Henryk Sienkiewicz

Mieszaniny literacko-artystyczne

IV

Bratnie dusze - Portret Modrzejewskiej - Maria Konopnicka

"Pierwszą część wykonał artysta, inne literat, którego obowiązkiem jest skończyć powieść". Słyszałem takie zdani o ostatnim utworze Sewera zatytułowanym: Bratnie dusze i zgadzam się z nim. Nie dość jest ułożyć sobie plan powieści, wymyślić osoby, intrygę i zakończenie; trzeba jeszcze widzieć wyobraźnią owe postacie i kochać je, i umieć cała moc subiektywnego uczucia przelać w ich serca. Wówczas dopiero zarysują się mocno, z ciepłem i z życiem. Każdy czytelnik pokocha małego Karolka i małą Jess, bo je kochał Sewer. Jess była nawet faworytką autora. Ubierał on ją, czesał i mył, kupował jej pończoszki i rękawiczki, odprowadzał na pensję i do teatru tak jakby to czyniła zakochana w dziecku matka, więc kupił od razu sympatię wszystkich patrzących na ten serdeczny stosunek i umiał swoją troskliwość o dziewczątko przelać w czytelników. Jest to zarazem sekret artyzmu. Autor, dzieci jego wyobraźni i czytelnicy: to razem trójca zwarta węzłami przyjaźni. Autor dał obraz i musiał go dobrze wykonać, bo umiłował własną robotę. W tym leży tajemnica sztuki literackiej. W innych sztukach pięknych ma się do czynienia z materiałem zewnętrznym, z farbami, z kamieniem lub marmurem, które trzeba opanować i nagiąć, by kształt zewnętrzny odpowiedział myśli; ale gdy chodzi o język, wówczas uczucie - jeśli tylko jest proste i szczere, znajdzie sobie samo odpowiednią formę... Tak znalazł ją i Sewer. Karolek i Jess stanowią śliczny obraz, prawdziwy, wierny, jasny. Oboje są biedni, mali, a oboje dusze mają jakieś oryginalne, wybrane, pełne iskier, płomyków i przeczuć, i niezwalczonego popędu do wszystkiego, co jest śliczne w ich szczerze dziecinnym pojęciu. On kocha obrazki, maluje je na chodnikach i zbiera za to penny; ona kocha Karolka. Obie te małe figurki - ubóstwo i rzeczywistość - byłyby chłostane niemiłosiernie niedolą, gdyby nie to, że losem ich zajął się poczciwy oryginał Smaił, który z kolei kochał znów nade wszystko "społeczeństwo". On w imię niby społeczeństwa przygarnął je, wychował i wyprowadził na ludzi.
Kto, myślicie, jest Smaił? jakiś Kato żyjący tylko ogólną ideą, jakiś człowiek od życia i ludzi oderwany, jakaś transcendentalna postać wymarzona w głowie autora, a w rzeczywistości niebywała?... Wcale nie. Jest to oryginał, który wyrazem: "społeczeństwo" chce usprawiedliwić sam przed sobą swoje poczciwe serce i poczciwe postępki. Między Wiktorem Hugo np. a Dickensem jest ta różnica, że pierwszy kocha ludzkość - ideę, drugi ludzi - biedaków. Smaił jest kreacją w duchu Dickensa. Miłować społeczeństwo nauczyła go jakaś "Ona". Ta "Ona" mówiła mu niegdyś: "Samuelu"; cieszyła się, gdy coś dobrego zrobił; uszlachetniła jego serce i umysł; była mu dobrym aniołem za życia, potem drogowskazem w stronę szlachetności, prostoty i cnotliwego życia. Łatwo zrozumieć Smaiła. Kto miał taką "Ją", temu z serca istotnie mogły zniknąć gorycze, ten w "Niej" i przez "Nią" może kochać wszystko, co ona kochała. Pan Smaił nie wyznaje suchej idei: on wyznaje kobietę. Ile razy zrobi coś dobrego, powtarza sobie: "Ona by się cieszyła, ona by była ze mnie kontenta, ona by dziękowała mi za to". Czytelnik ciągle zadaje sobie pytanie: kto ona jest? - ale na to jest odpowiedź tylko w zacnych postępkach Smaiła. Dzięki "Jej" Karolek uczy się rysować i wychodzi na wielkiego artystę - a mała Jess na pierwszorzędną gwiazdę sceniczną. Pan Smaił potwierdza jedną wielką prawdę, a nie wiem, czy przez innego jakiego autora wypowiedzianą, że tak jak sławnym warto być tylko wówczas, kiedy ma się dla kogo być sławnym, tak i dobrym się jest - najczęściej przez kogoś. Inaczej widzi się przed sobą pustkę i próżnię, i rozdroże, i bezcelowość; inaczej obojętnieje życie, a więc i sława, i dobro ludzi, i szczęście, i nieszczęście; inaczej sceptycyzm i gorycz tak przesiąkają duszę, że człowiek za życia pobielanym grobem się staje. Doprawdy, że każdy nawet do ogólnych uczuć i czynów musi mieć osobiste podstawy i pobudki, musi mieć kogoś, co mu daje siłę, co kochanymi ustami rozdmuchuje w nim płomień czynu...
Smaił nie żąda nawet wdzięczności od Karolka i Jess, bo co dla nich uczynił, to uczynił przez "Nią" - dla społeczeństwa. Ten wyborny oryginał, ten dobry człowiek jest sobie swego rodzaju egoistą, ale z jego egoizmu korzysta cały świat.
Życie rozłącza "bratnie dusze". Karolek oddaje serce i geniusz swój jakiejś pannie wielkiego świata, którą kocha dziesięć razy więcej, niż tego warta. Ona trzyma go w zawieszeniu. Dlaczego? Jej miłości własnej pochlebia, że ten, na którego tyle oczu się zwraca, ten niepospolity człowiek, tak cenny i ceniony, jest jej niewolnikiem. Gdyby chciała, mogłaby mu oddać swoją rękę. Dwojga prawych i szlachetnych ludzi, którzy przyrzekną sobie, iż pragną do siebie należeć, żadne przeszkody nie potrafią rozłączyć. Wynaleziono różne siły, ale takiej nie wynaleziono. Gdyby jednak lordówna powiedziała raz Karolowi: "Czekaj, pragnę być twoją i będę" - on by wprawdzie mniej cierpiał, mniej się szarpał, mniej się wyczerpywał, mniej szedł na oślep w ciemności - z jej strony byłoby to może uczciwiej, szlachetniej - ale gra, która ją bawi, byłaby skończoną. Próżności kobiecej może pochlebia myśl: tam dla mnie ktoś wije się jak motyl wsadzony na szpilkę. Dla tej to satysfakcji lordówna nie mówiła także: "Nie będę twoją". Wówczas Karol może by zapomniał, może by głowę sobie rozsadził na kilkanaście mniejszych i większych kawałków, może by pogardził, może uciekł na kraj świata, ale gra zabawna byłaby znowu skończoną. Nie! ten dramat - dla jednej strony tylko komiczny - musi mieć swoje rozwiązanie nagłe a niespodziewane... On do ostatniej chwili będzie wierzył - i o prawdzie nauczy go dopiero gazeta, w której wyczyta, że jego lordówna oddaje rękę człowiekowi z tej samej, co ona, sfery. Wówczas nadejdzie dla jej próżności nowe zadowolenie, bo Karol dostaje obłędu - dla niej. Zjawia się jednak Jess i uzdrawia chore serce, i przez miłość uczy je miłości.
Ona także wiele przeszła... I ona kochała tego samego lwa, który zaślubił lordównę. On jej był wzajemnym, ale nie aż do tego stopnia, by się z nią ożenić; natomiast oświadczył się... jakby tu powiedzieć... nie o jej rękę - ale o uczciwość. Dopiero gdy wyrzucono go za drzwi, pojechał do Baden-Baden i ożenił się - wskutek przegranego zakładu z lordówną.
Obie te figury wielkiego świata nie były złe, ale jak się to często zdarza, płaskie... Obie jednak mogły być złowrogie dla dusz tysiąc razy wyższych, lotniejszych. Bywa tak często, i to jest nowa prawda, jaką z kopalni stosunków ludzkich wydobył autor.
Motywem syrenich postępków lordówny jest współzawodnictwo kobiece z Jess. Takie motywa takim pannom wystarczają, by komuś trzeciemu potargać szczęście. To trzecia nowa prawda! Ale kończy się wszystko - z woli Sewera - dobrze. Z woli Sewera, powtarzam, bo w życiu bywa inaczej. "Kto im łzy powróci?" - mawiała królowa Jadwiga; można by się spytać: kto choćby wygojonym sercom powrócić może tę wiarę, tę siłę, tę ochotę kochania i gotowość do szczęścia, którą raz wydały - na próżno?
Kto? W bratnich duszach - autor. Karolek zaślubia Jess i odtąd już im życie ma płynąć w uspokojeniu i ciszy. Przy ogniu ich domowego kominka zasiada dawny ich opiekun Smaił. Głowa jego pobielała, ale serce zostało poczciwe i wspomnieniom wierne. Widząc szczęście młodych i odczuwając je staruszek kiwa głową i mówi:
- Ach! gdyby "Ona" tu była! gdyby "Ona" to widziała...
- Kto była ta "Ona"? - pytają go młodzi.
Pan Smaił spuszcza głowę na piersi...
- Polka.
Przez to zakończenie z angielskiej powieści wygląda i pisarz polski. Stworzył on wyborne typy angielskie: Smaiła, dzieci, wdowę Hopkin, Peggy, ale w końcu jeden wyraz nawiązał niteczkę złotą między tamtą, zamorską stroną a nami.
Wspomniałem, że pierwsza połowa powieści lepsza. Dzieci są dziełem prawdziwego artysty; potem rzecz schodzi na grunt powszedniejszy, ale to raczej mus niż wina artysty. Zakończenie wreszcie okupuje nawet winę.
Od Jess, gwiazdy scenicznej, przechodzę do drugiej, tj. do Modrzejewskiej. Tym razem nie będę mówił o jej występach, bo i tak, gdybyśmy chcieli wydrukować razem wszystkie recenzje, powstałoby kilkunastotomowe dzieło; pozwolę sobie więc tylko powiedzieć kilka słów o jej portrecie malowanym przez Ajdukiewicza.
Portret ten, przeznaczony do Sukiennic w Krakowie, znajduje się obecnie u Ungra. Tłumy ludzi gromadzą się przed nim od rana do wieczora i żaden może obraz nie wywoływał tylu zdań najsprzeczniejszych. Jedni utrzymują, że podobieństwa wcale nie ma, drudzy, że nie widzieli nigdy portretu tak podobnego. Już sama ta różnica poglądów świadczy, że mamy do czynienia z niepospolitym dziełem, z czymś, co uderza ludzi i przywiązuje ich uwagę. Jakoż stanąwszy przed tą białą, wysmukłą postacią, patrzącą z gobelinowego tła czarnymi oczyma jakoby w nieskończoność, od pierwszego rzutu oka poznajemy, że mamy przed sobą jakąś niezwykłą kobietę, i nie tylko piękność, nie tylko damę wyższego świata, ale duch wysoki. "Gdybym nie wiedział, kto to jest, odgadłbym, że to jakaś genialna kobieta" - mówił do mnie jeden ze znajomych. Zapewne twarz Modrzejewskiej musi odbijać jej duszę, ale niezmierną zasługą malarza jest, że umiał pochwycić to coś nieokreślonego, co tę piękną głowę odróżnia od innych, choćby najpiękniejszych. Dwojakie też może być podobieństwo. Jedno fotograficzne, oddające tożsamość stężałych nieruchomie przez chwilę rysów, drugie stokroć wyższe, zmieniające portret w prawdziwe dzieło artyzmu. To ostatnie ma uchwycić istotę duchową twarzy, streścić to wszystko, co stanowi właściwe jej cechy, przelać na płótno ten jeden wyraz, w którym najbardziej jest sama sobą, dać syntezę wszystkich przelotnych usposobień odbijających się w rysach. Tym to podobieństwem wyższym, prawdziwie artystycznym i prawdziwie duchowym, a nie wyłączającym zresztą tożsamości rysów, odznacza się portret Ajdukiewicza. Modrzejewska uśmiecha się na jego obrazie i patrzy nie jak wtedy, gdy gra taką lub owaką poszczególną rolę, nie jak wtedy, gdy chce być damą wielkiego świata, smutną, wesołą, rozmarzoną, poetyczną lub wyniosłą; ale jak wówczas, gdy jest sama sobą, gdy jest najbardziej Modrzejewską, to się znaczy, zarazem genialną artystką i uroczą nad wszelki wyraz kobietą. Oto jest największa zasługa artysty a zarazem powód, dla którego jedni utrzymują, że portret jest niesłychanie podobny, drudzy - mniej rozumiejący się na rzeczy - że wcale niepodobny.
O technicznej jego stronie, o przepysznych atłasach i koronkach, o psie i gobelinie pisano już niemało. Co do wad - jeśli się jakie znajdują - by o nich mówić, trzeba się lepiej znać ode mnie na sztuce malowania; dodam więc tylko, że obraz malowany jest w stylu szlachetnym i że przekazując samą Modrzejewską przyszłym pokoleniom w chwili największego jej rozkwitu, w blasku i piękności, przyczyni się niezawodnie do tym dłuższego podtrzymania w pamięci jej imienia i niepożytej samej w sobie sławy.
Od jednej sławnej kobiety przechodzę do drugiej, która do sławy płynie - do poetki. Chcę mówić o Marii Konopnickiej. Nazwisko to zyskuje sobie coraz większe uznanie, i zupełnie słusznie. Narzekamy ciągle wszyscy, i narzekamy nie bez powodu, na upadek w poezji. Mówimy, że nie ma wielkich imion, wielkich natchnień i odpowiedniej podstawy duchowej dla poezji w społeczeństwie. Dlaczego tak jest? czy to upadek, czy inny zwrot ducha, który szuka sobie dróg nowych - przesądzać ni rozstrzygać nie chcę; to tylko pewna, że na tym polu poetycznym, które obecnie jest wielkim, szarym ugorem, chodzi jeszcze w mroku kilka postaci i sieje kwiaty. Czasem głos Kornela Ujejskiego zbudzi drzemiące echo dawnych szerokich natchnień, czasem Asnyka, a w ostatnich czasach razem z nimi "chodzi po łące" Maria Konopnicka. Nazwisko poetki byłoby daleko głośniejsze, gdyby jaki księgarz zebrał rozproszone w pismach periodycznych jej utwory i ułożył je w osobną książkę. Wówczas głos jej przemówiłby silniej i jednolite z całości wzbudził wrażenie. Szkoda, że się to już nie stało, bo tak niewiele teraz takich wierszy, że jak się znajdą, to doprawdy warte są i czasu i atłasu. Nie zapomnę nigdy, jakie wrażenie na mnie wywarł, na jaką śliczną, echową a dawno niesłyszaną nutę zagrał mi wiersz Konopnickiej, który w numerze "Tygodnika Illustrowanego" doszedł mnie w głuchej pustyni kalifornijskiej w górach Santa Ana. Drzewa, które szumiały wówczas naokoło mnie, szumiały mi, gdym czytał, jak polskie sosny. Tytułu wiersza, o którym zresztą pisałem w Listach z podróży, nie pamiętam już, ale zaczynał się on od słów:

Otoczyły mnie wkoło moje równie senne
        Pasmem jednakiem;
Ale ja sobie lecę w krainy odmienne,
        Umiem być ptakiem.

Potem przez długi czas nie spotkałem się z utworami poetki i czytałem je chyba wypadkowo, gdy mi jaki numer "Tygodnika" lub "Kłosów" trafem wpadł w rękę. Czasem gniewała mnie ich architektura polegająca na tym, że w połowie poematu autorka pyta, w drugiej sama sobie odpowiada, ale w ogóle były co do formy skończone, piękne, czasem nawet zbyt stylistycznie piękne, a w uczuciu szczere. Obecnie wpada mi w rękę numer 7 "Bluszczu". Na pierwszej stronicy widzę wiersz: Do kobiety i oczywiście nie czytam go; na drugiej spostrzegam jednak podpis "Maria Konopnicka", więc czytam i odkrywam perłę prawdziwą. Ale żeby jej blask opisać, trzeba by mieć chyba cały zasób poetycznych wyrażeń poetki, wolę więc przytoczyć choćby niewielkie ustępy.
Na początku poetka pyta:

Czy wiesz, ty piękna - i ty uśmiechniona,
Której usteczka rozchyla pustota,
Co znaczy "kocham" - to najświętsze słowo,
Co pada z piersi jako strzała złota
I jak królewskiej purpury zasłona
Oddzielę ciebie - wzruszeniem różową
I drżącą snami szczęścia dziewiczemi,
Od wszystkich ludzi na całej tej ziemi,
Byś otworzyła jednemu ramiona?

Czy wiesz ty o tym, motylu i kwiecie,
Poranków wiosny ty śpiewna ptaszyno!
Że ta godzina, w której usta twoje
Szepczą to słowo - jest cudów godziną?

Że wtedy jasno robi się na świecie,
Że srebrem biją wszystkie żywe zdroje...
Że róże w pąkach płonią się wiosenne,
Że dziwne mary rozwiewne - i senne
Ciałem się stają pod drżącą twą dłonią.
Że w twej źrenicy, jako w pryzmie - słońce,
Życie odbija blasków swych tysiące
I załamuje promień brylantowy;
Że noc koronę srebrną swojej głowy
U stóp twych w chłodnych rozsypuje rosach,
Że twym wzruszeniem drżą gwiazdy w niebiosach?

Po tym wstępie, którego znaczną część muszę opuścić ze względu na brak miejsca - poetka mówi dalej:

Posłuchaj! "kocham" - to nie znaczy wcale:
"Chcę być pieszczoną w twym domu królową,
Chcę iść przez życie drogą kwieciem słaną,
Chcę w pocałunków twoich tonąć szale,
Chcę, by mi słonko świeciło co rano,
Chcę, by co wieczór lampę diamentową
Srebrzysty księżyc palił mi nad głową;
Chcę, byś dzień cały mojego szczebiotu
Słuchał - i zawsze witał mnie uśmiechem;
Chcę, byś mi pieśń śpiewał wraz z słowikiem,
Chcę żyć z twej pracy - i z twojego potu,
Chcę, byś był moim cieniem, moim echem,
Odpowiedzialnym za mnie niewolnikiem".
.    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .
Nie! "kocham ciebie!" to znaczy: "Chcę z tobą
Podźwignąć ciężar, co się życiem zowie;
Być domu twego światłem i ozdobą
I nieść ci pokój i ciszę - i zdrowie".
"Kocham" - to znaczy: "Twoje ideały
I twoje cele są także mojemi..."

A dalej:

.    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .
"Kocham" - to znaczy: "Chcę z tobą podzielić
Gorzki chleb trudu - i łez - i boleści;
Chcę oczy twoje w dniach smutku weselić,
        I tarczą być twojej cześci.

Chcę na twych piersiach być jak róża biała,
W której płomyczek tajemniczy pała,
I chcę być - jako pieczęć rubinowa
        Na ustach twoich bez słowa".

"Kocham" - to znaczy: "Chcę w cichym zakątku
Żyć zapomniana, byleś ty był ze mną...
Chcę nad kołyską - naszemu dzieciątku
        Nucić piosenki w noc ciemną".
.    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .
"Kocham cię" - znaczy: "wolny ty duchu!
Ja nie chcę skrzydeł twych krępować jasnych,
Przykuwać ciebie do trosk nędznych, ciasnych,
Ciebie - coś przywykł na myśli podmuchu
Wzlatać jak orzeł po najwyższych szczytach
        I gniazdo zwijać w błękitach".

I na koniec:

Ja nie chcę ciężyć tobie jak kajdany...
Wiązać cię z ziemią żelaznym łańcuchem;
Chcę tylko, byś mnie uznał, ukochany,
        Bratnim, pokrewnym ci duchem.
"Kocham" - to znaczy: "Ja chcę być dla ciebie
Prawdy i dobra, i piękna zaklęciem,
Umiłowanym twej duszy dziecięciem,

        Twoim marzeniem o niebie.
Chcę domu twego być białym powojem,
Twojemu czołu od skwarów ochroną;
Chcę być twą myślą - i ramieniem twojem,
        I przyjacielem, i żoną".
.    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .    .
Jeśli w twych piersiach, kobieto, nie bije
Serce do takiej podniosłej miłości,
Nie mów ty: "Kocham" nikomu na ziemi,
Bo ten, co z tobą połączy swą dolę,
Patrząc na ciebie oczyma smutnemi,
        Nigdy nie powie, że żyje...

Ze słów tych bije prawdziwa, brylantowa poezja i moc, i poczciwość, i szczere uczucie, i prawda. Szlachetnym sercom kobiecym to poetyczny katechizm.

* * *

Pewien sceptyk w gronie literackim zauważył, że niejedna panna przeczytawszy ów wiersz zamyśli się i mara jakaś złota przesunie się przed jej oczyma i niby do snu ją ukołysze; potem zbudzi się dziewczyna, wstrząśnie główką, spojrzy zdziwionymi oczyma naokół i powie:
- Maman!... quel drôle de rève j'ai eu!...
Potem rozśmieje się sama ze siebie... Dziwni są ci sceptycy, co w prawdę mar nie wierzą. Hej, maro! maro złota!

[powrót]