Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXXIII

Nowy wynalazek - Nowa maszyna - Kto będzie korbą kręcił? - Pociągi mężowskie - Nowy obyczaj lokowania pasażerów - Moje
wspomnienia - Welocypedy - Królowa welocypedu - Przedsiębierczy impresario - Ostatnia loteria fantowa - Jej program - Komitet
loteryjny -
Pro i contra - Instytucje dobroczynne - Żebractwo - Przyczyny żebractwa - Groszowe miłosierdzie - Groszowość w
ogóle - Posiedzenie członków Stowarzyszenia Spożywczego "Merkury" - Merkury starożytny i nowożytny - Klęski - Pożary -
Miłosierdzie usypia - Przyzwyczajamy się - Precz z apatią!

Mówią po Warszawie, a nawet już piszą i drukują, że pewien urzędnik kolei żelaznej wynalazł nową maszynę, która ma zastępować dzisiejsze parowozy, a której ruch nadaje korba. Piękny wynalazek, ani słowa; ale ciekawy tylko jestem, kto będzie tą korbą kręcił, zwłaszcza podczas lata, gdy spacerowe pociągi wiozące kochających mężów do utęsknionych w Ciechocinku i na letnich mieszkaniach żon mają średnio po wiorście drogi długości?
Zadanie to komplikuje się i wikła, tym bardziej że obecnie, pominąwszy już długość mężowskich pociągów, panuje na kolei zwyczaj pomieszczania w każdym wagonie dwa razy większej liczby osób niż ta, jaka się umieści zwyczajnie. Ale widocznie zarząd jest zdania, że mężowie już i tak powinni się czuć uszczęśliwieni, że mają jakikolwiek pociąg do żon; jaki zaś on jest i w jaki sposób się nim jedzie, mniejsza już o to, byle naprzód. Z drugiej strony, tenże sam zarząd słusznie sądzić może, że nie mówiąc już o podwyższonej transpiracji i restauracyjnych obiadach, sama tęsknota do połowic tak dalece już może i powinna panów małżonków wychudzać, że bezpiecznie można ich pakować dwóch w miejsce, które dawniej jeden całkowicie wypełnić był zdolny. Który zaś z panów mężów nie schudł ani odrobiny, ten dowiódł tym samym obojętności, tym samym niewierności, tym samym bałamuctwa podczas słomianego wdowieństwa - i nie wart, żeby się nim zarząd zajmował.
Oto są powody, z pomocą których tłumaczy się jasno panujący obecnie, a sprzeczny z ogólnymi kolejowymi przepisami, zwyczaj układania pasażerów warstwami. Nie wierzącym w istnienie tego zwyczaju polecamy podróż pierwszym lepszym pociągiem choćby nie dalej niż do Pruszkowa. Nie wierzyłem ja w niego sam, dopókim nie przejechał się od jednej ze stacji do Warszawy na poręczy między dwoma siedzeniami, w postawie człowieka jadącego konno, mając po obu stronach dwie damy i polując mniej więcej szczęśliwie na równowagę podczas całej drogi.
Nauczyłem się wówczas prawdziwie cenić i uwielbiać porucznika Zubowicza, który, jak wiadomo, konno przebył drogę z Wiednia do Paryża. Losy nasze były dziwnie podobne. Jemu ofiarowano ucztę, do której zasiąść nie chciał i nie mógł - między nim zaś a mną ta tylko była różnica, że po powrocie nikt nie zastawił mi uczty - zresztą wszystko było jednakowo.
Wracając do owego wynalazku, ma on tę przynajmniej praktyczną doniosłość, że każdy będzie mógł mieć własny wózek i nikt nikomu nie będzie siedział na karku, a ponieważ lubimy się kręcić, więc i kręcenie, nawet przydłuższe, korbą nikogo nie zdoła odstraszyć. Obawiamy się nawet, że liczba krętaczy wzrośnie wówczas do niesłychanej wysokości.
Mamy dziś wprawdzie welocypedy, ale welocypedy jako środki komunikacji nie okazały się praktyczne. Jak wiadomo, welocypedowa podróż przedsięwzięta śladem i szlakiem Zubowicza nie udała się. Tak przynajmniej doniosły telegramy. Dziś welocyped służy tylko jako środek do popisywania się pięknymi kształtami i siłą nóg. Kto nie wierzy, niech idzie do "Alhambry" do Trapszy.
Popisuje się tam obecnie królowa welocypedu. Jest to sobie tłusta, a nawet kolosalnie tłusta Niemka, o nogach tak wielkich, że słusznie można do niej zastosować to, co pewien korespondent o wszystkich jej rodaczkach powiedział, iż żyją na tak wielką stopę jak nikt w Europie. Ta, o której mówię, zaiste żyje na olbrzymią stopę, i chyba z powodu swojej stopy jest królową, bo zresztą nikt nie wie, czy, gdzie, kiedy i na jaki tron wstąpiła. Ale ponieważ tak ją nazwał pan Trapszo, trudno się więc z nim spierać; niech sobie będzie królową, zwłaszcza w jego trupie, która widocznie wyczerpała już swe artystyczne zasoby, skoro się pod takie berło pójść zgodziła.
Niektórzy widzieli w tym nowym nabytku pana dyrektora brak uszanowania dla swego zawodu, dla swoich zresztą wcale dobrych artystów i na koniec dla sztuki samej. Ale widocznie przedsiębierczy impresario trzyma się zasady: quaerenda pecunia primum est. Tym celem nie powinien odrzucać życzliwie udzielonej mu rady, by sprowadził jeszcze jaką maleńką menażeryjkę. Wrzask papug, ryk niedźwiedzi i wycie wilków głuszyłyby może przedstawienia sceniczne, ale przedstawienia byłyby wówczas tylko dodatkiem do rzeczy głównej; karmienie zwierząt i śmiałe wizyty w klatkach to rzeczy pełne efektu. Napędziłyby one niejedną złotówkę do kieszeni przedsiębiercy, a o ile się zdaje, o to głownie mu chodzi. Niech się bawią ludzie, jak chcą, byle płacili! Oto jedyna zasada, na której się zawieść nie można.
À propos publicznych zabaw, będziemy mieli niedługo loterię fantową. Będzie to, jak mówią, już ostatnia, po czym niedola Saskiego Ogrodu skończy się raz na zawsze. Posiedzenia komitetu odbywają się już od kilku dni i jeszcze parę dni potrwają. Są to sobie małe sesyjki, na których zajmują się rozkładaniem rozmaitych obowiązków na członków komitetu i obmyśleniem ogólnego planu zabawy. Co do tego ostatniego zadania, zaprawdę nie ma się nad czym namyślać i głowy sobie łamać. Plan zabawy! Nic nad to prostszego. Ustawia się kilkanaście namiotów i sklepów, sprowadza się z pomocą afiszów wielki tłum ludzi, pozwala mu się napawać à discrétion wonią starego łoju płonącego w iluminacyjnych lampach, deptać również à discrétion trawniki, kupować mnóstwo zwiniętych kartek, rozwijać je z ciekawością i przedłużać miny na dwa łokcie na widok, że są puste. Do namiotów zaprasza się przy tym piękne damy, ozdabia się kolorowymi wstążeczkami butonierki kilkunastu młodziutkich galopantów, którzy podczas trwania uroczystości sądzą, że równowaga europejska spoczywa na ich barkach, a wieńce miłosierdzia i obywatelskiej zasługi nad ich głowami - ot i wszystko! Cały plan tej ślicznej zabawy gotów. Po co sobie głowę łamać? Dość wypełnić powyższy program.
Spyta ktoś: dlaczego tak nieprzyjaźnie odzywam się o loteriach, kiedy celem ich jest dobroczynność? Wyznaję, że zabawy te nie cieszą się ani moją, a jak obecnie - niczyją sympatią. Przede wszystkim, loteria nie jest zabawą, bo się wszyscy na niej najkapitalniej w świecie nudzą. Po wtóre, loteria jest klęską dla własności publicznej, za jaką godzi się uważać Ogród Saski; na koniec loteria, choćbym przypuścił, że jest zabawą - jest zabawą niemoralną, budzi bowiem, w niższych zwłaszcza warstwach naszej ludności, a przede wszystkim w dzieciach, chęć do gry w ogóle, chęć do hazardu, do pieczonych gołąbków, do nabywania bez pracy i tym podobnie. Kto wie, jak bujną rolą dla każdego ziarna są serca prostacze i dziecinne, ten bez wahania zgodzi się na moje zdanie.
Z drugiej strony, loterie owe nie są już dziś tym, czym były niegdyś. Dziś znudziły się wszystkim. Matki prowadzą wprawdzie na nie jeszcze swe córki, ale to tylko dlatego, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia. A nuż Fibcia lub Bibcia wpadnie komu w oko! Jest to logika dowodząca albo pedantycznego zamiłowania w myślistwie, albo prawdy przysłowia, że tonący brzytwy się chwyta. Chodzą dalej, na one igrzyska i młodzi ludzie, bo między młodymi ludźmi w Warszawie są przynajmniej trzy części takich, którzy nie wiedzą, co po czarnej kawie robić ze swoją osobą, ze swymi binoklami, ze swymi papierosami i ze swymi minami z głupia frant. Chodzą wreszcie dzieci, rzemieślnicy, klasy służebne, dlatego żeby coś wygrać. W ogóle jednak liczba amatorów tych tratujących rozkoszy zmniejsza się coraz bardziej i loterie ani pół tego nie przynoszą dochodu co dawniej. Dodajmy, że deszcze, który raz na zawsze wziął dnie loterii w arendę, narobi o zakład trzy razy więcej szkody w ubraniach, niż wynosi cały dochód z rozsprzedaży biletów; dodajmy jeszcze, że dochód ten, rozdzielony na części wedle wyznań, wcale nie jest dla towarzystw dobroczynności pojedynczo wziętych znakomitą i niezbędną pomocą - a zgodzimy się, że w tym wszystkim skórka za wyprawkę nie starczy i że jak na tak wiele przygotowań, zwykle za mało bywa dialogu.
Swoją drogą, skoro jeszcze jedna loteria jest już rzeczą postanowioną, niechże więc komitet czyni wszystko, co do niego należy, niech się namyśla, niech sobie głowę łamie, niech składa sesje, posiedzenia, wnioski - owszem: może to robić tym gorliwiej, że robi po raz ostatni.
Jakkolwiek miasto nasze nazwałem kiedyś, ku wielkiemu zgorszeniu lirycznie usposobionych jego mieszkańców, więcej nerwowym jak dobroczynnym, jednakże muszę wyznać, że nie wchodząc w przyczyny, dlaczego - dużo się u nas robi dla ubóstwa. Mamy Towarzystwo Dobroczynności, mamy różne dobroczynne bractwa, mamy pożyteczne ze wszech miar Biuro Wyjątkowej Nędzy, które niewiele o sobie mówi, ale wiele robi; mamy kwaśno-słodkie Przytulisko, które dla równowagi może więcej mówi, jak robi; mamy przytułki, schronienia etc. etc., a jednak dziwna i smutna rzecz: żebractwo mnoży się u nas i powiększa z dnia na dzień. Są miasta, które mają więcej proletariatu, ale mało jest takich, które by miały więcej różnej płci i wieku żebraków. Włóczą się po domach, dzwonią do mieszkań, nie dają ci pokoju na ulicy, w kościele, w restauracji, na przechadzkach, słowem: chwytają cię za poły wszędzie.
Nie masz ani chwili spokojności, ani jednej chwili, w której byś wyszedłszy na miasto nie był zaklinany, przeklinany i błagany to przez jaką nieszczęśliwą wdowę, która od pięciu lat nie ma za co pochować męża; to przez kogoś wypuszczonego ze szpitala, który przez dwa miesiące nie miał nic w ustach; to przez rozmaite tym podobne indywidua, nieraz zdrowe, silne i młode, żebrzące z próżniactwa i posuwające bezczelność do najwyższego stopnia.
Przed niedawnym np. czasem chodził po mieszkaniach młodzieniec lat dwudziestu kilku, zbudowany jak dąb, zdrów jak ryba, przystojny i wcale nieźle ubrany, który wiecznie wyjeżdżał za granicę dla kształcenia się w zawodzie artystycznym; a że również wiecznie brakło mu do wyjazdu tylko dwóch złotych, więc żebrał. Indywiduum to odznaczało się nawet pewnym dowcipem, a nawet humorem. Kiedy raz oburknął się ktoś nań, że człek tak młody i zdrowy nie powinien żebrać, odpowiedział:
- O panie, ja nie należę do żebraków.
- A do kogoż, jeśli łaska?
- Ja należę do... do... aha! do wstydzących się żebrać.
A że, jak wiadomo, kategoria ta zasługuje na szczególniejszą litość, dostał więc hojny datek. Gdy mu ktoś przeczył, że należy do wstydzących się żebrać, odpowiada: - Skąd państwu wiadomo, że ja się nie wstydzę? Owszem, ja się wstydzę, ale to moja rzecz, to jedno drugiemu nie przeszkadza.
Podobnych sztuczek trafia się codziennie zbyt wiele, żeby się o nich rozpisywać. Jest to jednak smutne i bardzo smutne. A jakież to przyczyny? Z góry zapowiadam, że nie myślę ich wyczerpywać, nie myślę rozważać ze stanowiska ani humanitarnego, ani ekonomicznego, ani żądnego innego. Zostawiam to równie lapidarnym jak głębokim artykułom wstępnym. Nie do mnie należy wymyślać maści na choroby społeczne. Czasem tylko, ale to gwoli skłonnościom osobistym, przystawiam wizykatorie. A zresztą, zwracam tylko uwagę i poprzestaję na tym. Biję w bęben na alarm i wnet zaczynam na inną nutę. Jest to mój przywilej, którego wyrzekać się nie myślę i wreszcie wyrzec nie mogę.
Obok więc wielu przyczyn żebractwa, ekonomicznych i społecznych, obok braku oświaty, zamiłowania w próżniactwie, obok braku opieki nad małoletnimi pozbawionymi rodziców i opiekunów sądzę, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna powodująca wzrost żebractwa, a tą jest groszowe miłosierdzie.
Czujemy węża w kieszeni kiedy bez zabaw, tańców, prelekcyj, bez koncertów i tym podobnych miłosierno-artystycznych zabaw przychodzi dać od razu rubla lub dwa na jakąś instytucję dobroczynną. Ale w groszowy sposób dziadom, babom i w ogóle wszelakiemu żebractwu na ulicy nie żałujemy dać miesięcznie dwa i trzy razy tyle. Daje się, żeby uniknąć natręctwa, nudzenia albo zresztą i z popędu serca, które nie rozumuje i dlatego błądzi; takie bowiem groszowe miłosierdzie podsyca żebractwo, zachęca je i ośmiela, a przez to czyni daremnymi wszelkie dla ukrócenia go przedsiębrane środki.
Nie wchodzimy, czy ubóstwo jest prawdziwe, czy kalectwo nie zmyślone; nie zastanawiamy się, że dajemy może pijakom, kosterom, oszustom, wydrwigroszom itp. Kopiejka niewielka rzecz, więc ją dajemy. Trzeba się będzie od tego odzwyczaić. Trzeba się koniecznie odzwyczaić dla dobra ogółu, któremu się przez to szkodzi. W ogóle wszelka groszowość tam, gdzie o ogół chodzi, do niczego nie służy.
A jednak groszowość w najobszerniejszym znaczeniu to jedna z kapitalnych, a dotychczas cierniem satyry nie kłutych jeszcze wad naszych. Ma to swoje nader ujemne pod względem moralnym znaczenie. Iluż to mamy groszowych miłośników dobra publicznego, groszowych sentymentów dla wielkich idei, groszowych poświęceń, groszowej filantropii, groszowej energii, groszowych działań wobec wielkich zadań!
A iluż to między nami po groszu trwoni skarb życia na rzeczy małe, liche i marne i bankrutuje w końcu na rozumie, uczuciu i woli, wydając wszystko po groszu!
Ot! Mógłbym tu powiedzieć razem z poetą: "Żeby też jedna pierś..."
Nie podobna ukrywać. Owo zdrobnienie intelektualne i moralne daje się widzieć w wielu, i w bardzo wielu objawach. Kto się umie patrzeć, ten dostrzeże je łatwo... Hej! hej! Co się to znaczy?
Ale otóż poczynam moralizować, zamiast was bawić, czytelnicy. Wy wolicie fakta niż morały. Od loterii i posiedzeń komitetowych zapędziłem się tak daleko... Wracam więc do nich, wracam ku większemu waszemu zadowoleniu. O czymże tu mam prawić?
Aha! Już mam. Dziś właśnie odbywa się posiedzenie członków Stowarzyszenia Spożywczego "Merkury". Żałuję, że dopiero dziś, bo nie mogę wskutek tego donieść wam o tym bliższych szczegółów. Radzą tam członkowie, co robić na przyszłość z dywidendą. Zaiste, ta suchotnica zasługuje, a raczej potrzebuje na gwałt ratunku. Jest się nad czym namyślać. Daleko to trudniejsze niż urządzenie fantowej loterii w Saskim Ogrodzie. Znana wymowa i głęboka erudycja członków znajdzie tu najobszerniejsze do zastosowania pole. Mój Boże, jakże się ta pogańska starożytność myliła! Ogłoszono Merkurego na równi z innymi bogami nieśmiertelnym, a temu biedakowi przyszło na to w naszej Warszawie, że podobno już wącha piżmo. Radźcie więc, panowie członkowie, radźcie! Damus vobis potestatem sanandi, purgandi etc. etc. Tylko jeżeli chory umrze, nie mówcie: "Myśmy tylko dopomagali naturze", jak mówił ów doktor w Pickwicku Dickensa, kiedy dziecko, któremu puścił krew, umarło.
Pamiętajcie, że śmierć chorego byłaby i dla was klęską.
Brzydkie i straszne to słowo - ta klęska, a jednak jakże często spotykamy się z nim w ostatnich czasach! Palą się nasze miasta jak stosy wiórów. Co tydzień niemal słychać o nowej klęsce, o nowym pożarze. O Pułtusku prawie już zapomniano. Nowe pożogi zatarły pamięć dawniejszych. Ledwo jako tako zasypano jedną przepaść nędzy i rozpaczy, a już przed naszymi oczyma otwierają się nowe. Co gorzej, to miłosierdzie i ofiarność publiczna poczynają usypiać. Poczynamy przyzwyczajać się do tych wypadków, tak jak oblężeni forteczni do pękających pocisków. Pożary nie robią już wrażenia. Po felietonach mniej więcej dokładnych i malowniczych, jakie ja i koledzy moi po piórze umieściliśmy o klęsce pułtuskiej, ofiary posypały się hojnie i szybko; setki rubli gromadziły się, co dzień prawie dawano widowiska, i publiczność zapełniała je bez względu na porę dnia i pogodę. Widocznie nerwy świeżo były wstrząśnięte. Dziś wrażenie minęło. Spalił się Przasnysz, w którym klęska niewiele była mniejszą, spalił się Kleczew, dawniej jeszcze Końsko-Wola i Opole - dziś znów krąży pogłoska o spaleniu się Makowa, a składki nie płyną już z taką energią jak dawniej. Płyną jeszcze, ale są to niby krople po ulewnym deszczu: kapią tylko. Dziś nawet już zabawy na dochód pogorzelców nie ściągają dostatecznej liczby ciekawych. Ot, nie dalej szukając, odbył się w niedzielę koncert pod dyrekcją p. Lanckorońskiego w ujeżdżalni przy ulicy Królewskiej. Dzień był dobrze wybrany, pogoda sprzyjała jako tako, a jednak grano czterem pustym ścianom i pustym ławkom - a dochód nie pokrył nawet kosztów przedsięwzięcia. Widocznie na pożary poczynamy patrzeć apatycznie. Nie należy poddawać się temu uczuciu, czytelnicy! Im bardziej przygniata nas ciężar klęsk, tym niech silniej natęża się nasze ramię, by go z piersi zrzucić. Nauczmy się patrzeć oko w oko niebezpieczeństwu i nie ustawać w walce z przeciwnym losem. Owszem, niech w nas to budzi coraz większą energię, niech wywołuje coraz gorętszą walkę. Społeczeństwo prawdziwie żywotne nie poddaje się z obojętnością mahometanina klęsce, ale przeciwnie: wówczas rozwija największe siły oporne. Do ostatniego tchu! - oto, co powinno być naszym zadaniem i hasłem w walce z pożarami.
Zima się zbliża i ostatni pogorzelcy bardziej jeszcze cierpią bez dachu nad głową niż pułtuszczanie. Cierpią od chłodu i głodu!
W imię więc społecznych obowiązków i miłosierdzia rzucajcie na tacę wasz grosz wdowi!

[powrót]