Henryk Sienkiewicz
Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne
1880 [91-100]
91
Czytamy w "Opiekunie Domowych i Pożytecznych Zwierząt", że staraniem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami odbywają się próby zabijania bydła za pomocą przyrządu maskowego. W masce takiej, która wkłada się na łeb zwierzęcia, w miejscu wypadającym na czole wołu znajduje się rodzaj stalowej, zaostrzonej rurki, osadzonej w żelaznej pochwie. Za uderzeniem z pomocą drewnianego młota rurka przerzyna kość i mózg zwierzęcia, przy czym śmierć następuje w jednej chwili. Przyrząd ten jest wynalazkiem Francuza Bruneau.
92
Bal na biednych urządzony we wsi Kalenin w powiecie rawskim przyniósł około półtora tysiąca rubli dochodu. Połowę z tego przeznaczono na Szlązaków, połowę na biednych miejscowych.
93
Z literatury. Czwarty z kolei odczyt na rzecz Towarzystwa Dobroczynności odbył się wczoraj w sali Resursy Kupieckiej. Tym razem czytał p. Marian Gawalewicz rzecz o dramacie Szekspira Antoniusz i Kleopatra. Ponieważ całość zawartą będzie w dwóch godzinach, wczorajszy więc odczyt prelegent poświęcił charakterystyce głównych bohaterów sztuki, a zarazem czasom, w których żyli. Było to na schyłku republiki, w epoce, do której by można zastosować słowa Krasińskiego: "Już się ma pod koniec starożytnemu światu, wszystko, co żyje, szaleje - bogi i ludzie szaleją". Na tle rozprzężenia obyczajów, zepsucia i szalonych orgii występują Antoniusz i Kleopatra jako prawdziwe dzieci czasu. Antoniusz, złoty młodzieniec ówczesny, którego szczęśliwa gwiazda połączyła z Cezarową, posiada niewyczerpany zasób życia, chęć władzy, bogactw, rozkoszy, Cezarową ambicję, Cezarowe długi, brak mu tylko Cezarowej idei. Z drugiej strony Kleopatra to królowa i kobieta zarazem. Jako pierwsza pragnęłaby panować całemu światu i dyktować prawa z Kapitolu, jako kobieta - kochać, szaleć i mieć u nóg największych tego świata. Chwilami dwoiste te pragnienia pomagają sobie, częściej jednak niweczą się wzajemnie. Antoniusz - władca świata mógł jej utorować drogę do Kapitolu, Antoniusz - niewolnik mógł wprawdzie iść wszędzie za nią, ale prowadzić jej nie był w stanie. Jednak Kleopatrze - kobiecie i kobietce chodzi o to, by był niewolnikiem. Wszystkich kobiecych sposobów, całej broni niewieściej, złożonej z zazdrości, łez, wybuchów, upokorzeń, używa egipska syrena, by przykuć do siebie tego niewolnika z ciałem Herkulesa, ale z przeżytą duszą. Jakoż takiego człowieka taka tylko miłość mogła przykuć, bo spokojne, ciche uczucia bez wyraźnych kształtów nudzą tych, którym na dnie kielicha rozkoszy niewiele już zostało napoju. Antoniusz jest więc u nóg, a tymczasem z daleka zjawia się już niebezpieczeństwo, nieokreślone jeszcze, niewyraźne, w poczuciu stosunków więcej niż w ich zerwaniu leżące. To niebezpieczeństwo zowie się - Oktawian. Walka o panowanie nad światem musi się rozpocząć, a każda chwila zbliża do niej. Oktawian - to pająk, który snuje w ciszy nici, Antoniusz - lew senny, rozkochany.
W przedburzu owej wielkiej burzy dziejowej zawiesił prelegent pouczający swój i ciekawy wykład. Szerokie malowidło epoki, bystra charakterystyka osób i prawdziwie artystyczna umiejętność zestawienia antytez, w które tak obfitują ówczesne charaktery, stanowią wysokie dodatnie strony odczytu. Prelegent jest pisarzem nie tylko utalentowanym, ale sumiennym, korzysta więc ze wszystkich źródeł i nowszych badań, jakie tylko w dwugodzinnym wykładzie zużytkować można. Język odczytu jest piękny, poprawny, malowniczy, całość zaś, wypowiedziana umiejętnie, głosem dźwięcznym i zarazem energicznym, czyniła jak najlepsze wrażenie.
94
Z literatury - Odczyty. Wczoraj pan Gawalewicz miał drugi i ostatni odczyt o Antoniuszu i Kleopatrze. Prelegent opowiadał nam dalsze losy dwojga historycznych kochanków, a zarazem dopełniał rysami pełnymi prawdy obraz tych postaci. Zadaniem jego było dowieść, jak wielką była intuicja Szekspira, który mając pod ręką małe źródła historyczne, przedstawił w swym dramacie i rzymskiego wojownika, i egipską królowę takimi właśnie, jakimi byli i jakich wykryły najnowsze badania, oparte na źródłach licznych i dokładnych. Idąc tą drogą prelegent od historii przechodził ustawicznie do dramatu, z czego wykazywało się jasno jak na dłoni, że dramat jest ilustracją mistrzowską, dokładną, prawdziwą i tym większy budzącą podziw, że dokonaną uprzednio. Byliśmy więc znowu to w Rzymie, to na uczcie wydanej na okręcie Seksta Pompejusza, to razem z Antoniuszem w Laodycei, skąd droga wiodła na nowo do nóg Kleopatry. Poeta i historyk-psycholog mówili na przemian - pierwszy dając obraz, drugi tłumacząc go i objaśniając. Stosunek Antoniusza do Oktawiana i głębokie różnice w tych dwóch charakterach wykazały się jasno. Oktawian łudził tylko innych, Antoniusz tylko siebie. Biorąc Oktawię Antoniusz chciał i obiecywał sobie zerwać złote pęta Kleopatry - trwał nawet czas jakiś w przedsięwzięciu, ale zaledwie owiało go miękkie, przesycone rozkoszą powietrze Wschodu, wrócił do nóg Kleopatry i nie mógł już oderwać się od tego ukochanego ciała aż do śmierci. Oktawia - spokojna, uczciwa, piękna, ale kochająca cicho, musiała ustąpić miejsca Kleopatrze. Było to fatalną koniecznością. Ogrzane rozkoszą i zmęczone ciało i duszę Antoniusza mogła wstrząsnąć tylko taka namiętna i taka wprawna w miłosną grę ręka jak ręka egipskiej królowej. Dusza pod tą dłonią jęczy wprawdzie, jej dźwięk rozkoszy staje się podobny do jęku boleści, ale głos wydaje potężny. Idzie więc dalej gra. Antoniusz nie ma już ani woli, ani sił, ani - jak prawdziwy niewolnik - własności. On, wódz niezwyciężony - przegrywa wojny, on, dumny Rzymianin - kłamie, on, władca połowy świata - oddaje ją Kleopatrze, on, kochanek - wyposaża dzieci jej spłodzone z innymi. Jest ona jak łuk złamany, który już nie odpręża się i nie uderza ręki, która by go chciała nagiąć za mocno.
Tymczasem kielich jest przepełniony, miara przebrana. Oktawian wypowiada wojnę nie Antoniuszowi, ale Kleopatrze, wiedząc, że Antoniusz stanie po jej stronie. Jakoż staje. Przez chwilę sądzić by można, że ten lew strząsnął sen rozkoszy z oczu i poczyna ryczeć jak dawniej, gdy świat drżał od jego ryku. Następuje katastrofa pod Akcjum, ale w czasie najgorętszej bitwy purpurowe żagle królowej zwracają się do ucieczki - a za nimi porzuca niedokonane zwycięstwo admiralska nawa Antoniusza. On już bez niej ani żyć, ani zwyciężać nie umie. Wojsko, zostawione bez wodza - umiera bez zwycięstwa. Oktawian staje się panem świata i oto dla kochanków nadchodzi akt ostatni - akt śmierci. Antoniusz nawet zabić się nie umie i błaga o łaskę, a wreszcie rzuciwszy się na miecz, nie może znaleźć nikogo, kto by go dobił. Kleopatra ginie od węża w grobowcu - dumniej, bo za rydwanem nie pójdzie, piękniej, bo w szatach królewskich, i stosowniej, bo zalotnie nawet w obliczu śmierci. A Oktawia? W tych czasach wyuzdanych żądz, niewiary, złamanych przysiąg, orgii cielesnych ta biała, cicha postać musiała zaginąć w niepamięci odtrącona życiem - i zjawia się dopiero wobec śmierci. Oto podniesie z piasków nadbrzeżnych skrwawione ciało męża, obmyje je, namaści wonną oliwą i złoży w grobowcu. Ona da mu spokój chociaż po śmierci.
Ona także dla tych, którzy patrząc w ten ponury i smętny obraz mogli stracić resztki wiary w kobiecą uczciwość, będzie jasną ucieczką i błogosławionym wyjściem z ciemności. Szekspir powinien był więcej wysunąć tę postać, jako antytezę innych. Sztuka jego dlatego może nie dość chwyta za serce czytelnika, że nadto jest historyczną, a przy tym brak jej postaci sympatycznych. Kleopatra budzi tylko zgrozę i podziw. Antoniusz uczy tylko, jak kochać kobiety nie należy. Śmierć ich przynosi raczej sercu ulgę, nie zaś łzy oczom.
Takie mniej więcej wnioski, lubo dokładniej i piękniej od nas, wyprowadził ze sztuki i historii prelegent. Wspomnieliśmy, że te odczyty były sumiennie opracowane, obecnie dodajemy, że były także poetyczne i mocno odczute. Grało w nich życie prawdziwe, prawdziwymi barwami, a zatem, wobec zwłaszcza wprowadzenia przedstawień szekspirowskiego dramatu na naszej scenie, tym gorzej dla tych, którzy ich nie słyszeli.
95
"Poznerka" opierając się na sprawozdaniu rocznym magistratu stara się dowieść, że Polacy w Poznaniu wnoszą daleko mniej podatków do wspólnej kasy komunalnej niż Niemcy. Wedle tego dziennika podatki wnoszone przez samych Polaków nie wystarczają nawet na szkoły polskie i biednych - na niemiecki zaś teatr ani jeden grosz polski nie płynie.
Co do nas, cieszymy się mocno, iż na niemiecki teatr ani jeden grosz nie płynie, co zaś do podatków, miejscowy organ polski słusznie zwraca uwagę na tę okoliczność, że wykazy magistratu są tendencyjnie fałszywe. Fałsz polega na tym mianowicie, że wszyscy Polacy, których nazwiska nie kończą się na: "ski" i "wicz", zaliczani są do narodowości niemieckiej, chociaż sami siebie za Polaków najbardziej stanowczo się uważają. W ten sposób znakomite sumy podatkowe wnoszone przez zamożnych obywateli, nie mających prócz nazwisk nic wspólnego z Niemcami, wpisywane bywają przez magistrat do rubryki niemieckiej. Tym się tłumaczy wszystko. Miejscowy organ dodaje na koniec, że choćby Niemcy płacili nawet więcej, co jest kłamstwem, byłoby to słuszne, albowiem kto korzysta z największych przywilejów, powinien też największe ciężary ponosić.
96
Koncert. Jutro odbędzie się koncert Stanisława Barcewicza przy współudziale p. Michałowskiego. Słynny skrzypek wykona między innymi koncert Ernsta, nowe utwory Czajkowskiego i Sarasatego oraz polonezy Vieuxtempsa.
Michałowski zaś odegra utwory Chopina, Rubinsteina, Czajkowskiego i Moszkowskiego.
Ugruntowana sława obu wirtuozów ściąga liczną publiczność, która dobija się o bilety. Barcewicz jest znakomitym skrzypkiem, posiadającym niezwykłą siłę, pełność tonu i prawdziwą artystyczną sumienność - spodziewamy się zatem, że jutrzejszy koncert będzie powtórzeniem tryumfów, jakie nasz skrzypek odniósł niedawno poza granicami kraju.
97
Odczyty. Wczoraj odbył się odczyt hr. Wojciecha Dzieduszyckiego na korzyść Towarzystwa osad Rolnych. Prelegent wybrał sobie jako przedmiot rys historii filozofii, który poda w trzech jeszcze następujących lekcjach. Obszerniejszą wiadomość o nich podamy po ukończeniu wykładów.
98
Odczyty na dochód osad rolnych. Wczoraj p. Wojciech Dzieduszycki ukończył czwarty odczyt poświęcony historii filozofii; jutro zamieścimy obszerniejsze sprawozdanie z jego wykładów.
99
Odczyty hr. Wojciecha Dzieduszyckiego na dochód Towarzystwa Osad Rolnych. Jako przedmiot prelegent wybrał sobie rys historii filozofii aż do czasów ostatnich. We wstępie zaraz zastrzegł, że zadanie jego trudne, a nawet niepodobne do spełnienia, przebiec bowiem w czterech godzinach dzieje myśli ludzkiej, przedstawić ją i zarysować słuchaczom tak, aby uchwycili jakąś całość i zrozumieli, o co chodzi, jest rzeczą przechodzącą siły ludzkie. Jakoż zastrzeżenia prelegenta były słuszne, a obawy stwierdziły się, bo największą wadą jego odczytów była pobieżność, posunięta do tego stopnia, że istotnie chwilami można było powątpiewać, czy słuchacze odniosą jaką rzeczywistą korzyść. Wielu rzeczy prelegent zaledwie mógł dotknąć, o wielu prawie że nie wspomniał, inne całkowicie pominął. Filozofia, wedle p. Dzieduszyckiego, rodzi się dopiero wraz z Talesem w Grecji. Otóż sądzimy, że twierdzenie to zostało wypowiedziane raczej dla wygody, albowiem od razu uwalniało od mówienia o prawodawstwie Manu, Wedach, Zendaweście itd., słowem, o całej olbrzymiej pracy myśli wschodniej, która jakkolwiek nie otrząśnięta z pierwiastku religijnego, nie cofała się jednak przed żadną zagadką metafizyczną, a częstokroć nawet starała się tym samym pojęciom religijnym dać filozoficzny podkład panteizmu. Ale prelegent jednym śmiałym zdaniem: "na Wschodzie nie było filozofii", uwolnił się od trudu i poszedł wprost nad małoazjatyckie brzegi do Talesa. Tak zwani fizycy, uważający za podstawę wszechbytu różne żywioły, zajęli mu kwadrans czasu. Potem różne postacie posuwały się szybko przed oczyma słuchaczy - więc Ksenofanes, Pitagoras, sofiści, którym zresztą prelegent roli encyklopedystów ani zasługi w wygimnastykowaniu dialektyki nie przyznał, następnie Sokrates, Plato i Arystoteles. Ostatni dwaj znaleźli większe uwzględnienie. Rzecz o ideach Platona była wypowiedziana jasno i z zapałem, natomiast kategorie Arystotelesowe stały się dla słuchaczy labiryntem, w którym wykład nie starczył za nić Ariadny. Stoicyzm i epikureizm nie zasłużyły w oczach prelegenta na wzmiankę. O neoplatonizmie dowiedzieli się zebrani, że był trudny i że w mistyczno-filozoficznych dowodzeniach jego zwolenników tak łatwo się obłąkać jak w bezdrożnej pustyni. Porwany szybkim pędem myśli prelegenta, słuchacz, przelatując nad ugorem średniowiecznego scholastycyzmu, zaledwie mógł dojrzeć coś w przelocie, zaledwie uszu jego doszło imię św. Augustyna - już pociąg poleciał dalej. Stacją był dopiero Bakon Werulamski. Usłyszeliśmy, że znaczenie jego w historii filozofii jest ogromne, ale kto przedtem nie miał w ręku żadnego podręcznika, zaledwie mógł zmiarkować, na czym to znaczenie polega. Mówić o indukcyjnej metodzie nie było czasu. Chwilami zdawało się, że filozofowie dawnych wieków zmartwychpowstawszy zdają przed prelegentem nader ryczałtowy egzamin, a on odpowiadającym przytomniej daje stopnie: dobry, bardzo dobry, celujący, inni dostają jeden po uchu, drugi po ręku - i dalej! Nazwiska Spinozy, Dekarta, Locka, Humego, Berkeleya, Leibniza i innych szumiały w uszach. Było w tym, i musiało być, coś z abrakadabry, do czego przyczyniała się jeszcze niezupełnie wyraźna wymowa. Monady Leibniza rozpłynęły się w uszach słuchaczów tak, jak przezroczyste monady morskie rozpływają się w słonej fali. Ale wiele filozoficznych ryb przemykało się przez zbyt szerokie oka sieci. Czasem prelegent, odwróciwszy się na kształt starego Maćka z Pana Tadeusza, "spuszczał ostrze płytkiej stali" - oczywiście polemicznej - między celowość w naturze, a ręce tych, którzy usiłują ją obalić. Czasem zapewniał, i nawet bardzo wymownie, że skoro jest celowość, więc błogosławieni ci, którzy cierpią, albowiem będą pocieszeni. Szczera wiara prelegenta w swe słowa i szczere życzenia: aby tak było - ze strony słuchaczy, sprawiały, że te miejsca odczytów wypadły najlepiej, nawiązały bowiem pewien sympatyczny stosunek między mówiącym a jego publiką. Ale wiara nie stanowi jeszcze historyka, a tym bardziej historyka filozofii. Śniadecki może nie rozumiał Kanta, ale miał więcej czasu mówić o nim. Gdyśmy wreszcie przybyli z prelegentem w nowsze czasy, bywało różnie: raz ciemno, raz jasno, ale czuł to dobrze i sam prelegent, i każdy, że w końcu pozostały ogromne filozoficzne niedobory. Nie starczyło prawie czasu mówić o Schopenhauerze i Hartmanie, nie starczyło na Augusta Comte'a i wielu innych. Na co się zdała owa praca wieków, na co wysiłki myśli ludzkiej; gdzie się podziały budowane mozolnie systemy: czy żyją jeszcze, czy leżą jako rupiecie na strychu marnych usiłowań; co słychać dziś o filozofii: czy warta jest ona czasu i atłasu? - tego nie dowiedział się dokładnie nikt. Prawda! prelegent nie miał czasu. Zdaje on się jednak należeć do tych, którzy nie zrozpaczyli jeszcze o filozofii, którzy nie przypuszczają bankructwa. Być może nawet, że tendencją wszystkich wykładów było dowieść, że bankructwo jeszcze jest nie ogłoszone, że filozofia w ogóle to nie beczka Danaid, a filozofowie nie śnią na jawie - ale prelegent nie miał czasu, więc tego nie dowiódł. Jeśli w ten cel chciał trafić, to chybił; jeśli chciał tylko zainteresować publiczność, jeśli pragnął kobietom, które od Schweglera, Lewisa, Rittera, Tiedemanna i Tennemanna nigdy nie zaglądają, dać ogólne, bardzo ogólne pojęcie o nazwiskach, pracach i usiłowaniach - to trafił. W podręcznikach i dziełach specjalnych znajduje się dwa razy lub sto razy więcej, ale faktem jest, że ogół publiczności do podręczników nie zagląda, na prelekcji zaś dowiedział się, czego może nie wiedział, jakby mimochodem i niechcący.
Jeśli prelegent nie mógł być ani dokładniejszym, ani ściślejszym, to - ze względu na czas - winą jego nie jest. Robił co mógł, i garść wiadomości między słuchaczy rzucił. To jego zasługa, może zasługa tym większa, że jako uczony panujący widocznie nad przedmiotem - czuł, że obronną ręką z trudności nie wyjdzie, sympatycznych dla siebie mędrców nie zdoła dość wynieść, a niemiłych dość upokorzyć. Ostatnie zdanie wypowiadamy dlatego, że prelegent widocznie nie należy do filozofów, którzy na wzór Kartezjusza o tym tylko nie wątpią, że wątpią. Przeciwnie, poglądy jego mają podstawy może nie czysto filozoficzne, ale tak silne, że aż do dogmatów podobne.
100
Opuszczeni. Od dawna kraj nie wydał tyle na cele dobroczynne, ile w roku bieżącym. Gdy wieści o głodzie między chłopami na Szląsku doszły do nas, posypały się składki tak obficie, iż dziś stanowią już sumę nader poważną. Można nawet powiedzieć, że owa gotowość, z jaką pośpieszono na ratunek niedoli, przeszła miarę, jaką się mierzą objawy dobroczynności prywatnej, a stała się aktem pomocy obywatelsko-społecznej. Wypłynęła ona z poczucia obowiązku i jedności, nie zatrzymała się zaś dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie zostało oddalone. Dziś widmo głodu mniej strasznie już się przedstawia, a jednak datki w pieniądzach i zbożu płyną jeszcze bez ustanku, nie licząc tego, co przyniesie wydawnictwo pn. "Ziarno". Głosom, które pragnęły zatamować ów prąd ofiarności, odpowiadano z dwóch stron: od strony kraju - ofiarami, od strony organów opinii publicznej - śmiałym twierdzeniem, że ilekroć zajdzie potrzeba i gdziekolwiek zajdzie, bliżej czy dalej, społeczeństwo nasze ani chwili nie zawaha się z pomocą dla potrzebujących.
Dziś pora dowieść, że zaufanie w ofiarność kraju nie było płonnym, a sama ofiarność jest czymś więcej niż prądem, który się z siłami nie liczy. Oto zachodzi nowa potrzeba ratunku dla Sandomierza. Wylew Wisły poczynił nadbrzeżnym mieszkańcom szkody niepowetowane: zrujnował chaty, poniszczył zasiewy, setki rodzin pozbawił mienia, sposobu do życia i zagroził głodem. Gdy mówiono nam, że jeśli tyle robimy dla Szlązaków, co zrobimy dla naszych - odpowiadaliśmy, iż nie widzimy i nie uznajemy różnicy, ale właśnie dlatego, że jej nie widzimy, wzywamy obecnie w pomoc dla Sandomierzan, którzy nie mniej na nią zasługują. W imię zdrowego rozsądku i miłosierdzia rzucamy pytanie, czyby ten sam prąd ofiarności, tak silny jeszcze, nie dał się skierować tam, gdzie zachodzi równa, a poniekąd pilniejsza, bo niezaspokojona potrzeba? Tylko prowincja pomyślała dotąd o nieszczęśliwych - w mieście biorącym zwykle inicjatywę w sprawach podobnych nie uczyniono dla nich nic. Dawaliśmy rauty i odczyty na najrozmaitsze cele, tylko oni sami, tylko ci chłopi znad brzegu Wisły, pozostali opuszczeni i zapomniani. A jednak nie mniej tam niż na Szląsku łez, nie mniej głodu, nie mniej niedoli.
Mówią nam, że ofiarność jest już wyczerpana: Odpowiadamy, że ofiarność, jeśli idzie z serca, jeśli jest poczuciem obowiązku, nie chęcią popisu - to się nie wyczerpuje, i w tej myśli polecamy nieszczęśliwych współbraci sercom i sumieniom.
Polecamy pod dobrą wróżbą, ponieważ w różnych kołach mówią już o potrzebie uczynienia czegokolwiek dla Sandomierzan, urządzenia jakichkolwiek widowisk lub odczytów. Dowód to, że uwaga publiczna zwraca się w stronę nieszczęścia. Potrzeba tylko, by znaleźli się ludzie, którzy by sprawę wzięli w rękę i umieli dobre chęci w czyn zamienić. Że nikt im nie odmówi pomocy - to pewna.