Henryk Sienkiewicz
Chwila obecna
XXXIX
"Pociecha" - Rakowiec - Warszawa - Różnica między komunikacjami lądowymi a wodnymi - Towarzystwo oparte na wzajemności
- Szosy - Bronię go - Dwa sposoby ułatwienia komunikacji - Pozytywiści i idealiści - Sielanka - Zasługi sielankowe - Los koni -
Co by się stało - Moje rady prasie - Doświadczenie - Ostrożność - Okropne skutki płochości - Komitet zoologiczny - Turecczyzna
- Komitet i publiczność - Burza w teatrze - Komu postawić pomnik - Inde irae - Verdi - Zapał dla znakomitości - Panna Donadio i
miła z nią rozmowa - Uwielbienie dla cudzoziemszczyzny - Ucywilizowane polowanie - Skok felietonowy - Nowy sposób egzekucji
- Ze słyszenia i na własne oczy - Pan Eysmont i tragikomedia - Jej treść - Wartość - Dialog- Zakończenie
Na trakcie tak zwanym po staremu: krakowskim, wielce zwykle ruchliwym, leży niedaleko już Warszawy karczma "Pociecha", niezbyt sobie na pozór okazała, niemniej jednak dla ruchu handlowego między Michałowicami, Radomiem i Kielcami a stolicą ważna. Nazywa się ona "Pociechą" dlatego, że tu woźnice, wedle słów starej piosenki: "Pije Kuba do Jakuba, Jakub do Michała", pocieszają się po trudach odbytej drogi; tu jest ostatni przystanek; tu koniom zasypuje się obrok, zmieniają się zużyte podkowy, opatrują się bryki, towary, słowem, czynią się wszelkie zwykłe przygotowania przedstołeczne.
Takie znaczenie miała dotąd "Pociecha", ale znaczenie to w ostatnich czasach podniosło się niesłychanie, raz dlatego, że "Pociecha" stała się na większą część i chwałę naszego zarządu szosowego ostatnim miejscem, do którego szosa, wiodąca do Warszawy, jest... jakby tu powiedzieć... spławną, a po wtóre, że w niej utworzyło się pewne towarzystwo na wzajemności oparte, którego działalność dowodzi jasno najprzód tego, czym podobne stowarzyszenia być powinny, a następnie tej wielkiej, a tak mało jeszcze rozpowszechnionej u nas prawdy, że ręka rękę myje, noga nogę wspiera.
Istnieje rzeczywiście ogromna pomiędzy komunikacjami lądowymi a wszelką wodą różnica. Oto na drogach wodnych im woda głębsza, tym komunikacja łatwiejsza, na lądowych zaś im błoto większe, tym komunikacja trudniejsza. Skutkiem tej prawdy, ponieważ błoto na szosie od "Pociechy" do Warszawy jest jednym z najcelniejszych i najgłębszych błot na świecie, zatem bryki frachtowe, powózki i powozy prywatne zgoła nie mogą jej przebywać i muszą innej sobie szukać drogi.
Na pozór stanowi to pewną niedogodność, ale właśnie ten stan rzeczy wywołał owo towarzystwo oparte na wzajemności, o którym wspomniałem wyżej. Skoro przyjedzie do "Pociechy" jeden furman z czterokonną bryką, czeka na drugiego, a następnie we dwóch czekają na trzeciego, następnie we trzech na czwartego, i dopiero kiedy się zbierze szesnaście koni, zaprzęgają je wszystkie razem do każdej po kolei bryki i omijając najstaranniej szosę na której: lasciate ogni speranza, brną przez prywatne grunta i Mokotowskie Pola do Warszawy.
Słupy więc wiorstowe na szosie, kamienie przydrożne, budki strażnicze służą za znaki bezpieczeństwa. Znaczy to wszystko: ostrzega się, żeby tędy nie jeździć! Na owych gruntach prywatnych i na polach także błoto po uszy i lgną bryki po osie i wyżej osi, ale jednak w szesnaście koni przejechać jakoś można. Za to cóż za ożywiony krajobraz: ten ruch, nawoływania woźniców i przekleństwa ich, świst batów rozlegający się ustawicznie w powietrzu, te szczątki wozów i bryk rozrzucone tu i owdzie we wdzięcznym nieładzie; połamane dyszle, koła, osie; te konie z powyprężanymi grzbietami, o bokach zapadłych, na których można by wszystkie żebra policzyć, a przy tym poprzecieranych do krwi postronkami - wszystko to stanowi przepyszny rodzajowy obraz. Zaraz poznasz, że nie jesteś za granicą, w żadnych tam Niemczech ani Belgii, gdzie szosa twarda jest jak stół i jeszcze wysadzona owocowymi drzewami, ale u nas, u siebie, wśród swoich, blisko poczciwej Warszawy!
Są dwa rodzaje komunikacji: pozytywny i negatywny. Pozytywny polega na tworzeniu dróg, po których można jeździć - ujemny na wskazywaniu miejsc, przez które przejazd jest niepodobny. Otóż nasze szosy odpowiadają tej drugiej metodzie. Czy ona jest zła, czy dobra, odpowiednia lub nieodpowiednia, to już należy do specjalistów; ale czyż podobna winić kogo, że wyznaje taką, nie inną zasadę naukową? Że nie wszędzie są pozytywiści, to może i tym lepiej. Mamy pozytywistów i tak dosyć; szlachetnego idealizmu, pojmowanego tak, jak właśnie pojmuje go zarząd, polegającego np. na urozmaicaniu krajobrazów, na widokach prawdziwe sielskich, które szczególniej leżą w słowiańskim usposobieniu, coraz mniej. "My, Słowianie, my lubim sielanki" - powiada literat w Dziadach Mickiewicza. Ja powtarzam toż samo. A przy tym wiadomo jest skądinąd - choćby z nieomylnych ust wspomnianego już raz przeze mnie l'abbé Wylizalskiego - że pozagrobowa przyszłość pozytywistów będzie jednym ciągiem płaczu i zgrzytania zębami, z czego wniosek, że zarówno doczesna lojalność jak i troskliwość o przyszłe szczęście, wobec którego wszystko tu jest marnością, nie pozwala członkom zarządu oddawać się zbytecznie udogodnieniom życia doczesnego tak sobie jak i swym bliźnim. Jest to dopiero dobrze rozumiana miłość bliźniego, boć jeśli przyszłe szczęście ma być nagrodą za przebyte tu, na ziemi, cierpienia, to nie ma najmniejszej kwestii, że żadne na świecie drogi nie prowadzą ludzi równie bezpośrednio, jak nasze szosy do nieba. Oto krótki, a nader logiczny wywód, którym każdy z członków może się zasłonić przed rozbójniczymi napadami pewnych organów naszej prasy, napadających ze szczególną zaciętością od niejakiego czasu na szosy, tak jak gdyby prasę, zobowiązaną pilnować spraw publicznych, mogły obchodzić do tyla prywatne sprawy, jak że ktoś złamał tam sobie pod Lublinem nos, rękę, nogę, biodro, żebro lub inne prywatne części swojego organizmu. Są to prywatne rzeczy, moi panowie, i my do tego mieszać się nie powinniśmy, a zresztą prawdziwy mędrzec zawsze jest ze swego losu zadowolony. Dlaczego nie zajmujemy się rzeczami ogólniejszej natury? Dlaczego stosunkowo tak mało piszemy o terpentynowych pigułkach doktora Clertana, o proszkach burzących Kwizdy i innych itp. powszechno-europejskich, kosmopolitycznych wynalazkach, a tak drobiazgowo zajmujemy się tym, co się dzieje u nas za piecem? Czyż chcemy być prasą z Zapiecka? Rzeczy ogólne - panowie! - oto pole, na którym możemy okazać zarówno naszą inteligencję i oczytanie, jak rozwinąć potoki wymowy, w której tak skąpiemy czytelników, że aż się będą krztusić. Przede wszystkim nie zaczepiajcie instytucyj i ludzi - bo inaczej trafiać się wam będzie to, co trafiło się mnie niedawno, to jest, że pewien dygnitarz z Lombardu wezwał mnie, żebym się zjawił i wytłumaczył z tego, com pisał i myślał o pomienionej instytucji.
Zjawić się tam wprawdzie nie zjawiłem, choćby dlatego, że jestem sobie zwyczajnym śmiertelnikiem złożonym z ciała i kości, nie zaś żadnym spectrum ubranym w białe prześcieradło - ale niemniej wziąłem naukę do serca i postanowiłem sobie, że jeżeli odezwę się kiedykolwiek o jakiejkolwiek instytucji, uczynię to zawsze z najwyższym dla niej i dla osób w skład jej wchodzącym uwielbieniem.
Tą właśnie myślą natchniony, dałem wam sielankowy obraz i odmalowałem wedle sił krajobraz drogi wiodącej od "Pociechy" do Warszawy. Nie mogę jednak ukryć, że w obrazie tym są dwa cienie psujące ogólną jego harmonię. Pierwszym z tych cieniów jest nietrwałość krajobrazu. Cóż bowiem stanie się wówczas, gdy właściciel Rakowca, któremu furgony rozjeżdżają szerokim szlakiem posiane oziminą pola, nie pozwoli w końcu na takie pożytkowanie w celach publiczno-estetycznych ze swych gruntów? Co zrobią wtedy furmani? Co zrobi Warszawa, pozbawiona komunikacji z Radomiem i Kielcami? A Radom i Kielce, pozbawione komunikacji z Warszawą? Wszystko, jak widzimy, polega na patriotyzmie jednego właściciela ziemskiego. Ale nie trzeba zapominać, że bywają natury prozaiczne, które wolą kilkanaście marnych korcy oziminy jak najpiękniejszą i najbardziej charakterystyczną panoramę, złożoną z żydowskich fur tonących w swojskim błocie. Pytam jeszcze raz: co będzie, jeżeli właściciel Rakowca okaże się niegodnym zaufania i zatamuje przejazd przez oziminę, do czego, mówiąc nawiasem, ma najzupełniejsze prawo?
Drugim cieniem, niezgodnym z ogólną harmonią, jest dola koni, zmuszonych - dla uniknięcia większych otchłani szosowych - ciągnąć bryki przez mniejsze otchłanie rakowieckie. O Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, które tak skutecznie czuwasz w Warszawie! Wyślijże którego ze swoich członków, aby własnymi oczyma ujrzał, co się dzieje z nogami, grzbietami i bokami koni pracujących pod Rakowcem! Zapewniam, że wszystkie na świecie towarzystwa opieki nad zwierzętami nie liczą w łonie swym tylu czynnych, rzeczywistych, urojonych i honorowych członków, ile uderzeń bata rozlega się codziennie w tych miejscowościach. Gdyby konie umiały mówić i przeklinać, niezawodnie powstałoby między nimi przekleństwo: "Żeby cię «Pociecha» nie ominęła!" Teraz, gdy mrozy ścisnęły, a błoto stwardniało trochę, owe uderzenia batoga mają już wprawdzie znaczenie prowizoryczne, ale zapewne dla każdego osobno wziętego konia wszystko jedno jest, czy ćwiczą go w sposób prowizoryczny, czy nieprowizoryczny, czy dla szczególnej potrzeby dla ogólnej zasady.
Co to znaczy ostrożność i jak wielkie czasem z powodu braku jej mogą wyniknąć nieporozumienia, mam przykład na sobie. Nie jestem pewny, czy wiecie, czytelnicy, że "wielki obywatel" znaczy po turecku: safanduła. Otóż, mając zamiar pisać w niniejszym odcinku o komitecie wydelegowanym do założenia ogrodu zoologicznego z powodu ostatniej sesji tegoż komitetu i chcąc uczcić, jak należy, mężów do jego składu wchodzących, o mało nie popełniłem wielkiego głupstwa. Pragnąłem po prostu nazwać ich wielkimi obywatelami, bo - z ręką na sercu - jużci im się to należy, ale że z drugiej strony, wiem, że prawdziwa wielkość zawsze ze skromnością w parze chodzi, chciałem to tak jakoś zgrabnie zrobić, żeby owej skromności nie obrazić. Myślę więc sobie: nazwę ich po turecku. Termin może się utrze - oddam, co komu należy, a przy tym wzbogacę trochę język (niechże i ja mam jaką taką zasługę!) - więc tedy i nazwałem ich po turecku. Nagle przyszła mi do głowy pewna wątpliwość. Nuż moje dobre chęci nie będą zrozumiane i ocenione, jak należy; mój Boże, świat jest tak zepsuty i złośliwy! Nuż będzie jakie nieporozumienie, a stąd nowe kwasy, albo co gorzej, nowe wezwania o "zjawienie się"! Przekreśliłem więc turecki wyraz i wolę po prostu, nie uciekając się do turecczyzny i bez względu na czyją skromność, nazwać wielkim obywatelem, nie zaś safandułą, każdego, kto na to zasługuje.
Czy zaś komitet mianowany do założenia ogrodu zoologicznego na to zasługuje? Kto by o tym wątpił, ten pozwoli mi także powątpiewać o swoich zdrowych zmysłach, poczytalności prawnej, o wybieralności na członka krajowych resurs, o posiadaniu książeczki legitymacyjnej, regularnym opłacaniu tak zwanej karty pobytu i innych kwalifikacjach, które odróżniają każdego porządnego i statecznego obywatela od pierwszego lepszego "demagoga z brodą", nie wierzącego w nic, nawet w wielkość przeznaczeń pana Eysmonta, autora tragikomedii, o której na końcu tego odcinka zamierzam pomówić. Mówią np. że komitet zgubił pana Bartelsa i zwierzęta jego. Nieprawda. Do upadku i wyginięcia zwierząt przyczyniła się piosenka: "Tańcowała ryba z rakiem, a pietruszka z pasternakiem". Było to tak: jedno prawo pozwala nie płacących komornego wyrzucić na ulicę, a że zwierzęta nie płaciły, więc je wyrzucono; drugie nie pozwala trzymać zwierząt na ulicy. Oba są słuszne, ale jak poczęły z sobą tańczyć, tak i zwierzęta odegrały w tej walce dwóch legalności równie mimowolną jak tragiczną rolę wiórów, które musiały padać dlatego, że drwa rąbano. Zresztą niewielkie to nieszczęście. Nie mamy zwierząt, ale mamy komitet; "wziął didko babu, ale kozu ostawił" - pocieszał się pewien chłop po stracie żony; tak i my możemy się pocieszać: został nam komitet. Ale mówią znowu, że nic nie robi. I to nieprawda. Niedawno była sesja, o której doniosły dzienniki, a na której członkowie komitetu postanowili, że jak zajdzie bardzo nagląca potrzeba, to złożą drugą sesję, następnie trzecią, czwartą, i tak aż do końca dziewiętnastego stulecia.
Jak zaś dalece mają owe sesje potężne dla przyszłego ogrodu znaczenie, dowodem jedno z pism, które oznajmiło swym czytelnikom, że teraz mogą już wpuścić do serc swych cichą, ale głęboką radość, bo chwila otwarcia ogrodu i silnych zoologicznych wrażeń jest bliska dlatego właśnie, iż komitet odbył jedno posiedzenie i oznajmił, że nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby nie miał ich jeszcze odbyć dwudziestu pięciu. Ale jest jedna okoliczność. Oto ludzie małej wiary nie rozumieją, jakim sposobem otwarcie to może być tak bliskie, skoro sam komitet oznajmił, że wszystkiego ma trzy tysiące rubli, a na budowę tylko szop w Parku Aleksandryjskim potrzeba siedmiu tysięcy rubli. Nie ma więc pieniędzy, co jest winą publiczności, boć przecie dotychczasowa działalność komitetu powinna była natchnąć ludzi jak największym zaufaniem tak do jego dobrych chęci jak i do jego zamiarów na przyszłość. Gdyby zaufanie to istniało, gdyby czymkolwiek, czy to zmianami wewnątrz łona samego komitetu, czy też całkowitą jego reformą, czy wreszcie jawnym oznajmieniem i opublikowaniem dalszych planów działania, było wskrzeszone, składki posypałyby się niezawodnie na nowo. Ale z naszą publicznością trudna rada. Sceptycyzm, ta fatalna choroba naszego wieku, ogarnął ją tak dalece, że nie dość jej sesyj - wymaga czynów. Fatalne czasy!
Na wszelki wypadek jednak, gdyby komitet, zniechęcony brakiem zaufania ze strony tak publiczności jak i prasy, powziął zamiar rozwiązania się i powierzenia w inne, mniej może godne ręce przyszłych losów przyszłego ogrodu, ja pierwszy proponuję, ażeby ze względu na dotychczasową jego działalność wyrażone mu było publiczne podziękowanie - samego zaś komitetu proszę o zachowanie w pamięci, iż wety, kiedy wszyscy powstawali na niego: "bij zabij!" we mnie jednym znajdował zawsze gorliwego poplecznika i obrońcę.
Piszę to wszystko ad usum Delphini, tj. dla dobra komitetu, dodaję zaś natychmiast objaśnienie do tego łacińskiego wyrażenia z tego powodu, że już raz powstały wątpliwości, co ono ma oznaczać. Słyszałem, że jakkolwiek zeszły mój odcinek, poświęcony wspomnieniom teatru lwowskiego, zrobił w naszych sferach teatralnych w ogóle jak najlepsze wrażenie, to jednakże dopytywano się ciekawie, dlaczego artykuł ten mówiący o Lwowie został zatytułowany w Warszawie: Ad usum Delphini, co znaczy po polsku: do użycia wewnętrznego. Można to było zresztą wymiarkować z samego skutku, jaki artykuł o sferze, o której mowa, wywołał. Wspomniałem już, że skutek ten szczególniej objawił się w nadzwyczajnej sympatii, jaką między naszymi artystami minoris gentis równie nagle jak niespodziewanie zdołałem sobie pozyskać. Słyszałem nawet od jednego z nich, że wdzięczny ów drobiazg chce mnie uczcić pomnikiem. Powoli, moi panowie i panie - powoli! Macie ważniejsze obowiązki. Jeżeli koniecznie chcecie stawiać pomnik, postawcie go autorom, w których sztukach występowaliście bez współudziału waszych znakomitszych kolegów. Ja - z mojej strony - dorobię, jeżeli pozwolicie, napis do tego pomnika. Będzie on brzmiał tak: "Nieszczęśliwym, żywcem pogrzebanym - wdzięczni grabarze". Jeżeli zaś i tej projekt wam się nie podoba, to ponieważ teatr ze względu na schronienie, jakiego wam udziela, jest instytucją do pewnego stopnia filantropijno-ochronną, uczcijcie więc waszą alma mater jaką owacją, a ja z daleka będę was błogosławił ciesząc się myślą, że istnieją zakłady, w których nie tylko kalecy fizyczni znajdują spokojny, choć skromny kącik do śmierci.
Żarty pominąwszy dziwię się burzy, jaką mój zeszły odcinek o teatrze lwowskim w naszym warszawskim teatrze wywołał. Dziwię się jej z dwóch powodów: raz, że tak rozgniewana dyrekcja jak i śmiejąca się publiczność wiedzą dobrze, że napisałem najczystszą prawdę. Powiedziałem, że brak nam zupełnie sił średnich, że pomiędzy znakomitościami tej skali jak nasi pierwsi artyści a zerami tego wagomiaru jak nasi ostatni istnieje niezgłębiona przepaść, która sprawia, że najlepsze nawet sztuki, jeżeli tylko nie biorą w nich udziału siły naczelne, upadają na głowę bez ratunku. Potrzeba nam sił średnich, teatrowi potrzeba środka, bo ma tylko głowę i pięty. Powiedziałem to i inde irae - jak mówi Tacyt, ale co do mnie, dbam o owe irae tak mało, że gotówem tyle razy to powtórzyć, ile razy uznam za potrzebne i stosowne - tymczasem zaś przechodzę do dalszego ciągu mego odcinka, tak jak gdyby nikt ze mną ani przede mną nie krzyczał wniebogłosy.
Ma podobno przybyć do nas Verdi w przejeździe do Petersburga. Radość z tego powodu w królestwie naszych melomanów ogromna i szykują się nadzwyczajne owacje; tu obecna trupa włoska da zapewne cały szereg przedstawień, które wielkiemu maestro przypomną ojczyznę, nas zaś ostatecznie utwierdzą w przekonaniu, że nie warto dbać o swojską operę, skoro za niewiele większe pieniądze można poznać prawdziwie włoskie chrypki i katary, takie, o jakich u nas mimo zimniejszego klimatu ani mowy być nie może. Na nieszczęście, Verdi zapewne je zna dobrze, obawiam się więc, że zamiast zatrzymać go, przyśpieszą one jego wyjazd z naszego miasta i nie pozwolą wielu ciekawym poznać znakomitego kompozytora. Zapał, cześć i uwielbienie dla znakomitości wszelkiego rodzaju jest wprawdzie dziś już u nas mniejszy, niż był dawniej, kiedy Liszt raz grał w Kijowie czy Berdyczowie i kiedy jakaś dama trzymała go przez cały czas koncertu z pobożnym uniesieniem za obcas, powtarzając tylko na wpół ze łzami: "Mistrzu!" Ale nie szukając takich Lisztów lub Verdich, był czas, że i u nas dzielono się jak relikwiami strzępkami z chustek od nosa Apolinarego Kątskiego lub zachowywano troskliwie talerze z resztkami, jakie wielki, jak na owe czasy, skrzypek zostawił. Dziś to już minęło, ale jednak i dziś należy jeszcze do dobrego tonu być w zażyłych stosunkach nie już z domorosłymi wielkościami, ale z olbrzymami talentu z zagranicy. Gdy bawiła tu panna Bianka Donadio, nasza złota młodzież ubiegała się choćby o parę słów rozmowy z czarodziejką. - O! ja poznałem doskonale pannę Donadio! - chwalił się raz pewien młodzieniec. - Poznałeś pan, no i jakże? - rozpytywano go ciekawie. - Ogromnie miła kobieta - odrzekł - przedstawiają mnie, a ona zaraz powiada: Ah! monsieur! Tam coś, tego... - powiada - ogromnie miła kobieta!
Istotnie, wnosząc z powyższej rozmowy uprzejmość panny Donadio wyrównywała przynajmniej inteligencji i umiejętności narracyjnej owego młodzieńca. Mogę was jednak zapewnić, że ów niedługi wprawdzie, ale serdeczny stosunek z panną Donadio, opowiedziany przy tym z taką naturalnością, ujął za serca tych, którym go opowiedziano, i podniósł w oczach wszystkich i tak już niemałą wartość rzeczonego młodzieńca. Bądź co bądź, dla zwyczajnego filisterskiego domu miło jest widzieć u siebie młodzieńca, któremu panna Donadio powiedziała: "Monsieur, coś tego" itd. Daje to pewien ton, a dla tonów, zwłaszcza zagranicznych, warto przecie coś poświęcić. Niedawno np. jeden z moich znajomych dostał zaproszenie na polowanie do pewnego obywatela nad granicą pruską zamieszkałego. W liście zapraszającym obywatel ów pisze, że ponieważ będzie miał zaszczyt między zaproszonymi mieć kilku oficerów pruskich, zatem językiem użytym tak podczas polowania jak i w czasie śniadań, obiadów itp. będzie język niemiecki, ponieważ zaś polski mógłby zrobić zagranicznym gościom przykrość, przeto uprasza się, ażeby się go wystrzegać. Jest to budujący przykład rzadkiej już gościnności, która rozumie, że barbarzyńskie dźwięki krajowej mowy raziłyby ucywilizowane uszy zakordonowych sąsiadów; z drugiej zaś strony, odczuwa cały zaszczyt, jaki spływa na zwyczajnego sobie hreczkosieja z przyjmowania w domu swym walecznych przedstawicieli niezwyciężonej armii i jednego prawdziwie ucywilizowanego narodu. Cześć ludziom umiejącym zarówno cenić godność osobistą jak i wyższą kulturę zagraniczną.
A teraz pozwólcie, czytelnicy, ażebym porzuciwszy granicę pruską, skokiem prawdziwie felietonowym przeniósł i siebie, i was aż w powiat miechowski, w którym uważny dostrzegacz niejedną rzecz ciekawą i gdzie indziej niebywałą z łatwością zauważyć zdoła. W swoim czasie słyszeliście wiele, a może nawet i za wiele o budowie dróg w tamtych stronach; słyszeliście także, że w projekcie tym środki miały się tak do wielkości zamiarów, jak się mają, nie przymierzając, panieńskie posagi do kawalerskiej pożądliwości. Owoż te drogi budują się jednak, a budują się przy pomocy gmin i większych właścicieli ziemskich, którzy obowiązani są płacić na ten cel odpowiedni z dymu podatek. Pewien obywatel, wezwany do zapłacenia rzeczonego podatku, odesłał takowy, biorąc za normę zwykłe podymne. Po niejakim czasie odbiera od swego wójta list pisany nader fantastyczną ortografią, w którym poczciwina donosi mu, że: "ponieważ wielmożny pan przysłał tylko szesnaście rubli z kopiejkami, a należy się ośmnaście z kopiejkami, przeto kwotę nadesłaną, jako niewystarczającą, odsyłam, więc wielmożny pan nie zapłacił podatku, a ponieważ wielmożny pan nie zapłacił, choć powinien był zapłacić, zatem pożyczam na rachunek wielmożnego pana od Icka Mordki rubli srebrem ośmnaście z kopiejkami, które mu wielmożny pan wraz z procentami zechcesz w terminie nie przymierzając zapłacić". List ten widziałem na własne oczy i brzmienie jego prawie dosłownie podaję. Przyznacie, że jest to jeden z najoryginalniejszych sposobów egzekwowania należności. Sposób ten poczciwego wójta ma jeszcze tę dobrą stronę, że i dla egzekwowanego jest dogodny, wyrabia mu bowiem kredyt, ile się zdaje, nieograniczony i mimowolny, a w naszych ciężkich czasach kredyt - to rzecz niemała. Pytanie tylko, jak na tę sprawę zapatrywałyby się sądy, gdyby tak ów obywatel, któremu bez jego wiedzy otworzono kredyt u Icka Mordki, nie chciał temu ze wszech miar szanownemu kapitaliście "nie przymierzając" zapłacić. Mordko dał, więc chce odebrać - obywatel nie brał, więc nie chce oddać - wójt pożyczał, ale nie dla siebie i nie na porękę, także nie ma racji płacić; każdy ma trochę za sobą słuszności. Byłby to dopiero prawdziwy galimatias, chociaż jednak zdaje się, że ten sposób płacenia podatków tak się tamtejszym miejscowym ziemianom podobał, iż gotowi są prosić, aby list wójta uważany był za prejudykat i aby wszelkie należności zawsze z pomocą Icka Mordki lub jemu podobnych były regulowane. Gdyby tak jeszcze i Towarzystwo Kredytowe chciało w tenże sam sposób swoje raty egzekwować, wówczas ów wiersz w Obrazach litewskich Chodźki: "Jeśli rajem jest Warszawa, ja wieś nazwę niebem", przestałby być "najlepszą z Krasickiego bajek" i ja sam, zamiast pisywać odcinki, kupiłbym sobie wioskę, orałbym, bronował, siał, a ciężary zdał na Mordkę. Dźwigaj, Mordko-niebożę, i czekaj tatka latka, aż ci zapłacę, bo choćbyś mnie nawet pozwał, wygrał i uzyskał wyrok z prawem natychmiastowej egzekucji, to sekwestrator na mocy prejudykatu nie miałby innego sposobu nad zaciągnięcie na mój rachunek nowej pożyczki od innego Mordki dla spłacenia twoich pretensji. Nie, mój dobry Mordko, zdaje się, że nie znalazłbyś innego sposobu nad pisywanie do mnie listów, w których byś wyrażał do woli swoje zdziwienie. Nie byłoby to zresztą nic nowego, bo i owo dziwienie się - rzecz to równie znana jak stara. Znalem w Warszawie pewnego młodego chłopaka, właściciela ładnej wioski, który miał tę wadę, że wydawał trochę więcej, niż mógł, a skutkiem tego wchodził w zbyt liczne i uciążliwe transakcje z ludem Izraela. Zauważyłem, że odbiera mnóstwo listów ze wszystkich stron tak miasta jak prowincji, i rzekłem: - Ach! szczęśliwy Dioniziu, pewno to od pięknych kobiet? - Czytaj - rzekł mi zapalając z zimną krwią cygaro. Otworzyłem skwapliwie list i począłem czytać. List brzmiał, jak następuje: "Dżywuję się bardzo, że wielmożny pan nie odsyła mi tych sto pięćdżiesiąt..." Nie czytałem dalej i wziąłem list drugi. Drugi brzmiał: "Dżywno mi bardzo..." Rzuciłem drugi i rozpieczętowawszy trzeci czytam znowu: "Dżywi mnie niezmiernie, że dług, jaki mam u WPana itd." Reszty nie czytałem, bom wiedział na pamięć, co zawierają.
- A to tu tylko sam podziw dla ciebie, szczęśliwy Dyziu! - mówię nie mogąc ukryć dobrego humoru.
- Ach, mój drogi! - odparł z niezachwianą zimną krwią Dyzio - jakim ja szczęśliwy, że już nie wolno przysyłać listów niefrankowanych. Teraz przynajmniej dziwią się na własny koszt, dawniej ja musiałem całe zdziwienie opłacać.
Owoż, gdyby sposób egzekwowania należności, wynaleziony przez nieboraka wójta, znalazł ogólne zastosowanie, sądzę, że cały kraj rozdzieliłby się wkrótce na dwa obozy: dziwiących się i będących przedmiotem podziwu. Co do mnie, zapewniam moich czytelników, że podziwiano by mnie daleko więcej niż moje felietony. Bodaj to pomysłowość!
Pomysły takie, będące dowodem naiwności, teraz już są rzadkie, bo raz, że lud przywykł już trochę do urządzeń gminnych, a po wtóre na wójtów bywają dziś już wybierane osoby z większym stosunkowo wykształceniem. Ale z początku, kiedy reforma dopiero co była wprowadzona, więksi posiadacze ziemscy stali całkowicie poza obrębem gminy, a nawet średnio wykształconych było między włościaństwem bardzo mało, podobne rzeczy trafiały się daleko częściej. Słyszałem np. o paszporcie wydanym przez wójta (było to za czasów, kiedy paszporty wydawali jeszcze wójci), który brzmiał tak: "Nasza Jaśnie Pani chce jechać do Warszawy - co jej ta przeszkadzać - niech se ta jedzie. Franciszek Burok". Jak się nazywa ta Jaśnie Pani, skąd była i na jak długo jechała, tego dokument nie opiewał. W lubowskim powiecie znowu sam widziałem list jednego wójta do drugiego kończący się w następujący sposób: "bo jak nie prześleta na czas tego zbereźnika, to pan N. da wam po karku, czego sobie i wam życzę. Amen". Poczciwina wójt uważał widocznie wyrażenie: "czego sobie i wam życzę. Amen" za zwykłą formułę, jaką powinny się kończyć wszystkie listy, słyszał, że tak ksiądz kończy zwykle kazania, uważał więc takie zakończenie za dobre, tak co do ducha, jak i co do formy, i nie zauważył, w jaki sposób z poprzednią obietnicą licuje.
Dziś, jak wspomniałem, takie rzeczy są rzadsze, dziś korespondencje wójtowskie noszą bardziej urzędowy charakter. Że jednak trafiają się i dziś jeszcze pewne zboczenia, dowodem egzekucyjny pomysł wójta spod Miechowa.
* * *
Byłby to już koniec odcinka, gdyby nie to, że wspomniałem o tragikomedii pana Eysmonta i obiecałem szerzej przy końcu o niej pomówić. Silnych tragicznych wrażeń nie obawiajcie się, czytelnicy - będziecie się raczej śmiać. Pan Eysmont jest to wieszcz młody, nawet nader młody. Napisał tragikomedię pod tytułem Walka idei, w której nie mówi wprawdzie o żadnych ideach, ale za to poświęca ją wylewowi najszczerszego uwielbienia dla... siebie. Gdyby taka pozycja nie sprzeciwiała się całkowicie zasadom ekwilibrystyki, sądzę, że młody wieszcz upadłby sam sobie do nóg z uwielbienia. Na początku utworu wieszcz, bohater sztuki, wyrzeka się niejakiego pana Benona, swego przyjaciele, który mówiąc nawiasem, jest osobą żyjącą i który pisuje wiersze - jakkolwiek nie olbrzymiego polotu, ale zawsze lepsze od pana Eysmonta. Po kilku scenach wieszcz daje z lekka do zrozumienia, że jest istotą doskonałą, którą pan Benon haniebnie zdradza - dalej jeszcze, że jest istotą niebiańską, a pan Benon Potworą hipokryzji, uosobieniem siedmiu grzechów głównych i nieskończonej ilości powszednich. Na tym kończy się część pierwsza.
W części drugiej dowiadujemy się, że młody wieszcz chciał założyć jakieś pismo; następnie, że je założył. Potem pokłócił się z kolegami, bo pan Benon okropnie intrygował. Nagadano mu (tj. wieszczowi) wiele niegrzeczności, skutkiem których nie sypiał dobrze w nocy. Złożono sąd koleżeński, studenciki się zebrały - była wielka narada i wielki ów areopag uwolnił go od wszelkiej odpowiedzialności, słowem: a! a! Co to było! Szczęściem, cnota została nagrodzoną, występek ukarany; panem Benonem powszechnie pogardzono, a wieszcza uwielbiali wszyscy za życia i rozmyślali tylko nad tym, gdzieby mu postawić pomnik. Podczas gdy się o tym wszystkim dowiadujemy z opowiadań osób do akcji wchodzących, wieszcz stoi udrapowany w płaszczu i oparty o skałę (bo rzecz się dzieje w Panieńskich Skałach pod Krakowem) pozwalając się podziwiać panu Dołężnemu, staremu literatowi, który zresztą powinien słuszniej Niedołężnym się nazywać, i dwóm młodym gapiom, którzy patrzą na porywy wieszcza z otwartymi ustami i z rękoma w kieszeniach. To miejsce powinien pan Eysmont polecić ilustrować. Porywy owe, równie nagłe jak niespodziewane, dowodzą właśnie głębi uczuć i otchłani myśli wieszcza. Wyobraźcie sobie, czytelnicy, kogoś, kto np. rozśmiał się nagle bez żadnego widocznego powodu, potem również bez powodu wpadł w rozpacz, potem się znowu rozśmiał dzikim śmiechem, potem się rozpłakał, potem ucichł, żeby na nowo wybuchnąć - a będziecie mieli wieszcza. Powiedzcie teraz, co sobie o nim myślicie. Ruszacie ramionami, stukając się palcem w czoło. To! to! I ja tak myślę. Cóż tu robić? Mówią, że zimna woda na takie rzeczy dobra. Patrzcie: oto teraz pan Naprej (imię wieszcza, a może tragikomiczny pseudonim) został sam; chodzi niespokojnie, po chwili staje i śpiewa. Pieśń jego rozbiłem na dialog między nim a czytelnikiem i podaję ją, jak następuje:
Wieszcz
Znam siebie. Znam myśli moje.
Znam uczuć mych siłę.
Chciałbym pieśń jedną wyśpiewać,
Jedną tylko, zanim mnie złożą w mogiłę.
Czytelnik
Ale nie fatyguj się pan dobrodziej! Proszę jak o największą łaskę: nie fatyguj się pan dobrodziej!
Wieszcz
Ach resztę życia oddałbym,
Żebym tylko mógł wyśpiewać.
Czytelnik
(na stronie)
Bogu dzięki, że mu coś zawadza; ale jakoś wysila się, aż potnieje. Oj! Gotów naprawdę zaśpiewać. (Głośno) Zlituj się pan!
Wieszcz
Ja muszę śpiewać,
Muszę!! Póki życie wre w łonie.
Czytelnik
Łaski! Łaski! Ratunku! Hej, ratunku!
Wieszcz
Muszę! muszę!
Czytelnik
(omdlewającym głosem)
Litości!
(Słania się i pada)
To pewna, że takimi utworami wieszcz zawsze pobije słuchacza i czytelnika. Więcej wierszy nie cytowałem i nie będę wam cytował. Są jak najgorsze. Forma niewyrobiona, słaba, talentu za grosz! Ale nie o to mi chodzi. Co powiecie na ten nędzny egotyzm młodzieńca? Dziś, gdy wszystko garnie się w imię szerszych i potężniejszych idei do pracy, kiedy każdy połowę duszy oddaje w służbę ogółowi, a oddałby i całą, gdyby zaszła potrzeba, gdy i od poezji wyczekuje się i wymaga, aby pieśnią otuchy, piękną, zacną a ogromną, towarzyszyła ogólnej pracy - ów niedowarzony młodzieńczyk siedemdziesiąt pięć stronic papieru i druku poświęca własnym lichym sentymencikom, błahym myślątkom, rozczulaniu się nad sobą i wmawianiu w ludzi, że jest wielki! Nigdzie o niczym ani słowa, tylko o sobie. Cóż to za niebywały, wygórowany egoizm i jakiż upadek szlachetniejszych porywów! Zaiste, to śmieszne, ale i smutne.
Doprawdy, gdyby mnie kto chciał przerazić groźbą, że szyderstwami albo wzgardliwymi wyrazami uduszę w zarodku ten kiełkujący talent, tak że pogruchoce harfę na wieki i weźmie się do książki - gdyby, mówię, ktoś mnie zapewnił o tym, czułbym się bardzo szczęśliwy i sądziłbym, żem oddał prawdziwą przysługę społeczeństwu.
Litwos