnie. Za wozami szły zwolna gromady włościan wracających od ratunku. Twarze ich były poczernione dymem. Jedni mieli wiadra, inni siekiery, topory, bosaki lub długie tyczki. Chcąc z nimi pomówić, kazałem pocztylionowi się zatrzymać.
- Niech będzie pochwalony!
- Na wieki wieków.
- A co tam w Pułtusku?
- Oho, panie! Nie ma już Pułtuska, a co jest, to się dopala - odpowiedziano mi gromadnie.
Ze ściśniętym sercem kazałem jechać dalej. Słońce zachodziło zwolna za lasy i bory. Pogodny wieczór letni palił się łagodnym, purpurowym światłem na szczytach drzew i na dachach chat przydrożnych. Powietrze, dziwnie przezroczyste pozwalało rozróżniać dokładnie nawet bardzo oddalone przedmioty. Ptastwo zbierało się do snu i z cichym świegotem obsiadało gałęzie drzew rosnących przy szosie. Spokój i cisza rozlane były wszędzie, z wyjątkiem na twarzach ludzi.
Nagle oczy moje uderzyło odległe bardzo i obszerne płaskowzgórze, wznoszące się na kształt tarasu nad równiną. Wśród atmosfery przesyconej różowym światłem zorzy płaskowzgórze owo było pokryte jakby białawą, nieprzezroczystą mgłą, przesłaniającą znajdujące się na jego szczycie przedmioty.
- Co to widać? - spytałem pocztyliona.
- To Pułtusk, panie! - odpowiedział.
- A ta mgła czy też chmura, tam nad nim?
- To nie mgła, to dym z pożaru.
Istotnie był to dym, który prawdopodobnie do dziś dnia unosi się jeszcze nad miastem. W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta, na tle tego dymu przedmioty poczęły występować coraz wyraźniej. Widać było zręby murów, dachy, wieże i krzyżyki kościelne. Na pozór nic nie zapowiadało wczorajszej klęski. Zdawało się, że cichy i spokojny gród, otuliwszy się w mgłę wilgotną, układa się do snu; zdawało się, że lada chwila sygnaturki zadzwonią jeszcze na Anioł Pański, ludziska pomodlą się po znoju dziennym, potem błyśnie jedno okienko, drugie, dziesiąte, gwar ustanie, a potem nastąpi cisza, przerywana tylko szczekaniem psów lub echowym nawoływaniem: "Czuwaaaj!" stróżów nocnych.
Tymczasem bryczka pocztowa zatętniła po bruku; wjechaliśmy między pierwsze, ale odosobnione jak placówka domy miasta. Niestety! Mimo pięknych pozorów ślady klęski były już tu widoczne. Droga biegła tuż koło łąki. Na łące tej błyskały wszędzie chwiane lekkim oddechem wiatru światełka. To Żydzi szabasowali pod gołym niebem. Dziwny, a powiem: rozrzewniający widok czyniło to uroczyste obozowisko. Na stołach lub wprost na ziemi migotały mosiężne świeczniki, których blask omdlewa w walce z ostatnimi promieniami zorzy. Stoły puste, bez zwykłej uczty szabaśnej; naokoło tylko widać rozmodlone twarze i pełne łez, wzniesione w niebo oczy. Nie słychać zwykłego gwaru i wrzasku modlitw. Cisza! Widocznie przerażenie pozamykało tym ludziom usta i modlą się tylko milczeniem rozpaczy i łzami, i głodem jutrzejszym, i dolą przyszła, twardą jak kamień i ciężką jak kamień.
- O Adonai! Zmiłuj się nad nami!
Bryczka zatrzymała się przed miejscową pocztą. Zasięgnąwszy trochę wiadomości, natychmiast wraz z towarzyszem moim pobiegliśmy do miasta. Pióro wypada mi z ręki, gdy pomyślę, jaki widok uderzył nasze oczy.. Na niebie był już mrok: resztki rozpierzchniętego światła walczyły z cieniami nocy, a wśród tych szarych tonów powietrza, jak okiem zasięgnął, patrzyła na nas pustka. Zręby murów, stosy gruzu zwalone jedne na drugie, gromady okopconych cegieł, poczerniałe, sterczące sylwetki kominów rysowały się w dziwnie fantastycznych kształtach na tle mroku. Z daleka, rzekłbyś: kamienie i skały rzucone chaotycznie ręką natury. Nigdzie ani śladu ulic. Wszędzie zwaliska i zwaliska; jak okiem dojrzysz, tylko szeregi kominów zdające się iść w dal bez końca. Rozpalona powierzchnia gruntu parzyła nasze nogi, gorąco i woń spalenizny tamowały oddech w piersiach. Wszędzie duszno a pusto, ani jednej żywej istoty, wszyscy pouciekali stąd, jakby z miejsc przez Boga przeklętych. Słowa brzmią tu dziwnie jakoś, echowo i straszno. Czasem tylko wśród gruzów zabrzmi przygłuszony łoskot. To przepalona cegła upada gdzieś do piwnic. Zresztą cisza, ta cisza, zgrozy i okropności, przejmująca stokroć większym przerażeniem niż huk dział i piorunów.
Błądziliśmy w ten sposób między rumowiskiem i szkieletami kominów przeszło pół godziny. Ładziliśmy milcząc, gdy nagle przytłumiony szept uderzył nasze uszy. Na skręcie dawnej zapewne ulicy spostrzegliśmy dwoje ludzi: mężczyznę i kobietę.
Oboje byli młodzi. Kobieta, wątła, blada, opierała się silnie na ramieniu mężczyzny, który w ręku trzymał mały koszyczek włóczkowy naszywany szklanymi paciorkami.
Zbliżyliśmy się do nich.
- Państwo tutejsi?
- Tak, panie. Mieszkaliśmy tu od roku.
- I spaliliście się także?
Kobieta poczęła szeroko opowiadać swoją i męża historię. Pobrali się od roku. Mieli w Pułtusku dom, żyli szczęśliwie, aż naraz:
- Oto, co nam zostało z całego gospodarstwa - kończyła ze smutnym uśmiechem, wskazując na niesiony przez męża koszyczek.
- Zdajecie się państwo czegoś szukać?
- Chcieliśmy choć jeszcze raz popatrzeć na dom, w którym przeżyliśmy rok razem, ale nie możemy znaleźć nawet ulicy. Chcieliśmy...
Urwała nagle, bo łzy tłumiły jej słowa w piersiach.
Mąż nie odezwał się ani razu w czasie całego opowiadania. Na twarzy jego malowała się niema rozpacz.
Nie mieli dachu nad głową, nie mieli ani grosza majątku, byli głodni, nie wiedzieli, co począć, gdzie się podziać.
Szliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Ściemniło się już zupełnie; nagle krwawa łuna błysnęła w końcu miasta.
- Co to pali się jeszcze? - spytałem.
- To szpital.
Pobiegliśmy tam natychmiast. Duży, piętrowy gmach palił się istotnie okropnie. Na podwórzu gromadka ludzi. Jedni stali nieruchomie, a łuna pożaru odbijała się w bezmyślnych ich źrenicach. Drudzy pracowali koło sikawek, biegli po wodę, przeklinali, wrzeszczeli. Sikawki pracowały słabo. Nikt nie dowodził. Woda, wlewana w małych ilościach, podniecała tlenem pożar, zamiast go gasić. Czerwony płomień huczał ponuro wewnątrz gmachu lub wychodził przez drzwi i okna na zewnątrz, liżąc potwornie długimi językami białe ściany, jakby się chciał w nich rozsmakować przed pożarciem.
Na podwórzu między gromadami ludzi stało kilka zakonnic. Łuna pożaru rzucała jaskrawe blaski na białe ich kapelusze i blade, ale spokojne twarze. Ten spokój i rezygnacja wśród ogólnego ruchu i zamętu, wśród wrzasku i przekleństw, miały w sobie coś prawie świętego.
- Co się stało z chorymi? - spytałem jednej z nich.
- Wyratowaliśmy wszystkich chorych - mówiła słodkim głosem siostra. - Leżą w pralni, która nie zapaliła się jeszcze. Niech Panu Bogu będzie chwała! Trzech jednak umarło nam z przerażenia - dodała zwiesiwszy smutnie głowę.
- A panie gdzie mieszkacie?
Podniosła oczy ku niebu.
- Pod gwiazdami - wyszeptała z uśmiechem.
- Jak to? I sypiacie pod gołym niebem?
- My nie spałyśmy wcale od środy. Widzi pan, trzeba chorych pilnować i czuwać nad pralnią.
- Musicie upadać ze znużenia?
- Bóg nam dodaje sił.
O tak, poznaję was! Zawszeście jednakie, o szare anioły miłosierdzia. Niechaj was Bóg błogosławi!
Szpital tymczasem gorzał, wypalał się zwolna. Mówiono mi potem, że gdyby jaki taki ratunek, nie byłby się zapalił wcale; ale ratunku nie było żadnego, wojsku na początku pożaru kazano wyjść za miasto. Miejscowi mieszkańcy przerażeni, nawet nie próbowali tłumić ognia. Każdy ratował rzeczy, jakie mógł wyratować, i życie. Resztę zdawał na wolę Boga i ognia. Niedaleko szpitala paliło się również gwałtownie miejscowe progimnazjum. Ognia nie było prawie znać na zewnątrz, okna tylko gorzały jaskrawym światłem. Z daleka patrząc rzekłbyś, że to jakaś uroczystość rozwidnia tak okna. Ratowała je garstka żołnierzy, którymi dowodził jakiś starszy. Rąbano kraty w oknach, które długo nie chciały ustąpić. Dach już się był zapadł, paliły się tylko ławki, okna, podłogi i sufity. Wkrótce w jednej z komnat sufit zapadł się z trzaskiem. Ratunek był i tu próżną już robotą. Nie rozpoczęto go dość wcześnie. W chwili, o której mówię, ściśle biorąc, dopalało się już tylko.
Od progimnazjum udaliśmy się do kościoła po-benedyktyńskiego. Był to najpotężniejszy gmach w całym Pułtusku. Pożar tu już wygasł, wewnątrz jednak tliło się jeszcze. Zbliżyliśmy się do samego wejścia. Wnętrze kościoła mroczne było i ciemne, w głębi tylko świeciły jeszcze rozżarzone węgle niby oczy jakichś nadprzyrodzonych istot patrzących spośrodka ciemności. Straszne było to wysokie, czarne wnętrze. Z głębi jego dochodził niby jakiś szmer, niby jakieś pozaświatowe szepty, niby westchnienia. Zdawało się, że tam jest pełno duchów, które wyszły z podziemi kościelnych, zdziwione, że ktoś zakłócił im sen odwieczny.
Przy kościele spaliła się i biblioteka. Podczas pożaru wicher porywał palące się książki i roznosił je, niby ogniste ptaki, na miasto i poza miasto. Palące się kartki papieru leciały aż za Narew, roznosząc postrach i pożar na wszystkie strony.
Kościoła prawie nie próbowano ratować, gdyż pierwej jeszcze zapaliły się otaczające go budowle. Gorąco było tu tak straszne, że gdy wreszcie zapłonął i kościół, ci, co nadbiegli go ratować, zaledwie zdołali unieść życie, zostawiwszy na pastwę pożaru beczki z wodą i wszelkie narzędzia pożarne.
Naprzeciw kościoła stała ochrona dla starców. Obecnie sterczą po niej tylko trzy kominy i stos gruzów, spomiędzy których przeświecają jeszcze żarzące się węgle.
Ogrom klęski przechodzi wszystko, co sobie można wyobrazić.
Od kościoła udaliśmy się z towarzyszem na rynek, aby od jednego ze znajomych zasięgnąć szczegółowych wiadomości. Noc już była zupełna. Na jasnym niebie świecił pogodnie księżyc. Musieliśmy raz jeszcze przechodzić przez część miasta najbardziej spustoszoną, o której wspomniałem wyżej. Przy świetle księżyca wyglądała ona jeszcze straszniej i puściej niż o zmroku. Jednym wyrazem określającym to miejsce jest: okropność. Światło księżyca schodzi z jednego rumowiska, a wchodzi na drugie, rozświecając żałobne szczegóły. Wśród tej głuszy i martwoty, wśród fantastycznych rumowisk, wśród ciszy i niewytłumaczonych odgłosów, wśród bladych promieni księżyca i czarnych zwalisk najodważniejsze serce ściska jakaś niepojęta trwoga. Zda się, że mieszka tu śmierć sama, taka śmierć, jaką przedstawiono nam w dzieciństwie: szkielet z pustymi jamami oczu i złowrogą kosą. Zda się, że wysunie się z pierwszego lepszego węgła, spojrzy ci w oczy i porwie cię za sobą w ciemność i nicość.
Jest to prawdziwe miasto śmierci.
Przebywszy je weszliśmy w ulice położone blisko rynku. I tu stoją całe szeregi domów spalonych, ale ściany ich trzymają się jeszcze i spoglądają na się pustymi oknami niby martwą źrenicą. Niektóre palą się, a raczej tlą jeszcze wewnątrz. Na ulicy stały tu i owdzie gromadki ludzi. Gromadki te rozmawiały z cicha. Spytałem ich, dlaczego nie gaszą tych domów, które się jeszcze nie wypaliły.
- A po co gasić? - odparł jakiś mieszczanin. - Już one i tak na nic. Żebyśmy mieli pomoc, jak się zaczęło palić - to co innego, ale teraz...
- A co zrobicie, jak z tych domów pożar rozszerzy się na nowo i ogarnie to wszystko, co się jeszcze nie spaliło?
- Ha! Nic nie zrobimy. Źle mnie, źle i tobie. A zresztą to się i tak spali. Cały Pułtusk się spali. Na to już żadna siła ludzka nie pomoże.
Wszędzie taż sama apatia, taż sama bierna rozpacz i zdanie się na wolę żywiołu. Rynku jedna strona wypalona jest do szczętu, druga ocalała dzięki szerokości placu. Naszego znajomego zastaliśmy w domu. Z całą uprzejmością udzielił nam wszelkich wiadomości. Prócz szpitala, ochrony, kościoła, biblioteki i progimnazjum, z gmachów publicznych spalił się jeszcze sąd ze wszystkimi aktami, hipoteka, piękna bożnica żydowska, dom, w którym mieściła się apteka, dom, w którym mieściła się księgarnia Rafalskiego, z której nie uratowano ani jednej książki, i około 500 innych prywatnych budowli. Pożar wszczął się między ulicą Kotlarską a Waliszewem. O przyczynach pożaru mówią rozmaicie: jedni przypuszczają podpalenie, inni wypadek, który tłumaczy się tym, że mieszkańcy, usunięci z mieszkań dla kwater wojskowych, gotowali jeść w stajniach i chlewach. Inni, na koniec, twierdzą, że ogień ukazał się w piekarni żydowskiej, między ulicą Kotlarską a Waliszewem położonej. Która z tylu wersji jest prawdziwą, nie podobna dziś orzec; wykryje to dopiero śledztwo sądowe, które zapewne wyjaśni także, dlaczego w czasie pożaru municypalność chodziła z rękoma w kieszeniach, zamiast ratować, a przynajmniej objąć kierownictwo ratunku.
Szkody obliczają dziś już na miliony rubli. Największe straty ponieśli mieszkańcy w towarach, które były nieubezpieczone, a których wartość wynosiła kilkaset tysięcy rubli. Dla mieszkańców miasta jest to klęska największa. Domy mogą się z czasem odbudować, ale to, co poszło nieubezpieczone z dymem i popiołem, pozbawiło na zawsze chleba niejednego z zamożnych jeszcze przed tygodniem kupców.
Również mniejsza jest strata w gmachach publicznych jak w prywatnych. Gmachy publiczne, a zwłaszcza kościoły, jako leżące na placach, po większej części ocalały. Został kościół farny wraz z kanoniami, został reformacki, kościół Św. Magdaleny i dawny kościół Panny Marii, obecnie ewangelicki; dalej ocalały: więzienie, poczta, biuro powiatu, stary ratusz, dawny zamek biskupi, dawny magazyn solny i koszary. Z prywatnych spaliła się za to ogromna większość, że o reszcie zaledwie wspomnę. Prócz jednej strony rynku, części miasta zwanej Rybitwą i części miasta ku Warszawie, spaliło się wszystko.
Takie szczegółowe wiadomości zebraliśmy z towarzyszem moim na miejscu. O godzinie 12 wyszliśmy od znajomego znowu na miasto. Mimo spóźnionej pory, przed sieniami domów ocalonych stało mnóstwo ludzi. Wszyscy spodziewają się, że niedopalona reszta zapali się lada chwila, nikt zaś nie chce, żeby pożar zachwycił go podczas snu. Niektórzy bogatsi powysyłali swoje rzeczy z miasta aż za Narew; niektórzy nocują za miastem przy rzeczach broniąc je od kradzieży. Kradzieży bowiem w czasie pożarów było takie mnóstwo, że nie ma prawie ani jednego mieszkańca, który by znakomitej części rzeczy nie utracił. Wszyscy więc czuwają i wszyscy pilnują.
Rynek wyglądał zupełnie jak obóz. Ci, co nie pilnują domów po sieniach, ci, co nie mają nic do pilnowania, śpią spokojnie, jeżeli spokojnym można nazwać nocleg pod gołym niebem, często nawet bez siennika, a często i bez słomy, ale po prostu na kamieniach. Tam jedna nędza przytula się do drugiej.
Idąc musieliśmy ciągle uważać, żeby kogoś nie nadepnąć. Widok był dziwny i niezwykły. Tu ludzie śpią, jak mogą, a tam się jeszcze miasto pali. Noc stała się ciemniejsza, więc i łunę widać było wyraźniej. Paliły się jeszcze niektóre domy w rynku, palił się jeszcze szpital i progimnazjum. Ale w ogóle w mieście mało kto już zajmował się ratunkiem, tak dalece wszyscy byli znużeni. Wyszedłszy z rynku nie spotkaliśmy już żywej duszy. Słyszeliśmy doskonale trąbkę przejeżdżającej ekstrapoczty, tak wielka była wszędzie cisza. Niedaleko poczty stał oparty o mur pijany człowiek i śpiewał: "Ej! ej! ej!" Z daleka dochodziło wycie psów. Obok ruin i wycia psów - śpiew. Śpiew na zgliszczach! Ileż to kontrastów!
Na poczcie nie mogliśmy dostać koni, musieliśmy więc oczekiwać na kurierkę, która miała przyjść o drugiej, a przyszła, mówiąc nawiasem o czwartej. Po trochu drzemaliśmy, po trochu patrzyli na miasto. Łuna nad szpitalem widniała jeszcze. Chwilami ciemniała, chwilami rozpalała się na nowo. Tymczasem gwiazdy pobladły, latarnie przed pocztą poczęły różowieć i omdlewać. Poczęło szarzeć i świtać. Na wschodzie zabłysnął różowy pasek zorzy. Mogliśmy już wyraźnie rozróżnić pobladłe z niewyspania i bezsenności twarze pasażerów oczekujących na równi z nami na kurierkę. Rozwidniło się tymczasem zupełnie, nim przyjechała. Wsiedliśmy, ozwała się trąbka pocztarska i - rzuciwszy ostatnie spojrzenie na nieszczęsne miasto, ruszyliśmy w drogę prosto do... redakcji.

* * *

A teraz stój, czytelniku - jeszcze nie koniec: poczekaj na sens moralny tego opowiadania. Schowałem jeszcze jeden epizod, który ad usum Delphini zamierzam teraz opowiedzieć. Kiedym błądząc po zgliszczach i zwaliskach Pułtuska zapalił cygaro, zbliżył się do mnie jakiś młody jeszcze, ubogo ubrany człowieczyna i tonem rozkazującym polecił mi je zgasić natychmiast. Zdziwiony tym niepomału, spytałem go o powody tego rozkazu.
- Mój panie - odrzekł mi - mieliśmy dosyć nieszczęścia. Z pańskim cygarem znowu pan gdzie zaprószysz ogień i będziemy mieli nowy pożar.
Nie zrozumiałem wprawdzie, jak mogłem nie zaprószywszy ognia poprzednio, zaprószyć go znowu, jak się wyraził ten człowiek, ale zgasiłem jednak cygaro i wdałem się z moim pogromcą w pogawędkę: Jak to, obywatelu?... Każesz mi gasić moje cygaro w chwili, gdy w mieście palą się jeszcze gmachy, gdy słupy iskier tryskają co chwila złotymi strumieniami do góry, a wiatr je niesie i rozrzuca po dachach ocalonych domów? Każesz mi gasić moje cygaro, gdy pod każdym stosem gruzu leży drugi stos rozżarzonych węgli? Każesz mi gasić moje cygaro na ulicy, w której nie ma się co palić, w której gdybym był nie tylko palaczem, ale nawet podpalaczem, nie zdołałbym już ognia zaprószyć? Mój Boże, co za ostrożność! Co za ostrożność! A czytywałeś ty też, obywatelu, Chwilę obecną? A czy pamiętasz, ile razy w imię honoru, w imię poczucia obowiązku, w imię dobra ogółu zachęcałem ciebie i podobne animalia mammalia do formowania ochotniczych straży pożarnych? Czy też w tej zakutej głowie, w której z czasem wróble będą gniazda kręcić, zakręciła się kiedy myśl, że trzeba i należy, że świętym obowiązkiem jest straż taką uformować i z toporem w dłoni biec na ratunek bliźnim we dnie czy w nocy? - Nie. Zaiste nie! Wolałeś bić muchy na nosie siedząc po całych dniach w miejscowej cukierni, wolałeś romansować z miejscowymi lafiryndami, wolałeś czernić wąsy trzygroszowym fiksatuarem, politykować na miejscowej poczcie, wypalać cygara okolicznych obywateli, wygładzać swój cylinder, wyciągać zza rękawów mankiety, czytać Izabelę i Barbarę Ubryk, wolałeś to wszystko, cny obywatelu, obiecujący młodzieńcze, nadziejo na przyszłość, niż włożyć na głowę kawał blachy, zatknąć za pas siekierę i służyć swemu społeczeństwu w sposób najlepszy, w jaki możesz. Oto więc i masz! Kiedy się spali twoje miasto, kiedy kraj miliony straty poniesie, kiedy ty sam zostaniesz bez kawałka dachu nad głową, wówczas dopiero wyrośnie ci rozum tam, gdzie poprzednio, dziw, że ci niepomiernie uszy nie wyrosły. Pamiętajcie, obywatele Mińska, Kałuszyna, Sochaczewa, Płońska i mnóstwa innych gubernialnych i powiatowych miast naszych, nie formujcie straży ogniowych, póki wam się miasta nie spalą! To tylko próżny wydatek. Bo jak się miasto spali, to przynajmniej jest dowód oczywisty, że straż jest wprawdzie złem, ale złem koniecznym. Wy myślcie sobie o czym innym: o arystokracji, demokracji, o biciu szos, o kwestii wschodniej, o wojnie Anglii z cesarstwem birmańskim - takie tylko bowiem sprawy są godne umysłów wielkich, na powagach miejscowych niezbitych opartych.
Oto i wszystko, co wam miałem powiedzieć. Naopowiadano mi się o niedołęstwie ratunku tyle, sam wreszcie widziałem tyle, że mam już dosyć. Ale widziałem i skutki tego. Wczoraj ludzie zamożni, dziś wyciągają rękę o kawałek chleba, który szlachcic z okolicy przysyła. Widziałem nędzarzy i żebraków; widziałem ojców rodzin płaczących nad losem dzieci; widziałem matki, które nie mogły karmić niemowląt, bo z głodu pokarmu im zbrakło; widziałem ruinę, zgliszcza, nędzę, rozpacz i łzy - i dlatego grożę jeszcze, i jeszcze ostrzegam, i jeszcze zachęcam, i uderzam jeszcze raz w tę opieszałość i niedołęstwo, której ofiary w Pułtusku miłosierdziu dobrych i kochających bliźniego ludzi polecam.

[powrót]