Henryk Sienkiewicz

Mieszaniny literacko-artystyczne

I

"Niwa" i ja - Dane na kronikarza - O czym będę pisał - Do książek - Moja nadzieja - Adam Asnyk i wspomnienia znad
morskiego brzegu -
Przyjaciele Hioba - Profile - Talenta i safanduły - Pod szczęśliwą gwiazdą - Zwykłe koleje - Aniołowie
z książek i aniołowie z rzeczywistości -
Les rois en exil - Inne ideały - Wspomnienie o Gottliebie - Zakończenie

Nie mam bynajmniej zamiaru pisywać kronik o wszystkim. Przed kilku latu zmęczyłem się tak owym przyrządzaniem stylowych hors d'oeuvres w rozmaitych dziennikach tutejszych, że zawiesiwszy pewnego poranku chochlikową lutnię, oparłem się dopiero w kalifornijskich pustkowiach. Zresztą w "Niwie" nie mógłbym przyjąć tego obowiązku z dwóch przyczyn. Oto po pierwsze: nie zdaje mi się, aby wóz społeczny leciał tak u nas na złamanie karku po pochyłości radykalizmu, żeby aż trzeba było dyrdać za nim i krzycząc: tprrru! podkładać pod koła dokumenta wymagalne tylko u Kanoniczek1; po wtóre: posada kronikarza w "Niwie" nie jest wakująca, piastuje ją bowiem mój przyjaciel Ligęza. Ciche, ale głębokie uczucie dla większych posiadłości i silniejsza wiara w przepowiednię, iż "tańczymy nad przepaścią", dają mu nie tylko wyższość nade mną, ale w ogóle takie kwalifikacje na kronikarza "Niwy", iż ty sam, o wąsaty Bekwarku! o Soplico! pocieszać się tam musisz w głębi litewskich borów, że twa lutnia gęda, jeśli nie na to samo tempo, to nie na wprost przeciwną nutę.
Co do mnie, jestem pewny, że gdybym jej dotknął, usłyszelibyśmy znaną arię: "Potrzeba czarny kołnierz mieć, a przy kołnierzu perukę blond". Komiczne wrażenie, jakie bym wywołał, mogłoby oburzyć na mnie ludzi poważnych, zrobić mi opinię rzekomego konserwatysty, a następnie wywołać nowy pasztet "spod korca", którego ludzie wprawdzie jeść nie chcieli, ale którym potruły się podobno wszystkie zbyt łakome myszy.
Nie! nie mogę pozwolić, aby za mnie cierpieli inni. Nie mam także żadnych powodów do dobrego humoru; jestem raczej jak ów Tomek z Króla Leara, bo zimno mi pod każdym względem. Rzeczywistość, z którą musi mieć do czynienia kronikarz, jest jak zwykle: szara, bezbarwna, smutna, często jałowa - niech więc uprawia sobie tę rolę, kto chce; ja nie mam sił, ochoty i będę mówił o czym innym.
Ach! jest przecie inny świat, świat myśli i wyobraźni, zapomnienia, ucieczki. "Ja bardzo lubię teatr, bo jak się zapatrzę, to mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi" - mówi w Przyjaciołach Fredrowskich Wtorkiewicz. Niejeden przedstawiciel dzisiejszego napojonego pesymizmem pokolenia mógłby powiedzieć: "Ja bardzo lubię książki" itp. Pewien mój przyjaciel utrzymuje z niezachwianą pewnością, że literaci są solą ziemi. Według mego zdania: jeżeli nie literaci - to przynajmniej książki. Gdy się ktoś zaczyta, zawsze albo się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaśnie - w każdym razie wygrywa.
Dalej więc do książek! Mówić o nich w "Niwie" przypadło na moją dolę.
Spora paczka z Gebethnerowskiej kuźni leży przede mną. Jedenaście tomów! Jest między nimi i moja książka. Jakkolwiek nie wypada mi mówić o niej, nie mogę się jednak oprzeć uczuciu pewnej dumy na myśl, że przy nadchodzących świętach i rosnącej potrzebie na papier pod placki zdołam w najgorszym razie oddać niezaprzeczoną usługę naszym gospodyniom. Ej, Haniu! posmarują cię masłem, na czym w porównaniu ze swoim autorem wyjdziesz o tyle dobrze, że jeśli i jego chciano przyprawiać, to zawsze tylko z pieprzem i octem, a próbowano jeść na zimno. Ale to wszystko jedno! Gdy się coś takiego mówi, chodzi o koncept, nie o skargę.
Lepiej nawet w takim przypadku przypomnieć sobie, że się jest współpracownikiem "Niwy", a zatem ma się prawo "spod rysiej burki szlacheckie pokazać ucho" - doprawdy lepiej - niż być Hiobem.
Sceptycy twierdzą, że dzisiejszym Hiobom nawet psy własne nie chcą lizać ran, a przyjaciele najchętniej w nich wiercą. Zresztą zobaczymy, jak pytanie to rozstrzyga znany poeta. Następna książka nosi właśnie tytuł: Przyjaciele Hioba komedia w dwóch aktach - podpisano: Asnyk. Do pewnego stopnia kluczem do zrozumienia książki jest osobistość jej twórcy. Co do Asnyka - jest on istotnie taki, jak jego utwory; niechże mi więc będzie wolno parę słów mu poświęcić. Włócząc się po świecie, zetknąłem się z nim zaprzeszłego lata. Siedzieliśmy obaj na brzegu morskim, w zapadłym kącie normandzkim zwanym Grand-Camp. Jest to niby miejsce kąpielowe, ale ciche, mało znane, mało uczęszczane, po prostu wioska rybacka ma piaszczystym brzegu, okulona w drzewa i mgły: miejsce nudne! Przyjeżdżają tu mieszczanie z Bayeux dla kąpieli i jacyś rzekomi artyści z Caen dla zdejmowania widoków morskich, które zresztą zdejmują sposobem fotograficznym, mianowicie siadając nieostrożnie w białym ubraniu na miejscach wilgotnych. Nie ma tam nic innego do roboty, tylko chodzić po brzegu; chodziliśmy więc z Asnykiem nieraz do późnej nocy. Miało to swój urok. W miesiącach letnich noc zaczyna się zwykle pogodna i widna, ale już koło dziesiątej mgły zaczynają powstawać z wody. Po osadach zapalają latarnie dla opóźnionych rybaków. O jedenastej widzi się, jak zarysy masztów i czarne sylwetki statków topnieją i topnieją coraz bardziej, światła w latarniach bledną, tuman z morza wznosi się coraz wyżej i stopniowo zakrywa księżyc i gwiazdy; wszystko zlewa się, łączy, mąci; mgła staje się coraz gęstsza, a wreszcie oko nie przebija już tej gęstej, wilgotnej opony, wśród której płucom ciężko oddychać, a najbliżej nawet stojące postacie ludzkie mają niepewny kształt cieniów. Morza wcale nie widać, słychać tylko jego szum i jakby tajemnicze jakieś wołanie z przestrzeni i ciemności. Zdaje się wówczas, że to nieskończoność tak woła. Noce podobne rozmarzają i usposabiają do szerszych rozmów prowadzonych cichym głosem. Człowiek wówczas chętnie wypowiada, co myśli o naturze, życiu i jego zagadkach.
W takich rozmowach poznałem bliżej Asnyka. Jest to dusza nieco posępna, owiana jakby mgła melancholii i głęboko uczuciowa. Usposobienia takie lubią zamykać się w sobie, czego przyczyną bywa wielka wrażliwość, jakby w kwiatach mimozy. Z tegoż źródła płynie czysto już estetyczna zdolność do odbijania najsubtelniejszych uczuć, najlżejszych odcieni między pięknem a brzydotą, słowem: wykwintność myśli, która też stanowi jedną z cech tego poety. Utwory jego misternością formy przypominają dzieła Benwenuta Cellini. Słowa tak są wyrzeźbione starannie, że nic nie ma w nich nieobrobionego, szorstkiego, rzuconego w masach, nic nie wyskakuje chropowato. Nawet gdy poeta mówi o miłości, miłość, lubo idzie z głębin, jest raczej głęboką tęsknotą, serdecznym a smętnym wołaniem duszy na duszę niż huczącym płomieniem - nawet ironie jest więcej żalem niż zgrzytem. Realizm szorstki, typowy, powszedni - to nie rodzaj Asnyka. Poeta w Kiejstucie jest takim samym lirykiem, jak w pieśniach... Postacie jego mają plastyczne dusze i uczucia - nie ciała. Graniczy to może z mistycyzmem; jakoż Asnyk ma w swojej zadumie pewną do niego skłonność. Poglądy jego na naturę stoją mniej więcej tam, gdzie jest granica między panteizmem a mistycyzmem. Gdyśmy chodzili nad morzem, wśród nocy wydawało mi się nieraz, jak gdyby wyraźnie odczuwał i szukał jednej ogromnej a tajemniczej duszy fal, przestrzeni, ciemności. Gdyby przy tej samej wyobraźni, przy tym samym usposobieniu mniej miał wykształcenia, gdyby nie żył w dzisiejszych czasach, zamieszkałby niezawodnie w krainie przeczuć, jasnowidzeń, duchów, oderwanych idei. Być może nawet, że owa rozterka między pozytywną wiedzą a nieokreślonymi porywami do czegoś, co jest tajemniczą zagadką, jest jedną z przyczyn jego posępnego usposobienia. Jeśli walka istnieje, prowadzi zawsze za sobą zmęczenie. Rozum Asnyka, uderzony postępem wiedzy i nowymi prądami, mówi o tym, co by je chcieli powstrzymywać:

Wy nie cofniecie życia fal,
Nic skargi nie pomogą;
Daremne trudy - próżny żal,
Świat pójdzie swoją drogą.

A jednocześnie dusza na skrzydłach wyobraźni leci gdzieś w krainę pozaświatowych blasków i ucieka od wszystkiego, co jest rzeczywistością i co wichrzy

W prochu tej ziemi jest robak najlichszy.

Dla wykończenia portretu dodam, że Asnyk jest i człowiekiem, i poetą wielkiej prostoty. Na pozór trudno to pogodzić z wykwintnością, ale w gruncie rzeczy jedno drugiego wcale nie wyłącza. Trudno np. znaleźć coś bardziej wykwintnego w formie, a prostszego w uczuciu jak ów wiersz: "Razu pewnego przy młynie" lub ten drugi, którego początek pamiętam i przytaczam:

Gdybym był młodszy, dziewczyno,
Gdybym był młodszy,
Piłbym nie wino -
Lecz oczu twoich, dziewczyno,
Nektar najsłodszy!

Ty byś mnie może kochała,
Złoty aniele!
Na tę myśl pierś ma zadrżała,
Bo widzę szczęścia za wiele,
Gdybyś kochała...

To jesień męska woła na dziewczęcą wiosnę, jesień z pajęczymi nitkami wspomnień pławiących się w błękicie, pogodna, cicha, ale zarazem, jak mówi Pol: "rzewna i smętna". Przezrocza pogoda nie wyłącza w niej smutku. Palce poety grają na Anakreontowej lutni pieśni tęsknoty i rezygnacji z grecką prostotą - ale zarazem rzeźbią z greckim mistrzostwem. Słowa początkowe wracają jakby echem w wierszu ostatnim, a są jak perły kunsztowne albo jak kwiaty. Mimo woli bierze ochota zastosować do poety wyrażenie starożytnych: "Ty pszczółko z Halikarnasu, z kwiatów tylko miód wysysasz". Tak jest! Prostota nie przeszkadza wykwintności. Nowym dowodem na to jest owa komedia Przyjaciela Hioba, która w tej chwili leży przede mną. Jest to najnowszy utwór poety. Gdy go skończyłem czytać, powiedziałem sobie: profile i nic więcej - profile zaledwie zarysowane. W stosunku ich brak perspektywy: twarze jednostajne, bez cieniów, jakby twarze Anioła z Fiesole lub Giotta. Później upatrzyłem w tym wdzięk pewien, dojrzałem, że te proste zarysy kreśliła nie tylko wykwintna, ale i bardzo szczera ręka... Zdawałoby się, że poecie umyślnie chodziło o tę niemal naiwną prostotę rysunku - że chciał wypowiedzieć kilka uczuć, uchwycić stosunek życiowy przyjaciół Hioba do Hioba - a raczej przenieść tylko starą prawdę na grunt dzisiejszy. Hiobem jest utalentowany malarz Gwido Renicki, bajką - walka jego z ubóstwem i ludzką niewiarą. Opatrzność lubi, jak wiadomo, doświadczać swych wybranych, co zresztą jest pewną pociechą dla skromności twojej, czytelniku, i mojej, albowiem jeżeli chodzi tylko o wybranych, tedy możemy być spokojni. Ale Renicki był solą, nie prochem ziemi. Miał talent, przyjaciół i anioła albo mówiąc pozytywniej: żonę piękną, kochającą, która poszła za niego wbrew woli rodziców, zatem z czystej miłości. Przy tych warunkach byłby szczęśliwym, gdyby nie to, że był ubogim; dla tej ostatniej przyczyny talent jego rdzewiał nieuznany, przyjaciele go opuścili, żona zaczęła się poświęcać, to jest pracować na niego i na siebie, to jest... zaledwie śmiem napisać: przestawała go kochać. Ostatnie to zdanie wygląda na sofizmat, a jednak nim nie jest. Nieszczęścia człowieka, który nie jest pospolity, a któremu się nic nie wiedzie, mają to do siebie, że budzą litość, a litość tak toczy i rozkłada choćby największą miłość, jak rdza żelazo. Gdy Leonia wbrew woli rodziców oddawała rękę Gwidonowi Renickiemu, to dlatego, że widziała w nim orła, który ją porwać miał gdzieś na wyżyny i w chmury. Tymczasem rzeczywistość zawiodła nadzieje. Każdy dzień, każda lekcja, za którą biegła na miasto - uczyła ją, że orzeł nie był orłem, że był to biedny jakiś, o połamanych skrzydłach ptak, który nie umiał się wzbić. W nim samym widziała zwątpienie, w twarzach jego przyjaciół pogardę - więc jako kobieta szlachetna, poświęcała się jeszcze; ale miłość nie mogła się wobec tego poświęcenia ostać. Nad Hiobem można się litować, ale uwielbiać go nie podobna. Zresztą tak chce mieć i poeta, bo oto Leonia staje się dla Gwidona surowa, wyniosła, choć sama nie wie, że tak jest. Mimo woli mierzy go łokciem własnej cnoty i własnego poświęcenia, a on pozornie nie pasuje do tej miary. Poeta nazywa to "cieniem", który "rośnie". Zresztą wszystkie pozory zwiększają ten cień. Gwido czuje, że tonie, ale nie przestaje się jeszcze ratować: pracuje w tajemnicy dzień i noc nad wielkim obrazem, który może go jeszcze zbawić, powrócić mu spokój, sławę i gasnącą miłość żony; a tymczasem przyjaciele szepcą żonie: on pić zaczyna, on spędza dni i noce poza domowym progiem na hulankach i rozpuście; potem, gdy pierwszy cień zwątpienia padł na tę szlachetną duszę kobiecą, obniżają wartość Hioba, szarpią jego przeszłość: kropla za kroplą wpuszczają między tych dwoje truciznę, kłamstwo - a on resztę sił traci na pracę, która ma mu wrócić ukochane serce i "cień rosnący" rozproszyć. Czy on wie, co się koło niego dzieje, czy czuje, czy rozumie? Tak! ale się nie broni. Lew ranny kryje się do jaskini i cierpi w ciemności, by nikt nie dojrzał bólu na królewskim czole. Walczyć z tymi, którymi się pogardza, dla pewnych dusz jest niepodobieństwem. Gwido liczy na swój obraz, liczy, że tą iskrą bożą, wyjątkową, jaka tli się w jego duszy, wypłynie czysty ponad męty - i dopiero gdy i w to zwątpił, gdy przyjaciele odebrali mu wiarę zarazem w siebie i w miłość Leonii - dopiero wtedy wkłada do ust lufę pistoletu.
Ale błogosławiona ręka kobieca zatrzymuje go w porę. Szlachetne serce Leonii mogło zachwiać się w miłości, ale nie mogło zdradzić: Leonia przyrzekła Gwidonowi wiarę - i szczęśliwa lub nieszczęśliwa, wierząca lub wątpiąca, wiary dotrzyma. Gdy pewien przyjaciel Hioba zapragnął kosztem Hioba siebie wprowadzić do serca Leonii, sztuczna budowa intryg i potwarzy runęła mu na głowę; Leonia nie tylko oparła się pokusie, ale poznawszy, czym są przyjaciele, poznała zarazem, że ten Hiob zbolały i nieszczęśliwy jest jednak wyższy i czystszy, szczerszy od nich - i "cień rosnący" rozpłynął się we łzach i wzajemnym przebaczeniu.
Sprawił to przyjaciel, ale nie jeden z Hiobowych, jeno prawdziwy, bo sam nieszczęsny. Potem na pogodny widnokrąg małżeński weszło słońce sławy Renickiego. Obraz zatryumfował, Hiob stał się znów dawnym orłem i finita la commedia!
Co by się stało, gdyby nie owa jedna uczciwa dusza cygańska, co by się stało, gdyby Renickiego talent nie wybił się na wierzch? - trudno wiedzieć. Książka, gdy autorowi tak się podoba, lepsza jest niż życie dlatego właśnie, że nie mówi, co by było, i jeszcze dlatego, że Leonia Książkowa często tak się ma do życiowej, jak poezja do rzeczywistości. Nie chcemy więc wnosić zwątpienia w świat jasnych Asnykowych profilów. Byłby to prawdziwy pesymizm mówić: szatan taki czarny, jak go malują, ale anioł nie taki biały. Kto cię wie, aniele! Zresztą, dobrze, że świat białych aniołów istnieje chociaż... na papierze. Hic oblivio vitae est! - dusze umęczone, wchodźcie!
Kronika ta będzie nudna, ale nie moja wina, że mam mówić o najnowszych książkach, a najnowsze książki mówią o jednym i tym samym. Oto Pod szczęśliwą gwiazdą Grudzińskiego! Otwieram ten tomik i znów znajduję poniekąd historię Hioba. Ale to Hiob w mniejszym gatunku. Gwido Renicki był genialnym artystą, a ten, co urodził się "pod szczęśliwą gwiazdą" pana Grudzińskiego, "geniusza skrzydeł nie miał u ramion i na czole mu brakło archanielskich znamion". Był to sobie człowiek zwyczajny, biedny, cichy, młody, a nadłamany już pracą, niedolą, ale charakteru wielkiego i sił, słowem: safanduła, któremu nic się nie udawało w życiu. Ty, o Boże, strzeż safandułów, bo ja im tylko mogę współczuć, jako zapisany do tego samego cechu. Ale co boli, to boli tak safandułę, jak i nie safandułę. Temu spod "szczęśliwej gwiazdy" świeciła czas jakiś pewna wiejska gwiazda, a potem zaczęła świecić innemu. Inde dolores. Był on guwernerem i naturalnie kochał się w siostrze swego ucznia. Ona nudziła się na wsi, zresztą: młode ptaki próbują latać, młode panny głowy zawracać. I jedne, i drugie uprawiają tylko swoje rzemiosło; panny czynią to trochę dla wprawy, a trochę dla nerwów i przez nerwy, co ową działalność robi o tyle szczerą, o ile niezobowiązującą. "Szesnastoletnim dwóm się zbliżyć licom pozwólcie!" - mówi Słowacki. Otóż bohaterka Hanka miała lat szesnaście, a bohater Feliks nie miał żadnej ochoty nie pozwalać na poetyczne zbliżanie się dwóch lic. Więc zaczęło się od wymownych spojrzeń, długich uścisków ręki, potem ona zapewne przyrzekła, iż mu nie zrobi krzywdy, i... alte Geschichte!... kochali się wzajem dopóty, dopóki nie trafił się bogatszy konkurent. Słuchajcie wy, którzy w aniołów na ziemi wierzycie: miłość młodej dziewczyny to mgła - która zaćmiewa głowę; jeśli opadnie na sercu, prowadzi za sobą pogodę życia dwóch istot; jeśli nie opadnie, ale zostanie w głowie, pada deszcz łez z oczu tego, który w anioła uwierzył.
Gdy się to stało, Feliks zaczął rozpaczać. Utracić miłość ukochanej istoty jest zapewne bardzo nieprzyjemnie. Gwido Renicki na samo przypuszczenie, że ją straci, wkładał pistolet do ust - ale Gwido Renicki nie był byle kto. I on nie miał żelaznego charakteru, ale był to artysta, czuł się jakimś wybrańcem na ziemi, czuł wysoce swoją wyjątkową, królewską wartość; nasz bohater Feliks nie tylko pocieszył się, ale nawet ożenił się ze starą, bogatą panną. Niech, co chce, będzie: korzystniej jest być safandułą!
Ale spytacie mnie: do czego służy taka powieść osnuta na stosunkach tylekrotnie powtarzanych? Co chcecie, czytelnicy? Autor nie ma pewnie pretensji do brevet d'invention, ale z drugiej strony, miłość jest stosunkiem jeszcze więcej powtarzanym, a pokażcież mi powieść bez miłości! Zadaniem przeważnej liczby autorów jest nie wynajdowanie nowych bajek, ale skreślenie na tle starych - charakterów ludzkich. Gdy w postaciach krąży krew, gdy to są nie autorskie myślątka, ale żywi ludzie, tedy książka nie zasługuje na krytyczne potępienie i - zadanie spełnione. P. Grudziński postanowił opisać zwykłe koleje młodości zwykłego człowieka i opisał je z werwą, skreślił kilka szkiców wiejskich figur, kilka widoków - i celu dopiął, jeśli nie na większą chwałę, to także nie na zgubę swego talentu. Jedna nawet postać, właśnie: Hanka, zarysowała się z początku oryginalnie i niepospolicie; że zaś pospolicie kończy - doprawdy nie wiem, komu winę przypisać: autorowi, bohaterowi czy urządzeniom świata tego.
Można by się jednak trochę poskarżyć, że w ogóle w powieściach brak charakterów oryginalnych, brak ludzi z piersią "nie na miarę krawca, lecz Fidiasza". Ale to się tłumaczy nowym kierunkiem, a raczej jego skrajnością. Powieść zwróciwszy się do rzeczywistości stała się ostrożniejszą w tworzeniu postaci posągowych niż rzeczywistość sama. Tak się stało we Francji - i u nas. We Francji brak nie tylko ludzi w powieściach, ale nawet i idei. Stosunek męża, niewiernej żony i przyjaciela to wieczny temat dla powieści. Dotychczas młócą tę słomę, która wydaje tylko plewy. Wyjątek z młodszego pokolenia stanowi Daudet. Ostatnia jego książka Les rois en exil rozeszła się w tysiącach egzemplarzy, bo publiczność potrzebuje jakiegoś nowego pokarmu, nowych przedmiotów, nowych idei, a w romansach żony i przyjaciela domu na próżno ich szuka. Pod względem sztuki pisania i obiektywności Les rois en exil stoją wyżej. Jest to pyszna książka, na nieszczęście tylko trudno już dziś postawić się na stanowisku działających w niej osób, trudno przejąć się ich rolą, trudno odczuć wielkość ich nieszczęść. Trzeba się chyba sztucznie do niech nastrajać, nawet we Francji. Czyta się więc bez wrażenia, bez serdecznych drgań duszy - i kończy się chłodno. Co nam do tego wszystkiego? Ramionami wzruszamy nad tym światem i mówimy: Szkoda dla niego poświęceń. My mamy swoje dogmata, swój ideał takiego blasku i majestatu, tak święty i ukochany namiętnie, że gdy w niedoli osobistej, w zawodach i rozczarowaniach prywatnego życia, w umęczeniu codziennym myśl zwróci się ku niemu, to człowiekowi się zdaje, że jego własne gorycze maleją, i zapomina o nich, i płakać mu się chce, i w końcu zdaje mu się, że lepszy jest, że już wniebowzięty, odkupiony i zbawiony...

* * *

Od tych myśli żal zwracać się do innych, choćby obowiązek kronikarski kazał. O książkach jednak nie będę dłużej prawił. Leżą jeszcze na moim stole odbitki różnych powieści drukowanych po pismach periodycznych. Więc Z różnych sfer Orzeszkowej, Rubin wezyrski Przyborowskiego, Słomiany wdowiec Wilczyńskiego i wiele innych. Powiem o nich w następnej kronice, bo w tej i miejsca już nie ma, a gdyby było, zabrałyby je inne przedmioty. W zakresie moich Mieszanin wchodzi i świat sztuki plastycznej, i teatr, a w tych światach zjawisk nowych niemało. Na widnokręgu malarskim zaświeciła niedawno nowa gwiazda, po której spodziewano się blasku niemało, a która zgasła za wcześnie - Gottlieb. Kilka obrazów wystawionych dziś u Ungra, kilka szkiców niewykończonych - oto, co zostało po tej duszy czującej głęboko. Weselej myśl zwraca się w stronę teatru, tam bowiem świeci nie wspomnienie tylko, ale słońce w pełni sił, żywotności, blasku - Modrzejewska. Nim wyjdzie następny numer "Niwy", występy jej będą prawie skończone, powiem więc o ich całości; tymczasem wypowiadam życzenie, by na jej duszy wrażliwej pobyt w kraju słodkie tylko wycisnął wrażenia. Starać się o to jest wprost obowiązkiem naszym, płynącym z poczucia sprawiedliwości. Modrzejewska tu pracowała lat kilkanaście, podniosła instytucję, wyszlachetniła repertuar i smak publiczny, podniosła szacunek dla sztuki i w nas, i w aktorach, którzy chcąc nie chcąc musieli dopasowywać się do niej... a na koniec, mimo powodzeń, sławy i uznania, którym otoczoną ją za granicą, wróciła do dawnego gniazda. Tu nikt nie zapomniał, czym była i czym jest wielka artystka. Wobec tego przekonania, wobec poczucia, że ona sławy nam przyczynia, a sercem nie opuszcza, choć tysiące rąk wyciągają się do niej za Oceanem - nie ostoją się ci, którym wielkość i sława artystki solą w oku się wydaje. Gdzie mówi cała piersią publiczność, tam milczeć musi klika - inaczej bowiem może się zdarzyć, że tchnienie piersi ogólnej pójdzie na klikę jak na świecę i ją zdmuchnie.
W następnej kronice pomówimy obszerniej o wszystkim, o czym nie zdołaliśmy pomówić w obecnej. Być może, że owe Mieszaniny lepiej z czasem wydadzą się czytelnikom, gdy pióro przyzwyczai się do zadania, a czytelnicy do pióra.


1 Aby zastrzeżenie to i inne dalsze dla czytelników zrozumiałymi uczynić, objaśniamy, że Litwos w czasie swojej pozaatlantyckiej wędrówki nie czytywał "Niwy" i dziwnym zbiegiem okoliczności czerpał o niej wiadomości wyłącznie z nieprzychylnych nam pism. Uwierzył też ich zapewnieniom, jakoby "Niwa" hołdowała "wstecznym dążnościom i szlacheckim przesądom". Jak błędnym jest przekonanie takie, czytelnikom naszym wykazywać nie potrzebujemy. Wiedzą oni, że o nic bardziej nie chodzi nam, jak o zdrowy postęp naszej społeczności; że walczymy tylko z wybrykami tych, którzy nawołując do postępu, prowadzić nas chcą na manowce. Wiedzą też, że między różnymi warstwami narodu nie czynimy różnicy żadnej i że dobro każdej z nich zarówno leży nam na sercu; wiedzą, że szlachectwa nie w dokumentach i papierach przodków, ale w czynach i zasługach żyjących szukamy; że godła i herby dla nas - to tylko dawnych czasów pamiątki, których błotem obrzucać nie widzimy potrzeby, tym bardziej że one same przez się złego nie zrobiły nic; że jednak dla błędów tych, którzy te herby nosili i noszą, pobłażania nie mamy żadnego. Wiedzą na koniec, że w oczach naszych szlachectwo nie nadaje praw, ale obowiązki tylko nakłada.
Na takie pojęcie szlachectwa zgodzi się i Litwos mimo swych dla demokratycznej Ameryki sympatii. Niemniej zastrzeżeń jego nie usuwamy, bo - talent uszanować należy, nawet w jego kaprysach. (Przyp. redakcji "Niwy").

[powrót]