Henryk Sienkiewicz

Chwila obecna

Ad usum Delphini

Wspomnienia z teatru we Lwowie

Była może godzina dziesiąta rano, gdy idąc Hetmańskimi Wałami od Mariackiego placu ku ulicy Teatralnej, ujrzałem przed sobą po raz pierwszy wyniosłe mury skarbkowskiego teatru we Lwowie. Gmach to ogromny, mało co mniejszy, a może i nie mniejszy od naszego teatru w Warszawie, a jakkolwiek styl jego nie odznacza się niczym osobliwym, całość jednak imponuje ogromem i powagą. Zbudowany w czworokąt, bokami wychodzi na cztery ulice, wewnątrz zaś obejmuje dwa wielkie dziedzińce, salę przedstawień prawie większą, a przynajmniej pakowniejszą od naszej, scenę, garderoby, kancelarię zarządu teatralnego, olbrzymią kawiarnię i mnóstwo mieszkań rozrzuconych po dwóch piętrach w dziedzińcach.
Gdym wszedł do wnętrza, owiała mnie chłodna atmosfera, jaka zwykle panuje w wielkich gmachach, i ogarnął półmrok, półświatło. Godzina, jak wspomniałem, była ranna, więc lampy nie paliły się w przedsionku. Nie było jednak tak ciemno, żeby nie można było odróżnić otaczających przedmiotów. Toteż po chwili, gdy oczy moje przyzwyczaiły się do owego poważnego mroku, ujrzałem wprost siebie biały, kamienny posąg Skarbka, fundatora teatru, w dali ciemne korytarze, na prawo zaś szklane okienko kasy, przy którym stał jakiś człowiek rozmawiając z kasjerem.
Miałem interes do dyrektora, dlatego zbliżyłem się do rozmawiających pragnąc rozpytać ich o jego mieszkanie, do którego w tym labiryncie gmachów, korytarzy, drzwi i balkonów nie spodziewałem się trafić bez dokładnych wskazówek. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w młodym mężczyźnie stojącym przy okienku poznałem samego dyrektora, znanego mi już poprzednio z Warszawy.
Po pierwszych wykrzyknikach powitania uprzejmy dyrektor zamówił dla mnie miejsce na wieczorne przedstawienie, po czym oświadczył, że jakkolwiek źle trafiłem, bo ma melodramat, jednakże mogę to sobie wynagrodzić bytnością na próbie Niewinnych, która właśnie odbywała się w tej chwili.
Zgodziłem się najchętniej i przez ciemny korytarz udaliśmy się do sali. Dyrektor odsunął z cicha drzwi loży, do której weszliśmy obaj, po chwili jednak opuścił mnie i udał się na scenę, gdzie obecność jego była potrzebna. Artyści byli już zgromadzeni. Właśnie próba rozpoczęła się przed chwilą. Jakiż to dziwny, a zarazem i uroczysty charakter ma każda próba poważnej sztuki! Przed sceną migotało posępnie kilkanaście lamp, których światło, osłonięte od strony sali, nie mogło rozproszyć panującego w niej mroku. Nie masz nic bardziej ponurego niż sala teatralna widziana w czasie dnia. Ta poważna cisza zalegająca mroczne głębie, te puste rzędy krzeseł, czerwonawy mrok walczący z bladym, wdzierającym się tu i owdzie światłem dziennym, ten ogrom posępny i martwy, od którego wieje chłodem i pustką - wszystko to prawdziwie przejmujące sprawia wrażenie. Na oświetlonych czerwonawym światłem deskach scenicznych stali lub siedzieli artyści recytując półgłosem swe role. Twarze ich zaledwie można było rozróżnić. Echo drzemiące w głębiach sali donosiło do uszu moich ich słowa, zaledwie dosłyszalne, stłumione, ale dźwięczące dziwnym akcentem prawdy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek doznał tak silnego złudzenia rzeczywistości. W czasie przedstawienia, wobec tłumów zgromadzonej publiczności, wobec tysiąców świateł, gorącej atmosfery, muzyki i deklamacji, człowiek, zwłaszcza otrzaskany ze sceną, nie zapomni nigdy, że jest w teatrze i że widzi przed sobą mniej więcej dobrze napisaną i graną sztukę, nie zaś istotne zdarzenie życiowe. Ale na próbie nie widzisz ani świateł, ani muzyki, ani kostiumów, ani deklamacji, ani wreszcie aktorskiej pozy. Żaden z artystów nie deklamuje ci z koturnu, żadna artystka nie uwydatnia efektów stąpając gorączkowym, tragicznym krokiem. Jednym słowem, nie widzisz tego, co się nazywa aktorstwem. Spoglądasz na zwyczajnych ludzi, ubranych jak wszyscy, czujących i okazujących uczucia tak, jak się wypowiada, czuje i okazuje w życiu. Wieczorem muszą pamiętać, że gra ich ma zrobić wrażenie z odległości, i dlatego uwydatnianie jaskrawsze efektów jest wtedy tak potrzebne jak róż i bielidło na twarzy. Odległość i światło gazowe mają swe prawa, o których trzeba pamiętać. Na próbie względy te nikną. Artyści grają tylko dla siebie. Chodzi im więcej o umocnienie roli w pamięci, oszczędzają się więc, zachowując siły na później. Próba nie ma nigdy tej precyzji, jaką musi posiadać przedstawienie, ale właśnie ten brak dokładności, ten pewien nieład życiowy i oszczędzanie efektów na człowieku obytym z teatrem sprawia większe wrażenie rzeczywistości. Cisza panująca w sali, mrok, pustka, migotliwe światła lamp, echa wiszące pod ciemnym sklepieniem powiększają jeszcze moc tego wrażenia. Przysiągłbyś, że między tymi ludźmi zaszło coś istotnego, że jakieś prawdziwie bolesne a tajemnicze zdarzenie powikłało ich stosunki i otoczyło niby siecią pajęczą, z której wszelkimi siłami usiłują, a nie mogą się wyplątać.
Takie wrażenie zrobiła na mnie próba Niewinnych. Wrażenie to upamiętniło się dla mnie tym bardziej, że pierwszy raz wtedy widziałem panią Nowakowską. Artystka ta jest jednym z filarów sceny lwowskiej, a przynajmniej jest zań przez tamtejszą prasę i publiczność uważana. Przede wszystkim con amore grywa czarne charaktery niewieście, które oddaje z niewypowiedzianą namiętnością i siłą. Głos jej silny, ruchy swobodne, rysy regularne, ale do wysokiego stopnia charakterystyczne, dobrze nadają się do wyrażania gwałtownych uczuć lub do grozy i majestatu. Artystka posiada przy tym wiele wrodzonej lub nabytej dystynkcji, która zapewnia jej powodzenie w rolach salonowych. Wreszcie repertuar jej, jak prawie wszystkich tamtejszych artystów, jest nader obszerny. Miejscowa krytyka przyznając tej artystce niepospolite zalety, przyznając, że w niektórych rolach nie ma sobie równej, zarzuca jej jednak pewną manierę w głosie i sposobie traktowania. Trudno mi powiedzieć, o ile zarzut ten jest uzasadniony i o ile, jako wada, możebny do usunięcia. W roli Julii w Niewinnych artystka podobała mi się. Rola to trudna, wymagająca przede wszystkim gry temperamentowej, gry nerwów; postać Julii, moim zdaniem, jest najwadliwsza ze wszystkich wchodzących do Niewinnych, dlatego nie sądzę, aby artystka mogła z niej wyjść zupełnie zwycięsko, miała jednak sposobność do okazania owych zasobów siły i namiętności, które najcelniejszą jej zaletę stanowią. W każdym razie jest to niepospolity temperament sceniczny, jaki niełatwo zdarza się spotkać.
Zbyt mało ją jednak widziałem, abym mógł stanowcze o niej wydać zdanie, wspomniałem zaś o niej tylko dlatego, że pragnąc zaznajomić naszą publiczność z najwybitniejszymi osobistościami sceny lwowskiej, nie mogłem o niej przemilczeć.
Zresztą próba Niewinnych, o której wspomniałem, nie była wcale ostatnią: niektórzy artyści prawie nie grali, ale powtarzali swe role tylko pamięciowo, brakowało więc artystce odpowiedniego otoczenia. Właściwe przedstawienie, jakkolwiek innej sztuki, miałem ujrzeć o kilka godzin później, dlatego też wprost do niego przechodzę.
O siódmej wieczorem, bo we Lwowie przedstawienia rozpoczynają się o siódmej, byłem już w teatrze. Grano sztukę p. d'Ennery i Cornon pt. Dwie sieroty; jest to dość jaskrawy melodramat, który wygląda tak, jak gdyby przerobiony był z jakiejś powieści w rodzaju Tajemnic Paryża Eug Sue'go. Dwie siostry, a raczej dwie koleżanki, z której jedna ociemniała, przyjeżdżają do Paryża. Starszą z nich na samym wstępie porywa młody i bogaty a rozpustny szlachcic - ociemniała zaś wśród ogromu Paryża pozostaje sama jedna i opuszczona. Rozmaite a pełne przerażających przygód koleje tych dwóch sióstr stanowią dalszą część dramatu. Starszą siostrę grała panna Deryng. Artystkę tę poznałem już poprzednio w Warszawie, gdy na kształt ognistego meteoru przeleciała po naszym teatralnym niebie i znikła pozostawiwszy po sobie jedynie jasne wspomnienie. W Warszawie wystąpiła tylko w piątym akcie Fausta - dalsze bowiem jej występy z powodu wielu rozmaitych, a od niej niezależnych, okoliczności nie mogły się odbyć. Jakkolwiek z tego już wystąpienia można było sądzić o wielkim jej talencie, jakkolwiek tak krytyka jak i publiczność lwowska uważa ją za najpierwszą artystkę miejscowego teatru, wyznaję jednak, że z pewnym niepokojem wewnętrznym szedłem na przedstawienie, na którym miałem ją widzieć raz drugi. Obawiałem się po prostu, czy artystka utrzyma się na wysokości opinii, jaką Warszawa z owego przelotnego wystąpienia o niej powzięła. Tymczasem sala powoli zaczęła się napełniać. Damy wielkiego miejscowego świata zajmowały zwolna loże nie spóźniając się na wzór naszych mm. Dziurdziulewiczowych o pół godziny na przedstawienie. W krzesłach pokazywano mi tamtejsze znakomitości literackie i polityczne. Z ciekawością przypatrywałem się tej zupełnie nie znanej dla mnie publiczności. Publiczność jest rzeczą równie ciekawą jak i przedstawienie. Każda ma właściwy sobie temperament, właściwy sobie sposób sądzenia, odmienny w wielu razach smak. Co się podoba we Lwowie, nie zawsze podobać się może w Warszawie, chyba że całkiem już wychodzi z granic zwyczajności.
Znalazłem wielkie różnice między publicznością warszawską a lwowską, dlatego tym ciekawiej przypatrywałem się tej drugiej. Warszawska nie zaciekawia mnie już; znam ją na wylot, nie tylko w ogólności, ale nawet i w szczegółach. Wiem z góry, kto w jakiej loży usiądzie. Wiem, że dwie najbliższe sceny zajmą gentlemenowie o przeogromnych białych gorsach - nasze gogątka, przezywające się między sobą Zizi, Pipi, Bibi, Trutra, Joujou. Widzę z góry te fizjonomie wyrażające wiecznie niewysłowioną radość z tego, że przyszły na świat, dziękujące każdym drgnieniem Bogu Ojcu, że je stworzył, Synowi Bożemu, że je odkupił, a nie mające najmniejszej pretensji do Ducha świętego, że ich nie oświecił. Widzę je już przykładające lornetki do oczu, ukazując zdumionemu światu guzy u rękawów wielkości deserowych talerzyków. Zdaje mi się, że słyszę pięknego kawalera Malgrétout, jak w najgłupszych miejscach sztuki gładzi swą piękną czarną brodę i powtarza: Comme idée - c'est sublime! Słyszę zarówno, jakim niskim arystokratycznym basem śmieje się comte Łyku Łyku, z jakim zachwycającym hałasem wchodzą do lóż panie N., X., Z., jak szeleszczą sukniami, wachlarzami; widzę, jak wdzięcznie zwraca się ku mamie powszechnie uwielbiana niewinność, panna Funia, i w miejscach dwuznacznych pyta naiwnie: "Z czego się śmieją? je n'y comprends rien"; słyszę, jak w tychże dwuznacznych miejscach pierwsze rzędy krzeseł z iście marsową werwą stukają o podłogę wołając nieco ochrypłymi głosami: "Brao! brao!" Wiem, że na dole spotkam opartego o filar młodego lorda Havelock, o niesłychanych kołnierzykach, nie widzianych faworytkach, bladej twarzy i bajronicznej czuprynie, który wiele cierpiał w życiu... na odciski i który ujrzawszy mnie uściśnie dłoń moją i wykrzyknąwszy: "Ol rajt" (all right!), znowu potem zapadnie w zadumę; wiem na koniec, że w krzesłach zaczepi mnie znany polityk, publicysta, ekonomista, estetyk, felietonista, doktor - co chcecie wreszcie, i musnąwszy iście przedpotopowe wąsy powie:
- Wiesz pan, wzywają mnie koniecznie na dyrektora do wiedeńskiego Burgu. Zgadnij też pan, ile listów odebrałem?
- No, ile?
- Piętnaście!
Ni mniej, ni więcej. Bagatela! Ale nie o to mi idzie. Chcę tylko powiedzieć, że w warszawskiej publiczności nie masz nic dla mnie tajemniczego i że ta zupełnie od lwowskiej różna. Warszawska o wiele jest żywsza i wrażliwa: oklask tu zawsze jak burza, entuzjazm dłuższy. Spojrzyjcie na tę czarną, zbitą masę głów pochyloną z paradyzu na scenę. Oczy tu mało nie wypadną z orbit; dech w piersiach zatamowany, każde słowo łowione w locie tysiącem uszu, twarze odbijają każde wrażenie jakby zwierciadła. Miło jest mówić do publiczności, która tak umie słuchać; dlatego artyści powinni czuć i czują dla niej wdzięczność. Oczy każdego wywołanego artysty i każdej artystki biegną tu przede wszystkim ku górnym sferom teatru; dla nich najprzyjemniejszy uśmiech i dla nich najserdeczniejsza podzięka. I słusznie. We Lwowie jest inaczej. Inicjatywę do wywoływań i oklasków daje tam nie paradyz, ale parter, na którym panują studenci uniwersytetu, a w szczególności bujny i rej wiodący naród techników. Z tym wszystkim masy jako masy daleko tam obojętniejsze, oklaski brzmią tam jakby znudzone i mdleją zaraz po urodzinach: podwójne lub potrójne wywoływanie aktora jest już dowodem najwyższego uznania; nasze cyfry, dochodzące siedmiu lub ośmiu razy, nie są tam znane. Cały wreszcie teatr wygląda posępniej, bo jakkolwiek nowa dyrekcja powiększyła już liczbę świateł, przecie i teraz jest jeszcze ciemno, nawet tak ciemno, że rysów osób, siedzących naprzeciw, bez szkieł dokładnie rozeznać nie można.
Ale wracam do przedstawienia i panny Deryng. Mówię, że zjawienia się jej oczekiwałem z pewnym niepokojem, bo bałem się rozczarowania. Tymczasem zadzwoniono; kurtyna się podniosła i rozpoczęło się przedstawienie. Pierwsze sceny przemknęły jak błyskawica; na koniec wyszła i panna Deryng w towarzystwie znanej warszawskiej publiczności Zimajerowej. Po kwadransie gry, którą studiowałem zarówno pilnie jak krytycznie, począłem formułować sąd. Nie zawiodłem się. Obawa rozczarowania odleciała jak posępny ptak nocny przed światłem. Postać wysmukła, wiotka, ale gibka, rysy wyraziste, z łatwością odbijające wrażenia, głos donośny, pełen owych głębokich drgań, płynących z duszy i trafiających do duszy, a przy tym giętki i dźwięczny - oto przymioty, które w tej artystce najpierwej każdego uderzają. Później widziałem ją jeszcze kilkakrotnie, dlatego mogłem dokładnie sobie o niej zdanie wyrobić. Gra jej wywiera zawsze niepospolite wrażenie. W grze tej nie ma misterności, nie ma drobiazgowego rzeźbienia szczegółów i zwykłych aktorskich efektów. Sposób traktowania szeroki a potężny. Widzisz w nim i czujesz prawdę. Technice można by to i owo czasami zarzucić, ale owe niedostatki, łatwe zresztą do usunięcia, nagradza pełnia uczucia i niepospolita twórczość. Ta twórczość stanowi, można powiedzieć, szczególniejszą cechę, a zarazem i najwyższy przymiot jej gry. Artystka posiada wprawdzie zadziwiającą jak na swój wiek rutynę sceniczną, ale patrząc na grę jej poznaje się od razu, że rutyna ta jest tylko środkiem, ułatwieniem i niczym więcej, istotę zaś gry - duszę jej - stanowi owo twórcze uczucie, którego gdzie indziej prócz w sercu, w wielkiej a potężnej miłości do sztuki i w zapale młodzieńczym - szukać by było próżno. Mniejsza o to, że gra jej jest często doskonała pod względem zewnętrznym - przede wszystkim jest natchnioną. Doskonałość techniczną można wyrobić - natchnienie... Odpowiem wam wierszem poety:

Jak wietrzyk, co listkami po gałązkach dzwoni
Lub po modrym zwierciadle mały żagiel goni,
Nie jest własnością drzewa ni żaglowej łodzi,
Bo Ten, co mu wiać każe - Ten i wiać przeszkodzi;
Tak natchnienie, co w niebo skrzydlatą myśl wzbija,
Bóg daje - bo natchnienie to własność niczyja.

Istotnie: skąd się bierze ta siła niebieska przyprawiająca skrzydła do ramion, a potężna jak bóstwo, bo jak bóstwo twórcza? Czy rzeczywiście zlatuje w postaci błękitnego płomienia z obłoków? - nie tu miejsce rozprawiać; to tylko pewna, że artystka, o której mowa, siłę tę w wysokim stopniu posiada. Może później, gdy rozczaruje się, gdy się wystudzi, gdy nie podsycana znikąd karmią dla umysłu i serca, przywyknie do owego głodu wrażeń i wyschnie pod jego zabójczym wpływem, może później, powiadam, pozostanie jej tylko sama rutyna, sama doskonałość zewnętrzna. Ale dziś jeszcze do tego daleko: artystka czerpie z duszy, nie z wprawy; potrzeba by jej tylko szerszego koła działalności, innych warunków życia - i może szerszej, a przede wszystkim żywiej czującej publiczności.
Dziś jeszcze młodość i zapał zastępuje owe warunki zewnętrzne. Jak dalece artystka przejmuje się swymi rolami, miałem dowód, gdy w czasie antraktu zaszedłem za kulisy powitać ją jako znajomy z Warszawy. Upłynęła zaledwie chwila po zapuszczeniu zasłony. Artystka była tak wzruszona odegraną niedawno sceną, że zaledwie zdołała odpowiedzieć na moje powitanie. Zdawało mi się, że drży na całym ciele nie ochłonąwszy jeszcze z przedchwilowych uniesień. Na twarzy, pokrytej, jak zwykle na scenę, grubą warstwą bielidła i różu, znać było skupienie wewnętrzne i wewnętrzną pracę ducha; podczernione jej oczy świeciły fosforycznie. Rozmowa nasza nie mogła trwać długo, bo urzędowe kaleczenie uszu domorosłymi polkami nie jest w zwyczaju we Lwowie, a muzyka antraktowa i same antrakty trwają daleko krócej niż u nas. Z rozmowy tej jednak dowiedziałem się, z jak żywą wdzięcznością wspomina artystka nasze miasto i przyjęcie, jakiego po swym przelotnym występie ze strony publiczności doznała. Czy zobaczy jeszcze artystka naszą publiczność, a publiczność artystkę? - trudno powiedzieć. Jeżeli to nastąpi, nastąpi zapewne nieprędko. Tutejsze najznakomitsze artystki, dalekie zarówno od uczuć zazdrości jak i od bojaźni współzawodnictwa, chętnie ujrzałyby między sobą nową koleżankę, chętnie by nawet, gdyby to od nich zależało, pomogły młodemu, rokującemu takie nadzieje talentowi. Nie mam zwyczaju mówić nic nigdy na domysł, więc i powyższe zdanie wypowiadam dlatego, że słyszałem je z ust osób, o których mowa. oznacza to zarówno szlachetne, koleżeńskie uczucia jak i głębokie zamiłowanie do narodowej sztuki.
A teraz pytanie: czy panna Deryng byłaby tu istotnie potrzebną? Któż na nie odpowie przecząco? Posiadam, a przynajmniej uzurpuję sobie przywilej d'un enfant terrible, pozwalającego sobie wypowiadać rozmaite takie prawdy, które się wprawdzie czuje, ale o których się z rozmaitych względów nie mówi. Zresztą nie ja jeden trzymam się w naszym organie tej taktyki; dlatego powiem wam, że prócz pani Modrzejewskiej, panny Popiel i dwóch może starszych artystek do ról matek - nie posiadamy innych, które by na to miano zasługiwały. Po prostu komediopisarz czuje się nieraz w kłopocie i jeżeli dwie te panie nie chcą lub nie mogą grać, woli sztuki wcale nie wystawiać. Jakże tu bowiem i wystawić sztukę, skoro z góry jesteś przekonany, że zamiast: hrabia i margrabia, będą ci mówić - hrebia i mergrebia, zamiast - matka: metka, zamiast: ród mężczyzn - ród meższczyzn, zamiast: moimi uczuciami - memy uczuciamy, i tym podobnie! Słyszysz z góry te głosy gardłowe, od których zimny pot zjawia ci się na skroniach, "żal duszę ściska, serce boleść czuje", widzisz te artystki, jak grając dystyngowane damy sznurują usta i poruszają w nadprzyrodzony sposób turniurami, sądząc widocznie, że prawdziwa dystynkcja właśnie na takiej nadprzyrodzonej turniurowej gimnastyce polega. Eheu! eheu! - więc jeżeli jesteś komediopisarzem, chowasz napisaną sztukę do szuflady mówiąc jej: "Śpij dziecię i nie pokazuj nosa na świat, bo artystki zjedzą twe ciało, a krytycy kości, i nie zostanie z ciebie nawet popiołu". - Nie ma kto grać i skończyło się. Luka po Bakałowiczowej jeszcze nie zapełniona i Bóg wie, kiedy będzie zapełniona, a z tej luki wieje chłodem i pustką. Ale nie mówiąc już o pannie Deryng, której talent wart zresztą czegoś lepszego od łatania nim szczerb, chcę jeszcze ukazać jedną organiczną różnicę między teatrem lwowskim a naszym. U nas jest tak: albo znakomitość, o której można tylko powiedzieć: perfekcja!, albo już polizeiwirdig jak mówią Niemcy - o czym nie mówi się nic, bo wreszcie przykro mówić. We Lwowie jest inaczej. Są tam znakomitości, są i mierności, ale przepaść między nimi daleko lepiej wypełniona, więcej tam tych sił, które nazywają się: pożyteczne, a o które tu, bez powodzenia dotychczas, de profundis wołamy.
A jednak wiemy skądinąd, że dyrekcja nasza pragnie tym niedostatkom zaradzić, ale są powody, dla których uczynić tego nie może. O powodach tych mógłbym i ja coś także powiedzieć, ale musiałbym dotknąć nader drażliwej kwestii, bo tyczącej pensji, feu itp. Jak o Ryczywole, zamilczeć wolę.
Przechodzę teraz do Ładnowskiego. Jest to także jedno ze świateł sceny lwowskiej. W swoim czasie artysta ten próbował sił i u nas, ale próbował nieszczęśliwie. Pewien krytyk radził mu nader serdecznie, żeby lepiej założył skład węgli kamiennych lub fabrykę szuwaksu. Ale artysta wolał scenę. W roku - nie pamiętam dokładnie którym - udał się do Krakowa, gdzie występował w rozmaitych rolach. Nie szło. Krytyka milczała albo ganiła; duszę samego artysty może już toczył robak wątpliwości. Przyszłość - jasna i uśmiechnięta zrazu - zachmurzyła się ciemno. Artysta wahał się. Na szczęście, był człowiek, który weń wierzył nawet wtedy, kiedy on sam w siebie wierzyć przestał. Był to ówczesny dyrektor teatru krakowskiego, Jasiński. Stary weteran sztuki spostrzegł, czego młodego artyście potrzeba: spostrzegł, że brakło mu pola, wielkich ról, że dusza ta zamknięta w sobie, ale pełna wewnętrznych sił, które nie mogąc przez ciasne role wybuchnąć z całą swą potęgą, wykrzywiają je tylko lub rozrywają na strzępy. Powierzył mu wtedy główną rolę w tragedii zmarłego Szajnochy Stasio. Było to oryginalne przedstawienie; w krzesłach i lożach widziałeś uśmiechnięte niedowierzająco lub ironicznie twarze; rozmawiano półgłosem, przepowiadając sztuce wobec takiej obsady upadek; krytycy ostrzyli zęby i pióra, a tymczasem w ciemnej teatralnej garderobie jedna biedna dusza ludzka wiła się w śmiertelnym niepokoju, miotana to przejasnymi błyskami nadziei, to ostatecznym zwątpieniem. Wreszcie zasłona podniosła się, artysta wszedł na scenę. W sali zapanowało nagłe milczenie, które przechodząc stopniowo w podziw, z podziwu w zachwyt, wybuchło nareszcie w wielką i długo trwającą burzę oklasków. Artysta zwyciężył. Odtąd datuje się jego sław. Po pewnym czasie, z wielkim żalem krakowian, przeszedł na scenę lwowską, na której pracuje do dziś dnia. Grywa role charakterystyczne i tragiczne od Otella i króla Leara aż do Hamleta. Tamtejsza publiczność zachwyca się nim stale.
Gra jego ma jednak pewne właściwości, do których trzeba przywyknąć, żeby przestały razić. Artysta ma na przykład właściwe sobie ruchy głowy, które co najmniej wydają się zbytecznymi; postać jego pochylona, jakby pod ciężarem nieszczęść; głos pozbawiony niskich tonów i w ogóle dość suchy. Artystę trzeba koniecznie widzieć i słyszeć kilka razy, nim się dostrzeże, że mimo tych powierzchownych niedostatków jest w nim coś, co je zastępuje i wynagradza; jest jakaś siła wewnętrzna, jest niezmiernie głębokie, a jakby zamknięte w sobie i tłumione uczucie, które wybucha od czasu do czasu jak płomień wulkanu - jest na koniec charakterystyka nie tylko powierzchowna, a zawsze zgodna z życiem i jego prawdą.
Za pierwszym razem Ładnowski nie podobał mi się zupełnie, za drugim więcej, ale niezupełnie. Mogę powiedzieć nawet, że całkowite moje uznanie zdobył dopiero wtedy, kiedy już wyjechałem ze Lwowa i kiedy we wspomnieniach moich przedstawił się w rolach swych zawsze jako postać sztuki, nigdy jako aktor.
Widziałem go np. w sztuce Kazimierza Zalewskiego Przed ślubem, która takim powodzeniem cieszy się we Lwowie, a która wkrótce ma przejść cięższą ogniową próbę wobec naszych krytyków. Grał wybornie. Rzekłbyś, że spotkałeś już gdzieś w życiu tę postać starego satyryka, pod którego zimną i ironiczną powłoką bije gorące, pełne miłości serce. Gra taka trwałą zostawia po sobie pamiątkę. Co do innych jego ról, sądzę, że najwłaściwszą dla niego i najbardziej zgodną z jego talentem jest rola Hamleta. Ładnowski jest człowiekiem milczącym, zamkniętym w sobie, jakby przygnębionym i pełnym wewnętrznej refleksji, która szczególniej cechuje takie natury jak Hamlet. Zresztą repertuar jego jest nader różnorodny, na nieszczęście nawet zbyt różnorodny. To samo powiem i o pannie Deryng. Dziś, kiedy specjalizuje się wszystko, specjalizuje się i role; tymczasem w takich teatrach jak lwowski albo nawet jak i nasz warszawski jest to niepodobieństwem ze względu na zbyt mała liczbę artystów. Granie ról zbyt rozmaitych nie pozwala się skupić, nie pozwala wytężyć wszystkich sił na niektóre tylko kreacje. Cóż jednak robić? Lepiej by było, gdyby było inaczej, ale są to pia desideria.
Oprócz panny Deryng, Nowakowskiej i Ładnowskiego, czwartymi filarem tamtejszej sceny jest Stanisław Dobrzański. Pełni on zarazem obowiązki dyrektora teatru. Jest to aktor szczególniej przez publiczność ulubiony. W swoim czasie, tak jak i Ładnowski, był w Krakowie. Twarz ściągła, wyraziste rysy, czarne brwi zatoczone jednym łukiem nad oczyma, zdawały się szczególniej zalecać go do ról tragicznych, do czarnych charakterów. W Krakowie też z początku powierzano mu podobne role. Ale gdy się komu chce śmiać, trudno go przymuszać, by ryczał ze wściekłości; gdy kto nie ma usposobienia do czarnych charakterów, trudno mu takim na żądanie dyrektora zostać. Artysta psuł tedy powierzane mu czarne role. Czując w sobie zapas talentu, szukał ról sobie właściwych i wreszcie znalazł je: były to role komiczne. Odtąd stale przerzucił się do tego kierunku, który aż do obecnej chwili z wielkim powodzeniem uprawia. Głos jego, cokolwiek flegmatyczny, szczególnie nadaje się do wywoływania komicznych efektów. Widziałem go w Przezornej mamie Blizińskiego w tej roli, którą u nas grywa Żółkowski. Publiczność trzęsła się od śmiechu. Istotnie, ten radca, wielki pantofel swojej Basi, bijący ustawicznie muchy i odpędzający konkurentów od ręki córki przez najniezgrabniejszą w świecie dyplomację, mógł wycisnąć z oczu łzy śmiechu. Dobrzański posiada niepospolity humor i werwę. Zdaje się, że jego samego bawią grywane przezeń role. Bystry dar dostrzegawczy, dar chwytania rozmaitych cech komicznych na gorącym uczynku pozwala mu tworzyć prawdziwe swego rodzaju typy. Rozumie swoje role doskonale, wielka zaś mimo młodego wieku rutyna sceniczna nadaje mu ową swobodę, tak nieodzowną w rolach komicznych.
Porównywać go z Żółkowskim nie chcę. Żółkowski stoi już w pełni geniuszu na szczycie rozwoju i sławy, Dobrzański przebył dopiero pierwsze szczeble tej wysokiej drabiny. Zresztą jest między nimi zasadnicza różnica temperamentu: Żółkowski żywszy jest, bardziej krwisty. Dobrzański powolny i głównie przez swą powolność komiczny.
W każdym razie ma przed sobą piękną drogę, a że idzie po niej wytrwale, więc jest pewność, że do celu dojdzie.
Nie wspomniałem w niniejszym artykule o wielu jeszcze artystkach i artystach, którzy istotnie na to zasługują: o Zamojskim, grywającym tam role naszego Ostrowskiego, o p. Aszpergerowej do ról matek, o Wolańskim do kochanków, i tak dalej. Są to talenty pracowite, prawdziwie pożyteczne i wypełniające z korzyścią ową niewypełnioną u nas przepaść między znakomitościami a absolutną miernością. W ogóle cały tamten teatr dobre na mnie zrobił wrażenie. Życie tam pracowite i mozolne; nowe sztuki wystawiają co parę niemal dni, bo publiczność, mniej liczna, opatruje się szybko. Autorowie nie czekają od rannych dni żywota aż do siwych włosów na przedstawienie swych sztuk, tak jak u nas, gdzie nim przedstawią sztukę, musi pierwej myszką trącić. Artyści pracują ciężko; latem nie rozlatują się, jak wiosenne kwiecie drzewne, na cztery strony świata; długich urlopów nie znają, chyba tylko najznakomitsi i najbardziej zapracowani - tak mija dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a życie płynie w prawdziwym, nie malowanym trudzie.
Zapomniałem jeszcze wymienić jedną cechę znamionującą tamtejszych artystów. Oto gdy którego z nich dotknie krytyka, dotknięty stara się zastosować do jej wskazówek i nie podnosi krzyku, jakby kogoś żywcem ze skóry obdzierano.

Litwos

[powrót]