Henryk Sienkiewicz
Mieszaniny literacko-artystyczne
XV
Widma Elizy Orzeszkowej - Elisza, fragment dramatyczny Marii Konopnickiej - Berlicza Sasa Mozaika, gawędy szlacheckie z lat ubiegłych
Powieść Elizy Orzeszkowej, drukowana w "Kłosach", mniejszą zwróciła na siebie uwagę w naszym mieście, niżby się tego spodziewać należało. Ten i ów ją czytał, ten i ów pochwalił, ale niewiele o niej mówią i nie stanowi ona tego, co nazywamy interesem chwili. Treść jej jednak wybiega daleko poza zwykłe opowiadania oparte na skłonnościach sercowych bohatera ku bohaterce i na przeszkodach, jakie miłość na swej drodze spotyka. Autorka zatytułowała powieść Widma. Tłem jest jakieś miasto litewskie. Żyje w nim i pracuje dwoje dzieci: chłopiec i dziewczyna. Dzieci te, o sercach kochających i wrażliwych, nie rozwijają się prawidłowo. Za duszna stancja, w której uczą się małe latorośle wykolejonych rodzin, nie daje ich piersiom swobodnego oddechu; fatalne stosunki społeczne nie pozwalają uczuciom ich ogarniać tych światów, około których obwijają się zwykle uczucia serc młodych i kochających. W takiej atmosferze wyradzają się blade twarze z chorobliwym rumieńcem i gorączkowe myśli chciwie czepiające się zdziczałych doktryn. Tak się też i staje: chłopiec przywdziewa czerwoną koszulę i pilśniowy kapelusz z pawim piórkiem, dziewczyna zaś z obciętymi krótko włosami idzie za młodzieńcem między "roboczych" opowiadać nową wiarę. Oczywiście, że socjalistyczna doktryna, której oboje stają się apostołami, mogła przyjąć się w nich tylko na gruzach uczuć rodzinnych, religijnych. Dzieci te - to ofiary fatalnych stosunków, gwoli którym to, co jest tarczą przeciw socjalizmowi i najlepszą przeciw niemu ochroną, zostało im odjęte... Dramat rzeczywiście straszny i na pierwszy rzut oka trudno sobie zdać sprawę, dlaczego nie robi wstrząsającego wrażenia. Dopiero bliższe rozpatrzenie sprawy rzecz wyjaśnia. Dziwnym trafem tytuł Widma jest zarazem krytyką powieści. Autorka wie zapewne, o czym pisze i dlaczego pisze; być więc może, że czytelnikowi, im dalej mieszka na Far East, tym powieść wyda się bardziej opartą na gruncie rzeczywistym; ale dla nas - są to naprawdę Widma. zgadzamy się, że istnieją warunki, które by takie postacie stworzyć mogły; rozumiemy, że w pobliżu autorki warunki te są jeszcze bardziej wystarczające, a jednak... postaci albo nie widzieliśmy wcale, albo widzieliśmy je wyjątkowo, tak jak widujemy ludzi cierpiących na pomieszanie zmysłów lub taniec świętego Wita. Dotychczas głęboka miłość do wszystkiego, co jest swojskim, nie dozwalała u nas szerzyć się doktrynom, które z natury swej tylko na gruncie kosmopolityzmu wzrastać mogą. Gdyby autorka dotknęła czegoś, co leży istotnie na dnie serc wszystkich, co się tam krzewi, rozszerza, pleni, wnet by jej odpowiedziało potężne echo. Gdy ktoś dotyka istotnej rany, choćby w tym celu, by ją uzdrowić, chory niechybnie syknie z bólu i całą siłę odczuwania nerwami i umysłem zwróci na nóż operacyjny. Ale właśnie czytelnik czuje, że tendencja autorki, mimo wszystkiego, co by ją mogło uczynić rzeczywistą, nie wspiera się na gruncie rzeczywistym. Dlatego powieść przechodzi bez wrażenia. Młodzieniec i dziewczyna Orzeszkowej to nie typy - to dwie wyjątkowo chore i ekscentryczne natury. W tych samych warunkach, a raczej mimo nich, ogół serc i głów innymi idzie drogami. Stąd ani młodzieniec, ani Lusia nie budzą nawet współczucia. Gdy chodzili po ulicach miasta, on w swojej koszuli, ona z obciętymi włosami, twarze przechodniów - pisze autorka - odwracały się za nimi z bolesnym uśmiechem lub z pogardą... Owóż i czytelnik nie może się wstrzymać, by do litości dla tych ofiar nie dołączyć pogardy. Powtarzam jeszcze raz, że mowa głównie o tutejszym czytelniku. Jak powieść odczuwa dalszy, autorka zapewne wie lepiej. Dla nas jednak są to Widma, i przykre widma. Po przeczytaniu powieści budzimy się jakby z niezdrowego snu, a widząc rzeczywistość inną, pod wielu względami wprost odwrotną, otrząsamy się z niego z jakimś poczuciem wewnętrznej ulgi i przechodzimy do porządku dziennego. Autorka ma niewątpliwie wielką zasługę, że napiętnowała stosunki rodzące możliwość takich postaci, jak Lusia i jej towarzysz, ale możliwość nie jest jeszcze rzeczywistością. Czytelnik nie może się oprzeć myśli, że bohater i bohaterka powieści Orzeszkowej są względnie do tutejszego gruntu czymś podobnym do kuponów, które w przyszłości, jeśli stosunki pozostaną takimi jak są, może będą miały wartość realną, a może nie... Takie wrażenie nie jest bezpośrednim, a zatem bywa zawsze słabym. Szkodzi ono i artystycznej stronie powieści, bo postacie wydają się raczej pomysłami autorskimi z krainy idei niż żywymi istotami z bijącym sercem i ciepłą krwią. Autorka przy tym dostosowywa zbyt wybitnie swoje postaci do tendencji, skutkiem czego wrażenie życiowe, jakie mamy od nich odbierać, jeszcze się osłabia. ów stary szlachcic, który poszedł na szwajcara hotelu, jest postacią wybornie skreśloną, ale Lusia i jej towarzysz nie zawsze mówią i działają naturalnie, a w sytuacjach nie zawsze bije tętno prawdy. Gdy Lusia poczyna mówić oderwane wiersze z Dumy o Żółkiewskim, znać w tym zanadto robotę powieściową. Młodzi ludzie mogą wprawdzie być egzaltowani, ale i egzaltacja ich, jeśli jest szczerą, znajdzie sobie odpowiedni wyraz i ton, który uderzy każde ucho prawdą. Autor winien umieć pochwycić ów ton: inaczej postaci jego wydadzą się sztuczne, a to, co mówią - nieszczerym i fałszywym.
O ile tym wymaganiom Orzeszkowa czyni zadość, o tyle tworzy rzeczy niepospolite i mocno działające. W Widmach czasem stoi na wysokości tego stanowiska, czasem nie umie mu sprostać. Staraliśmy się okazać, że przyczyną tego, jak również niewielkiego wrażenia, jakie powieść sprawia, jest natura kwestii. W ogóle jednak we wszystkich utworach Orzeszkowej myśl główna góruje nad odrobieniem artystycznym. Umysł to ogarniający ilościowo bardzo szerokie widnokręgi; autorka mniej chętnie patrzy do dna w pojedynczą duszę ludzką, woli natomiast przedstawiać ludzi zbiorowo w stosunku do jakiejś myśli społecznej. Posiada niezmierną łatwość tworzenia, ale tworzy w ten sposób, iż dajmy na to, po stu latach przyszły badacz dzisiejszej literatury łatwiej pozna z jej utworów, jakie kwestie zajmowały umysły naszego czasu, niż jacy żyli w nim ludzie.
Taka jest, wedle naszego zdania, natura tego talentu.
* * *
Mamy pod ręką nowy Fragment dramatyczny Marii Konopnickiej, drukowany niedawno w "Modach Paryskich" pod tytułem Elisza. Nazywam go nowym dlatego, że poprzednio wyszły trzy inne w osobnej odbitce w wydaniu Elizy Orzeszkowej i nawet narobiły tyle hałasu, że było to too much ado about nothing... Ten, o którym mowa, niewiele ma pod względem treści pokrewieństwa z poprzednimi. Jest to wydarta kartka z wiekowego ucisku, w jakim niegdyś jęczeli Żydzi. Rzecz dzieje się w Anglii za króla Jana bez Ziemi. Król woła do siebie starego Żyda Symmaha, w celu odebrania mu skarbów, których Symmah posiada moc nieprzebraną. Ale skarby są ukryte, więc chyba tortury zmuszą Symmaha do wyznania, gdzie je ukrył. Jakoż król każe rwać Symmahowi wszystkie zęby. Oprawcy porywają go i... okazuje się, że w ustach starca nie ma już ani jednego zęba. W tej chwili wbiega jego jedyna córka, Elisza, dziewica wielkiej urody, i rzuca się królowi do nóg. Następują prośby i błagania, gdy wtem jeden z obecnych czyni straszną uwagę: - Ta bo przynajmniej ma wszystkie zęby! - Co za myśl! - woła król Jan i zamiast starcowi każe dziewczynie wyrywać po zębie dopóty, dopóki ojciec nie wyzna, gdzie są skarby. Dziewczyna po torturze fizycznej oddaje ducha - starzec wytrzymuje lepiej torturę moralną i lubo wije się z bólu i wściekłości, nie wyznaje jednak do końca, gdzie ukrył bogactwa...
Doprawdy, nie wszystko, co jest okropnym, jest dramatycznym. Istnieje i pod tym względem pewna miara estetyczna, którą ukazuje dobry smak. W Szekspirze raz tylko jeden trafiamy na podobne przebranie miary, ale właśnie w jego najsłabszej sztuce i w ogóle tak słabej bezwzględnie, że prawie nie zasługującej na żadną uwagę. Gdy czytelnik musi rozdzielić swą wrażliwość na grozę i obrzydzenie, odczuwa grozę tylko przez pół. Jest to jasne. Gdyby przynajmniej owo rwanie zębów biednej Żydówce było urywkiem większej całości, można by czymśkolwiek zrównoważyć ową nieestetyczną szarpaninę nerwów czytelnika, ale we fragmencie stojącym osobno czyni ona wstrętne wrażenie. Tam, gdzie w dramatach spotykamy wyłupianie oczu lub inne tortury, dzieje się to zwykle poza sceną. Rwanie zębów na scenie jest zarazem obrzydliwym i śmiesznym. Wyobraźmy sobie tylko towarzyszące takiej operacji pozy i wrzaski. W takiej sytuacji największy poeta może dać tylko szereg wykrzykników; jakoż we fragmencie spotykamy dziesiątki wierszy składających się z tego rodzaju wrzasków, jak: "Ojcze! Aaa! Ach! - Królu! - Rwij dalej! - Co? moje złoto? - nigdy!... Córko! - Kacie! - Aa!" etc. Może w tym jest i dużo realizmu, ale taki realizm i w ogóle taki fragment dramatyczny, na którym może się poznać przede wszystkim dentysta, doprawdy chyba nie odpowiada estetycznym wymaganiom...
...Nie myślimy zresztą z tego małego zboczenia wywodzić grobowych wniosków dla całego talentu pani Konopnickiej. Wiemy, że czasem pisze się coś od niechcenia, czasem bez natchnienia, na żądanie jakiej redakcji, a wtedy chwyta się za pierwszy lepszy temat, byle wywiązać się z obietnicy. Tak bywa i tak się zdarza - ale źle jest, że tak bywa. Talent, gdy się go istotnie posiada, należy oszczędzać, a przede wszystkim sternikiem na tej łodzi o purpurowych żaglach mianować dobry smak. Inaczej łódź rozbić się może. W pierwszych fragmentach czytaliśmy całe ustępy podobne do ujętych w rytm suchych rozprawek lub sporów, które z drugiej strony, z natury rzeczy musiały być daleko bardziej dyletanckimi niż np. odczyty Barniego poświęcone tym samym przedmiotom; w ostatnim fragmencie zamiast dramatycznej akcji spotykamy... operację; we wszystkich, z małymi wyjątkami, nie dopisała nawet forma, nawet ów język, taki wymowny, dźwięczny i obfity, który stanowi znakomitą i nie dającą się zaprzeczyć zaletę Marii Konopnickiej. W ogóle ten talent w ostatnich czasach w jakimś niewłaściwym sobie począł iść kierunku. Mamy tym większe prawo to powiedzieć, że z taką prawdziwą przyjemnością przytaczaliśmy niegdyś w tej samej rubryce całe ustępy z utworów p. Konopnickiej i że z równą przyjemnością odczytywaliśmy świeżo jej wyborny przekład Dziecięcia wieszczek Pawła Haysego. Ale kto istotnie ma pewne dane na to, by służył sztuce wielkiej i prawdziwej, od tego wymaga się wiele, a przede wszystkim: by szedł swoją własną drogą i nie wchodził na trzęsawiska doktrynerii, w których może talent utopić, choćby mu stamtąd żabki przyjaźnie kumkały.
* * *
Mozaika Berlicza Sasa należy do takich utworów, których coraz mniej się zjawia, ale które znajdują dotychczas chętnych czytelników.
Pierwsze zjawisko da się objaśnić tym, iż z postępem czasu niknie szlachetczyzna w dawnym znaczeniu tego wyrazu, a z nią i oryginały, których ta klasa ludzi, dawniej tak odrębna, wydawała. Pan starosta kaniowski, Karol Radziwiłł i wreszcie każdy szlachcic siedzący na swej wiosce, gdzieś w głębi borów lub stepów, był swego czasu istotą, która nie tylko nie potrzebowała się dostosowywać do warunków istniejących, ale mogła nawet tworzyć je w swoim mniej więcej ciasnym kółku. Płynęła stąd niezmierna łatwość rozwijania się cech indywidualnych, a przy odrobinie usposobienia do dziwactwa wyrastały oryginały, o których potem prawiono całe powieści. Takiego oryginała, może ostatniego ze swego gatunku, opisuje Berlicz Sas w swoim półpowieściowym, pół zakrawającym na pamiętnik lub wspomnienia opowiadaniu. Autor odwiedza swego krewnego, Mokosieja Deniskę, potomka znakomitego rodu Mokosiejów, z którego powstały, wedle Stadnickiego, domy Wiśniowieckich, Zbaraskich etc., mieszkających w wiosce na kresach ukraińskich. Jest to szlachcic żyjący samotnie i Bóg wie po jakiemu. Nie dba on o to wszystko, co się nazywa wygodą życia, dostatkiem, komfortem. Jest to człowiek zamożny, a gość nie bardzo może znaleźć co u niego do jedzenia, świece zaś palą się w burakach zamiast lichtarzy. Gospodarz krzyczy i klnie na służbę: rzekłbyś - ze skóry obedrze Hrycia albo Iwasia; ale cóż, gdy flegmatyczny Iwaś odpowiada na burzę spokojnie: "Czoho pan igraje komedju?" - Udaje on kata, a w gruncie rzeczy bat'ko. Jakoż w gruncie rzeczy jest to nie tylko bat'ko, ale marzyciel i poeta, który nie wie , co się koło niego dzieje. Chodzi natomiast co dzień na stary kurhan i położywszy się na nim, słucha głosów idących od stepu, a potem opowiada gościom, co słyszał. Na tych gawędach upływa czas. Następnie zjeżdżają do pana Deniski Michał Grabowski i Lipowczyński. Pierwszy opowiada obszernie legendę o skarbie Miączyńskich, drugi wraca spomiędzy ludu i opowiada, jakich spotkał starców na stepie, co lud myśli i dlaczego zaczyna być niespokojnym. Opowiadania ciągną się w przerwach, które Grabowski czyni Lipowczyńskiemu. Lipowczyński Grabowskiemu, a gospodarz obydwóm. W całej książce brak całkowicie jedności. Nie wiadomo, czy to jest powieść, czy wspomnienia. Autor układa rzecz w sposób powieściowy, ale osoby do opowiadania wchodzące są rzeczywiste. Legenda o skarbie i wrażenia ze stepu Lipowczyńskiego są poezją czystej wody. Całość książki czyta się z żywym zajęciem, bo jakkolwiek nie dorównywa ona opowiadaniom Rzewuskiego lub Kaczkowskiego, nie brak jej przecie żywych barw i charakteru. Zresztą czyta się ją przyjemnie jeszcze i dlatego, że ten rodzaj utworów wkrótce zapewne zginie w naszej literaturze. Coraz mniej takich wybujałych postaci w naszym społeczeństwie, coraz mniej ludzi pamięta owe czasy szlacheckich oryginałów... Nim więc czasy i postacie staną się zupełnie niezrozumiałe, chętnie zwraca się tu czytelnik zmęczony jednostajnością - choćby tylko pozorną - ludzi dzisiejszych, "krojonych" na miarę krawca, nie Fidiasza.