Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

XXXV

Idę za modą - "Hacfiro" - Czym będzie - Przypuszczenie - Pismo poświęcone strzyży owiec - Gorzka prawda najlepsza w cztery
oczy -
"Hacfiro" jako organ konserwatyzmu - Obawy konserwatyzmu - Wyłomy - Skąd brać prenumeratorów? - Hebrajszczyzna -
Zjazd kolejników -
Hrabina - Panna Cholewicka i dyrektorowie kolei niemieckich - Program zjazdu - Jeszcze Hrabina - Moniuszko
- Pomnik dla Moniuszki - Pierwotne projekta - Wątpliwości - Rada i syndyk

Ponieważ dziś między młodymi filologami stało się modą obrzucać błotem swoich profesorów, jako filolog więc, a przynajmniej jako niegdy uczeń filologicznego wydziału, pozwolę sobie niniejszym wynurzyć lekceważenie i głęboką pogardę dla mego profesora języka hebrajskiego. nie przypominam sobie wprawdzie dokładnie, czy taki profesor za czasów byłej Szkoły Głównej istniał, ale jestem przekonany, że pod względem naukowo-hebrajskim wyszedłem z owej wszechnicy takim samym niemowlęciem, jakim do niej wszedłem. Wyobraźcie sobie, że utnij głowę - a nie wiem, co znaczy hacfiro; jako felietonista zaś powinienem wiedzieć, choćby dlatego że wy, czytelnicy, nie wiecie. Udałbym się nawet dla dowiedzenia się do czytelni istniejącej przy Bibliotece Głównej, w której przylepianie białych kartek na grzbietach książek po kilkoletnim mozolnym mazaniu klajstrem rzeczonych grzbietów już się nareszcie skończyło; ale na nieszczęście, wiadomość o "Hacfiro" zaskoczyła mnie niespodzianie i do słownika udawać się jest za późno.
A jednak niezrozumienie wyrazu hacfiro nie przeszkodzi mi jako felietoniście zapatrującemu się na piękne przykłady moich współtowarzyszów mówić o "Hacfiro" i puścić się na obszerne pole domysłów i przypuszczeń. Zresztą ignorancja moja ma swoje granice. Nie rozumiem wprawdzie, co znaczy hacfiro, ale wiem, czym będzie "Hacfiro". Otóż będzie to dziennik wydawany - na większą cześć i chwałę izraelskiej tradycji i separatystowsko-ultraizraelskich interesów - w języku hebrajskim.. Czy to będzie dziennik polityczny, czy społeczny, czy poświęcony sprawom krajowego handlu, jest to jeszcze tajemnicą tak wielką jak i to, kto go będzie prenumerował, czytał i rozumiał. To pewna, że dziś krążą najrozmaitsze przypuszczenia. Niektórzy twierdzą, że będzie to pismo poświęcone specjalnie sprawom sprzedaży promes od premiowych pożyczek; ponieważ zaś tak sama sprzedaż i kupno jak i skutki ich są tego rodzaju, że lepiej nie wtajemniczać w nie głupiej gawiedzi, przeto język hebrajski okazuje się najodpowiedniejszym, bo rozumieć go będą tylko wybrani. Jest to dobrze pomyślane, ani słowa! Gdyby tak owce rozumiały mowę ludzką i umiały mówić po polsku, wówczas w czasie strzyży, zamiast pozwalać robić z sobą strzygącym, co się tylko podoba, zawracałyby im mniej więcej wymownie głowę. Ale ponieważ owce nie umieją mówić po ludzku, przeto nie zawracają nikomu głowy, a jeżeli okazują nawet w czasie strzyży swoje nieukontentowanie, czynią to w sposób wprawdzie niezupełnie bon genre, ale zgoła niewinny i nikomu nic nie szkodzący. Otóż podobny stosunek potrzebny jest pomiędzy sprzedającymi a kupującymi promesy pożyczek premiowych, z czego odnośnie do "Hacfiro" taki wniosek, że jeżeli istotnie dziennik ten będzie tymi sprawami się zajmował, będzie to sobie po prostu pismo poświęcono sposobom ułatwionej strzyży owiec, a zatem w gospodarstwie krajowym nader pożyteczne i pożądane.
Jest to jednak tylko przypuszczenie, za którego publikację tylko, nie zaś za wiarygodność biorę na siebie odpowiedzialność. Istnieją wreszcie i inne przypuszczenia. Mówią, na przykład, także, że ponieważ "Izraelita" mówi współwyznawcom swym same tylko komplementa, ponieważ całe złe, jakie istnieje w stosunku Żydów do nie-Żydów, przypisuje tylko ostatnim, ponieważ, słowem, uważa współwyznawców swych za społeczność jedynie wybraną, doskonałą i święta, za wiecznie uciśnioną niewinność, przeto "Hacfiro" ma stanowić odwrotną stronę medalu. "Hacfiro" ma mówić gorzkie prawdy w oczy swym współwyznawcom, a ponieważ francuskie przysłowie mówi: Il faut laver son linge en familie, dlatego "Hacfiro" będzie wychodził (czy też wychodziło) w języku hebrajskim.
Trzecia z kolei wieść mówi, że "Hacfiro" ma być objawem konserwatyzmu oburzonego nieopatrzną postępowością "Izraelity", która to postępowość, zgubna dla czystej tradycji, już w samym języku pomienionego organu się przebija, a z czasem mogłaby doprowadzić do zupełnego rozpuszczenia się pierwiastka izraelskiego w miejscowym. Co by to była za szkoda! A jednak niebezpieczeństwo jest bliskie i ultratradycyjni konserwatyści wszędzie dopatrują jego śladów. Wieść niesie, że mężowie owi szczególnie są przerażeni takimi wyrazami, jak: "pudełkies", "szczotkies", "mebles" i "Twarde Strasse", które - mimo swej antykoszerności - nawet za Żelazną Bramą, w owej Wandei tutejszo-izraelskiej, już się upowszechniły. Przeklęte te wyrazy, raz zrobiwszy wyłom w pięknym, lubo także nie hebrajskim żargonie, gotowe są skazić i sam hebrajski, do tej pory trzymający się jeszcze jako tako, przynajmniej w literach na szyldach sklepów sprzedających kawę, herbatę i inne niepokalane napoje na Grzybowie.
Na koniec są i tacy, którzy w ewentualnym zjawieniu się "Hacfiro" dopatrują związku z założeniem pierwszego kantoru wekslowego przez pierwszego intruza między wybranymi - przez p. Porazińskiego. Co to będzie, jak i inni pójdą torem tego śmiałka? Co to będzie, jak publika zacznie w takich kantorach sprzedawać i kupować? Kantory wekslowe to przecie do tej pory był zwyczajny monopol - aż tu przychodzi ktoś i zadaje gwałt zwyczajom! Co tu robić? Ha! W razie wielkich niebezpieczeństw potrzebne są wielkie środki. Na Filistynów potrzeba Samsonów, więc według ostatniej wieści, "Hacfiro" będzie tym Samsonem mającym choćby z pomocą pierwszej lepszej oślej szczęki gromić nieprzyjacioły swego plemienia.
Wszystko to jednak są, jak to już powiedziałem, przypuszczenia. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a co to będzie? - nie wiadomo. Najpodobniejsze do prawdy jest, że "Hacfiro" przybierze charakter kościelny, talmudyczny. Zobaczymy to podobno zresztą niedługo, zobaczymy to nawet, sądzę, prędzej niż prenumeratorów tego pisma. Szkopułem, o który się pismo może rozbić, jest hebrajszczyzna. Kto dziś z Żydów, prócz rabinów, rozumie ten język? A przecież nie przypuszczam, żeby na podobieństwo napisów sklepowych przyszłe pismo używało tylko liter hebrajskich, języka zaś żargonowego. Na tym skończymy o "Hacfiro".
Przed kilku dniami mieliśmy zjazd kolejników. Przybyli dyrektorowie uradzili z rana pewne zmiany w taryfie przewozowej, w południe spożyli obiad u Bouquerella, wieczorem skonstatowali fakt, że panna Cholewicka, uważana ze stanowiska kolejowego, z powodu swej nadzwyczajnej lekkości - nawet bez żadnych zmian w taryfie - mogłaby, jako nie przenosząca czterdziestu funtów, odbywać darmo podróże wszystkimi kolejami niemieckimi. Przedstawienie w Teatrze Wielkim ułożone było umyślnie w ten sposób, żeby niemieccy dyrektorowie nie siedzieli na nim tak, jak my siadujemy na niemieckim kazaniu. Dawano jeden akt Hrabiny i balet pod tytułem Twardowski. Niemcy zachwycali się podobno mistrzowską grą Żółkowskiego, a zarazem podziwiali zręczność i małe nóżki baletniczek, które to nóżki, po niemieckich systemu Kruppa nogach mogły istotnie wydać się nadelbiańskim i nadreńskim gościom czymś zasługującym na podziwienie. W ogóle jednak, o ile się zdaje, obiad u Bouquerella, przedstawienie teatralne, nóżki, zachwyty, toasty i wynurzenia wzajemnych sympatii zajęły większą część programu tego zjazdu niż narady. Była to sobie raczej prosta, sąsiedzka wizyta, nie zaś obfity w przewozowo-taryfowo-kolejowe następstwa zjazd kolejników. Przynajmniej dotąd nie słyszeliśmy o bezpośrednich jego skutkach. Mogą one okazać się później. Wszelkie zjazdy mają to do siebie, że zbliżają ludzi z sobą, przyczyniają się do zacierania wzajemnych uprzedzeń, ułatwiają stosunki, rozbudzają zajęcie się kwestią i gorliwość uczestników, umacniają związki i wzajemne ugody. W ten sposób rozumiany zjazd, nawet z Twardowskim i p. Cholewicką jako z głównymi częściami programu, może być pożytecznym.
Większego i bardziej bezpośredniego znaczenia ani przypisywać mu, ani żądać od niego nie można.
Wspomniałem, że w program przedstawienia teatralnego dla dyrektorów weszła i Hrabina, niechże więc wolno będzie pomówić o autorze jej, Moniuszce. Wiadomo wam zapewne, czytelnicy, że p. Cyprian Godebski wykonał pomnik dla zgasłego artysty, obecnie znajdujący się w sali rzeźby na Wystawie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Losy tego pomnika tak są dziwne, a okoliczności towarzyszące tym losom tak każdego dobrego chrześcijanina budujące, że zamierzam bliżej poznajomić z nimi czytelników. Był ów pomnik pierwiastkowo przeznaczony do jednego z naszych kościołów. Tymczasem - któż zdoła przewidzieć przyszłość? - właśnie teraz dopiero rozpoczęły się szkopuły. W chwili kiedy wyszukiwano najodpowiedniejszego miejsca na pomnik, dostrzeżono: z jednej strony, straszną odpowiedzialność, jaką na siebie ściągano umieszczając pomnik w kościele, a z drugiej, okropne skutki, jakie dla całego warszawskiego katolickiego świata z umieszczenia owego wyniknąć by mogły. Czy to herezja, czy nie herezja? Czy profanacja, czy nie profanacja? - oto pytanie, które jak Hamletowskie: "być albo nie być?" powstało nagle w umysłach. Zmarły był wprawdzie genialnym i przez cały ogół ukochanym artystą, ale czy był zawsze dostatecznie prawowiernym, tak jak rozumieją nasi modlący się z francuskich książek wychowańcy tutejszych salonów, czy był dostatecznie przekonany, że czarny pilśniowy kapelusz o nadzwyczajnie szerokich skrzydłach jest widocznym znakiem największej doskonałości chrześcijańskiej? Czy zgadzał się zawsze ze świątobliwymi zasadami dzieła zatytułowanego: Życie nie jest życiem, czyli wielki błąd dziewiętnastego wieku? Słowem: czy wierzył w powyższe i wiele innych najnowszych prawd, bez których żaden warszawski wyznawca nie może być w opinii dobrze urodzonych pań i panów zbawionym? Wszystko to były rzeczy niepewne, nierozstrzygnięte albo też zgoła wątpliwe. Wobec tego umieszczać jego pomnik w kościele równało się dobrowolnemu narażaniu własnej osoby na ewentualne nieprzyjemności na sądzie szczegółowym, jaki arystokratyczne damy dla rozrywki przy szyciu ornatów składają nad każdą duszą jeszcze za dni jej śmiertelnego żywota. Zresztą kościół nie jest to muzeum, zatem pomników dla wielkich ludzi nie ma ani potrzeby, ani obowiązku umieszczać.
Ten ostatni argument szczególniej przyczynił się do rozproszenia resztek wątpliwości, zwłaszcza że zauważono, że jakkolwiek muza ta jest od stóp do głów pokryta szatą, jednakże pewne jej kształty są zbyt plastyczne, co sprzeciwia się stanowczo doświadczonym zresztą w tych rzeczach poglądom, a zatem żadną miarą nie może być w kościele cierpianym. Ale jeżeli tak jest, zwracam uwagę na kłopotliwe położenie tych osób, które porównanie z muzą pod względem plastyki wytrzymać mogą. Cóż winny te nieszczęśliwe istoty i czy rzeczywiście dla tak niezależnych od siebie jak zależnych od rozmaitych gustów przyczyn mają być źle widziane? potrzeba konieczna uspokoić te strapione dusze, a zatem jedno z dwojga: albo powiększyć dotychczasowe plastyczne maksimum, albo zgodzić się raz na zawsze, że owo maksimum stosuje się tylko do dusz pogańskich.
Tymczasem jednak nie wiem, co będzie dalej, wiem tylko, że muza nie została wpuszczona nawet do przedsionka kościelnego, jakkolwiek na pomniku obok muzy, która zresztą tak dobrze za chrześcijańskiego anioła smutku jak i za pogańską muzę może uchodzić, znajduje się także i krzyż. Towarzystwo Muzyczne, które chciało się zająć tym pomnikiem, nie wie teraz, jak i gdzie go umieścić. Co do mnie, sądzę, że skoro grobowiec naszego kompozytora nie znalazł ostatecznie miejsca w żadnym z naszych kościołów, należy umieścić go na Powązkach. Potrzeba tylko, dla ochronienia go przed deszczami, dać dach wsparty na czterech słupach i oto wszystko. Lepiej mu tam będzie i stosowniej niż w salce rzeźb na wystawie, gdzie pokrywa go kurz i pajęczyna.
Jedna tylko rzecz nie może mi się w głowie pomieścić. Dlaczego, na przykład, we Włoszech w kościołach przechowuje się tyle posągów, bez porównania bardziej plastycznych, a jednak nie cierpi na tym ani przyzwoitość publiczna, ani powaga kościoła? Dość przytoczyć kościoły rzymskie, gdzie wiele posągów przerobionych zostało na chrześcijańskich świętych ze statui bożków pogańskich. Dość przytoczyć grobowiec Medyceuszów we Florencji, w którym kobieta przedstawiająca noc, również jak i mężczyzna przedstawieni są plastycznie.
Ale po cóż szukać włoskich kościołów? Wszakże rycerz rzymski w pomniku Włodzimierza Potockiego ubrany jest nader lekko; wszakże takiż rycerz w grobowcu w Warszawie u fary jest prawie nagi; wszakże Rzymianka na tym samym grobowcu równie plastycznie, a więcej odkryte niż muza p. Godebskiego, ma kształty!
Należy pamiętać, że Moniuszko był człowiekiem wielkiego dla naszego ogółu znaczenia, należy pamiętać, że był, jest i będzie chlubą naszą i że sam jeden więcej jest wart niż pięć tysięcy dewotek razem z ich pobożnymi galopantami i z całym tym kwaśno-słodkim taborem, na którego wszelkich ćwiczeniach pobożnych Pan Bóg niewiele zyskuje - ale i diabeł z pewnością niewiele traci.
Jeżeli więc każdy, prywatny nawet człowiek, ma prawo do umieszczenia swej tablicy grobowej i swego krzywego nosa na grobowcu w kościele - dziwną, i zaiste bardzo dziwną rzeczą jest, że nie może tam znaleźć przytułku grobowiec takiego człowieka jak Moniuszko.

[powrót]