Henryk Sienkiewicz
Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne
1880 [361-370]
361
Z wystawy sztuk pięknych. Co tylko w zakresie malarstwa pojawia się nowego i znakomitszego, ukazuje się w Salonie Ungra, sala zaś Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych żywi się tylko pomniejszą codzienną strawą, spadającą ze stołów malarskich. Przez to też w niej i głucho. Obrazów nowych niewiele, a widzów jeszcze mniej. Sądzono powszechnie, że otwarcie drugiego artystycznego salonu rozbudzi nieruchawą instytucję, że skłoni ją do zmiany ustaw lub reform, tymczasem nic z tego się nie stało. Wystawa pozostała tym, czym była. Można po staremu wystawić w niej obraz - i oto wszystko. Można, ale nie opłaca się obecnie, publiczność bowiem coraz bardziej o niej zapomina i daleko więcej interesuje się nowym salonem, a przede wszystkim, kto zamierza kupić obraz, udaje się nie na dawną wystawę, ale do Ungra. Towarzystwo Zachęty uważa się widocznie za coś istniejącego na mocy prawa natury, a wychodząc z tej zasady, rozumuje dalej, że czy będzie krzątać się i pracować wewnętrznie, czy nie, zawsze istnieć musi, bo natura tego wymaga. Jak daleko można zajść z takim poglądem, nie wiemy, to tylko pewna, że instytucja nie tylko z bożej łaski, ile coraz więcej na bożej łasce istnieje. Inne pytanie, czym by być mogła. Mogłaby przede wszystkim skupiać w sobie najżywotniejsze interesa artystyczne, stać się ogniskiem artyzmu, areopagiem, rozbudzać współzawodnictwo, wyznaczać w pewnych epokach medale na kształt paryskiego Salonu, a wówczas myśleliby o niej i malarze, i publiczność, wówczas wszystkie oczy byłyby na nią zwrócone, a taka działalność zapewniłaby jej niezawodnie większą liczbę członków niż oddrukowe premia, których człowiek ze smakiem wstydzi się zamieścić w swoim pokoju. Ale to są pia desideria, a zresztą jesteśmy przekonani, że zarząd obecny znalazłby na wszelki wypadek pod ręką dość argumentów, by wykazać, że stan dzisiejszej wystawy jest kwitnącym i koniecznym. Mniejsza o to. Patrzymy tylko na rezultaty i widzimy wielkie nic albo raczej ospałość instytucji i wielką dla niej obojętność publiczną.
Z obrazów obecnie wystawionych - pominiemy dawniejsze - kilka zaledwie zasługuje na bliższą uwagę, bo celniejsi artyści stanowczo przenieśli się do Ungra. Perłą wystawy jest w tej chwili portret Horowitza, wykonany ze starannością i mistrzostwem temu malarzowi właściwym. Portret ten przedstawiający niemłodego mężczyznę o rysach wschodnich, jest dziełem mogącym rywalizować z najcelniejszymi utworami wychodzącymi spod pędzla Bonnata, Cota, Karolusa Duran i innych najcelniejszych portrecistów francuskich. Pan Horowitz umie połączyć delikatność wykonania z siła wyrazu, co jest rzeczą nadzwyczaj rzadką. - Jest przy tym tak oryginalnym, posiada swój własny styl tak wyrobiony, że obraz jego od jednego rzutu oka odróżnić można. Dwa inne większe portrety Heymana, jakkolwiek ustępują o wiele dziełu Horowitza, znamionują jednakże znakomity postęp i prawie że stoją już na tej granicy, na której portret, nie przestaje być podobizną, staje się zarazem dziełem sztuki, mającym zawsze swą wartość! - Portretowe płótna p. Marii Gażycz odznaczają się pewnym wdziękiem i estetycznym poczuciem w układzie postaci, ale pozostawiają tyle do życzenia pod względem technicznym, że o tej ich stronie prawie wspominać nie warto.
Z innych obrazów zasługuje na bliższą uwagę Sielanka Witolda Pruszkowskiego. Artysta czuje widocznie poezję i naturę, ma swoją oryginalność w pomysłach, natomiast w kolorycie znać na nim szkołę albo naśladowanie Gersona. Obraz przedstawia dwoje dzieci: chłopca grającego na fujarce i wpatrzoną w grajka dziewczynę. Poza tej ostatniej nie jest estetyczna, a nabrzmiałe i jakby brudne podeszwy gołych nóg, rzucające się wprost w oczy widza, są rażącym przeciwstawieniem do poetycznego i idealno-sielankowego nastroju, jaki Pruszkowski starał się nadać całemu obrazowi. Chłopak za to bardzo jest ładny. Dwojgu dzieciom przyświeca sierp księżycowy, jakkolwiek znowu pora dnia nie przedstawia się jasno, gdyż przedmioty, jak na zmierzch wieczorny, wychodzą zbyt wyraźnie, właśnie po stronach od światła odwróconych. Rozproszone światło wieczorne ma to do siebie, że rysują się w nim bardzo wyraźnie tylko sylwetki, to jest kontury ogólne, natomiast szczegóły środkowe przedmiotów, a zwłaszcza barwy, zacierają się i topnieją. Tymczasem w obrazie p. Pruszkowskiego widać doskonale nie tylko czerwoność, ale każdą fałdę chustki leżącej u nóg dzieci i każdą skaże na korze drzew pobliskich, co wszystko jednak nie wyłącza miękkości, właściwej p. Pruszkowskiemu. Kolorytowi tego artysty brak energii, toteż skłania się on więcej do malowania przedmiotów fantastycznych, przez pół tylko ziemskich i pozbawionych materii. Można z tego wytworzyć odrębny rodzaj, co do pewnego stopnia uczynił już p. Pruszkowski w Anhellim, najlepszym zresztą swoim obrazie. W ogóle pan Pruszkowski obiecuje wiele, bo posiada wiele uczucia i poetycznej fantazji przy niepospolitej już biegłości w malowaniu.
Uwagę naszą zwróciły także trzy obrazki Masłowskiego. Jeden z nich przedstawia Tabun na stepie, drugi Odpoczynek czumaka, trzeci wreszcie, największy, Futor stepowy w nocnym, księżycowym oświetleniu. Dwa pierwsze odznaczają się mocnym światłem, czyli malowane są w słońcu, koloryt ich żywy, światła istotnie dużo i dużo stepu. Pewna zbyteczna może wyrazistość wszystkich linii i wybitne odrzynanie się od siebie barw i przedmiotów tłumaczy się właśnie oświetleniem, w ten sposób bowiem wydobywa się efekty słońca na przedmiotach. Mniej usprawiedliwioną, a nawet wprost wadliwą jest taż sama wybitność w trzecim obrazie nocnym. W nocy, bez względu na natężenie światła księżycowego, przedmioty nie powinny wyskakiwać, tak jakby chciały z płótna wyskoczyć, choćby te przedmioty były z natury białe i jako takie, głównie na sobie skupiały promienie. Drugą wadą w tym obrazie jest, że refleksy księżycowe na białych przedmiotach, a mianowicie na koszuli mołodycy biorącej wodę u studni, odbijają się zbyt biało. Refleksy takie sprawiają na oku wrażenie barwy zielonkawej, której zupełnie brak w obrazie p. Masłowskiego. Zresztą obraz posiada bardzo wiele przymiotów, mimo iż na tym polu artysta spotyka się z Chełmońskim. Step jego jest stepem, a ten futor z okienkiem połyskującym wśród ciemności, ta noc cicha i wyiskrzone niebo sprawiają prawdziwe wrażenie. Jest w poczuciu tego pewna dusza ukraińska, w malowaniu jakaś śmiałość, która zbliża się do oryginalności.
O innych obrazach, mianowicie o wielkich płótnach religijnych F. Krudowskiego, wypowiedzieliśmy już dawniej zdanie, obecnie zaś poprzestaniemy tylko na uwadze, że dwa mniejsze umieszczone są w niegodziwym świetle, szczególniej najlepszy z trzech obrazów, przedstawiający powrót z Golgoty.
Zaletami technicznymi i sumiennością odznaczają się Przyjęcie do konwiktu Maszyńskiego. Artysta ten widocznie uczył się i studiował bardzo wiele.
362
Czasopismo "Lumir", które poprzednio umieściło przekład Janka muzykanta Henryka Sienkiewicz (Litwosa), niedawno dało czytelnikom tegoż autora Starego sługę. Inny dziennik, "Maj", zamieścił przekład Pamiętników poznańskiego nauczyciela oraz jednoaktówki Czyja wina?
363
Dwa pojedynki przez Jarosława Bogoryę. Ze wspomnień żołnierza przez Wł. K. Zielińskiego. Jeśli osoby działające w danej powieści nie popełniają wbrew chęciom autora nadzwyczajnych głupstw lub nielogiczności, jeśli jako pomysły nie są prostymi nonsensami, jeśli ich dzieje są zwyczajnym zbiegiem ludzkich spraw, tedy tematu nie ma co krytykować, bo wszystko zależy od tego, jak go autor obrobił, czy umiał patrzeć głęboko, malować żywe dusze ludzkie i tworzyć w sposób artystyczny. Z tego względu nie krytykujemy treści Dwóch pojedynków, bo właśnie jest ona tego rodzaju, że marnemu pisarzowi mogła dać sposobność do zrobienia rzeczy marnej, dobremu do dobrej. Jest to historia dwóch braci, z których jeden jest pilny, pracowity, pilnujący domu, drugi - bałamut i utracjusz. Pierwszy chował się w szkołach, i właśnie dlatego wyszedł na dzielnego człeka, drugiego zepsuło wychowanie domowe. Może być nawet, że z tej różnicy wychowania i w jej skutkach leży tendencja autora, lubo zaznaczono słabo, nie przeprowadzona konsekwentnie i nie uwidomiona w czynach. Mówimy: nie uwidomiona, bo takich samych zboczeń, jakich dopuścił się starszy braciszek, chowany w domu, mógł dopuścić się niejeden młodzieniec, który odebrał wychowanie publiczne, zatem zboczenia nie są wynikiem wyłącznie domowej edukacji. Oto rzeczony Staś, synek mamuniny, siedzi w Paryżu, robi długi, martwi ojca i matkę, potem wraca z Paryża, potem znów tam ucieka, na koniec spotyka pewną hrabinę kokietkę, kocha ją, zabija jej męża w pojedynku, potem pragnie się z nią żenić, ale gdy ona przekłada nad niego bogatego Anglika strzela w głowę jej i sobie. Taka jest historia syna marnotrawnego. Jakiś wielki talent opowiedziałby nam historię wielkiej namiętności, zstąpiłby w ciemne tajniki duszy ludzkiej i rozjaśnił je własnym światłem, ale p. Jarosław Bogorya, ślizga się po wierzchu, tworzy tuzinkowe figury, gawędzi, marudzi, opowiada powszednio, szaro, pospolicie, nudnie, co wszystko sprawia, że historia Stasia zająć by mogła chyba tylko jego krewnych lub co najwięcej - osobistych znajomych.
Nielepiej udaje się autorowi z cnotliwym synem. Józio siedzi w domu, pracuje, ma charakter szlachetny, poświęca się, na koniec znajduje swoją Marynię i ma się z nią żenić, gdy wtem sąsiad przebija mu pierś szablą w pojedynku. Znowu opowieść dobra dla krewnych. Jeśli autor w miłości Józia do Maryni nie umiał znaleźć nowych tonów, nowych obrazów, prawdziwych drgnień serca ludzkiego, jeśli tego stosunku nie umiał namalować jak pięknego obrazu, to cóż kogo może obchodzić Józio razem z Marynią? Państwo Dąbrowscy po stracie synów są bardzo biedni, ojciec umiera, matka "z małym funduszem" przenosi się do miasta, ale właściwie mówiąc, takich zajść, spraw i nieszczęść dużo bywa na świecie, a zatem nie ma co zajmować nieznajomych losami państwa Dąbrowskich. bo każdy ma swoje własne kłopoty. Autor jest człowiekiem rozsądnym, nie ma w jego powieści nic krzykliwego, ale rozsądek nie jest talentem, gdybyśmy zaś na usprawiedliwienie powieści powiedzieli, że wieczory zimowe są bardzo długie i że podczas nich lepiej czytać cośkolwiek, niż nic nie czytać, autor nie byłby nam zapewne wdzięczny za taką obronę.
Do kategorii rzeczy powszednich w beletrystyce zaliczamy także pamiętniki Ze wspomnień żołnierza. Są one pisane tak sobie, dość poprawnie, miejscami dość żywo, czasem dość zajmująco, czasem dość nudnie, w ogóle dość miernie. Takie rzeczy zyskują niezmiernie, gdy się je opowiada prywatnie, ale w druku tracą na wartości, bo brak im tego czegoś, co dzieło prawdziwego talentu odróżnia od tysiąca innych. Autor jeździł do Wenecji, widział gołębie na placu Św. Marka, potem był oficerem austriackim, stał garnizonem tu i owdzie, czasem się bawił, czasem nudził, jeździł w okolice, zawierał znajomości na Węgrzech i zwiedzając ciekawe miejsca, notował sobie podania do różnych starych zamków, skał i rzek przywiązane. Podania takie bywają czasem nader zajmujące, zwłaszcza gdy się zna miejscowość, a czasem nader poetyczne, zwłaszcza gdy się je umie opowiedzieć w sposób niepowszedni. Tego jednak ostatniego "zwłaszcza" brak autorowi. Samo życie oficerskie, znajomości w Węgrzech i w Czechach mało mają interesu. Autor nie powinien zapominać, że dla niego są to wspomnienia - dla czytelnika rzeczy obce i obojętne. Trzeba się zawsze stawiać w położeniu czytelnika, takie bowiem stanowisko może mocno wpłynąć na ogłaszanie lub nieogłaszanie drukiem wspomnień. Opowiadanie ożywia się, gdy autor przechodzi do wspomnień z wojny francusko-austriackiej. Słychać tam przynajmniej trochę szczęku oręża. Armia bije się walecznie, ale rejteruje jeszcze zawzięciej - a bitą jest jeszcze waleczniej. Rzeczy te znane są zresztą i z historii. Z opowiadania widać tylko, że istotnie żuawy i turkosi napędzali co się nazywa strachu białym mundurom. Z tej wojny autor tyle widzi, ile może widzieć porucznik, nie ogarnia więc całości ani umie sobie zdać sprawy z bitew - widzi tylko, że każda kończy się rejteradą. W podobnych opisach malowniczość stanowi jedyny i główny przymiot - tej zaś brak. Natomiast, gdyby pobieżność lub powierzchowność była prostotą, autor miałby zaletę prostoty. Opowiadanie nie kończy się z wojną. Autor prowadzi je dalej, ponieważ jednak o dalszym ciągu można powiedzieć tylko toż samo, co i o częściach poprzednich, kończymy zatem naszą wzmiankę.
Z innych książek mamy przed sobą tylko Wypisy z autorów starożytnych Kaszewskiego i XI tom wydawnictwa dzieł Kremera. Tom ten obejmuje dalszy ciąg Podróży do Włoch i pisma pomniejsze. Obszerniejsze sprawozdania o obydwóch tych książkach damy w następnych numerach.
364
Wyszły w osobnych odbitkach następujące powieści: Balzaka Komedia ludzka (Kobieta trzydziestoletnia, Gobseck) w przekładzie Walerii Marrenowej i Nicolo de' Lapi znanego autora włoskiego Maksyma Azeglio, powieść historyczna w przekładzie K. Korzeniowskiego. Obie te powieści poprzedzone są krótkimi życiorysami autorów.
365
Wyszedł z druku u Gebethnera i Wolffa Tom IV Pism Henryka Sienkiewicza, zawierający: Przez stepy, Pamiętnik nauczyciela poznańskiego, Orso, Czyja wina? i Za chlebem.
366
Wypisy z autorów starożytnych dla użytku młodzieży ułożył Kazimierz Kaszewski. Przed paru dniami wspomnieliśmy tylko w wiadomościach bibliograficznych o tej książce, obecnie dajemy obszerniejszą wzmiankę. Dziełko to zawiera wyjątki z autorów rzymskich i greckich, mianowicie z Waleriusza Maksyma, z Ksenofonta, Herodota, Liwiusza, Platona i Cycerona. Nie obejmuje więc ono systematycznie ani chronologicznie ułożonej całkowitej literatury, pragnie tylko zaznajomić młodzież naszą ze sposobami myślenia, pisania i z duchem starożytnych. Jako taka, książka może być niezmiernie pożyteczna, szkolny bowiem wykład z powyższymi rzeczami nie obznajmia z tego powodu, iż autorowie, których dzieła w niższych i wyższych klasach uczniowie tłumaczą, służą im tylko do poznania i języka i jako pole do uczenia się gramatyki. W ten sposób uczeń, nie ogarniając całości i patrząc na każdą łacińską lub grecką książkę jako na las najeżony trudnymi konstrukcjami, nie zwraca uwagi na ducha książki. Dzieło Kaszewskiego ma zadość uczynić tej potrzebie. Ale obok tego celu miał autor i inny: moralny. Przykłady z życia starożytnych są wielce budujące. Grecja starożytna daje nam przepyszny obraz indywidualnego rozwoju, Rzym zaś takie przykłady patriotyzmu, zaparcia się i poświęcenia dla kraju, jakich na próżno szukać gdzie indziej. Otóż każdemu społeczeństwu zależy na tym, by jego młodzież przejmowała się wspaniałymi przykładami pracy, cnoty i miłości do ojczyzny, i ten cel ma także na uwadze pan Kaszewski. Dlatego wybrał np. anegdoty z Waleriusza Maksyma, młody czytelnik bowiem znajdzie w nich mnóstwo wypadków, w których wszystkie cnoty wielkich mężów starożytności występowały w całej swej sile i blasku. Przekłady z innych autorów, mianowicie z Herodota i Liwiusza, dostarczą podobnych obrazów również obficie. Ale książka p. Kaszewskiego może być jeszcze z jednego względu pożyteczną, o którym autor nie myślał. Oto przekład jest wyborny, a język, który musi odtworzyć spokój i powagę starożytnych, jest tak poprawny, że prawie w całości książki bez zarzutu. Z tego też względu może być wzorem dla naszej młodzieży, tym potrzebniejszym i pożyteczniejszym, im mniej jest podobnych i im rzadziej młodzież spotyka się teraz z mową ojczystą niepokaleczoną.
367
Wystąpienie Modrzejewskiej w Londynie. Przed niedawnym czasem artystka nasza wystąpiła w Court Royal Theatre w roli Marii Stuart Szyllera. Wystąpienie to obudziło niemały interes w tamtejszej publiczności, chciano bowiem się przekonać, czy artystka w Marii stanie na wysokości tej sławy, jaką zdobyła sobie w Hearts ease (Damie kameliowej). Z tego powodu teatr był przepełniony, a między widzami liczono mnóstwo osób należących do najwyższej arystokracji, między innymi Gladstona i lorda Granville'a, dalej przedstawicieli literatury i prasy. Przedstawienie miało jednak mieć miejsce w niezbyt pomyślanych warunkach, Anglicy bowiem nie lubią Szyllera, a więcej jeszcze nie cieszy się między nimi sympatią Maria Stuart, w przeciwieństwie do Elżbiety, którą naród angielski wspomina dotychczas z dumą i miłością. Jakoż "Times" skrytykował nazajutrz mocno i sztukę, i z powodu sztuki artystkę. Inne wszystkie dzienniki oddają natomiast p. Modrzejewskiej najwyższe pochwały i to jej wystąpienie zowią nowym niezwykłym tryumfem. Pani Modrzejewska miała przed sobą tym trudniejsze zadanie, że pamięć Ristori, która występowała w tejże samej roli w Londynie, żywo tkwi jeszcze w pamięci tamtejszych krytyków. Raz wraz też spotykamy się w dziennikach z porównaniami. "Morning Advertiser" pisze np.: "Jest już blisko ćwierć wieku, jak Ristori wystąpiła w tej roli w Londynie, i od tego czasu z pewnością nie widzieliśmy tak świetnej Marii Stuart jak ta, którą nam przedstawiła Modrzejewska" (certainly we have not had, from that time to this, so excellent a Mary Stuart as Madame Modjeska gives us). Mr. Knight, znany recenzent "Globe'a", mówi: "Gra p. Modrzejewskiej może być zaliczona między najświetniejsze tryumfy (among the most illustrious triumphs), jakie dzisiejsza generacja widziała", a kilka wierszy później wypowiada zdanie jeszcze dla naszej artystki zaszczytniejsze, dodaje bowiem, że wystąpienie to "jest godnym wytrzymać porównanie z przedstawieniem tegoż samego charakteru przez największą z poprzedniczek Modrzejewskiej - przez Ristori" (It is worthy to stand comparison with the representation of the same part, by the greatest among the predecessors of Madame Modjeska, Signora Ristori). "Pall Mall Gazette" w obszernej recenzji, której tłumaczyć w całości nie możemy, dochodzi do konkluzji, że wystąpienie to "przeszło nadzieje, jakie można było budować na mocy poprzednich wystąpień Modrzejewskiej", i w końcu dodaje, że w ogóle gra była godną podziwu (admirable). Największe jednak pochwały znajdujemy w "Daily News", dzienniku nie mnie od "Times'a" rozpowszechnionym, dalej w "Daily telegraph", w "Sunday Times". Naturalnie, wszystkich tych ogromnych recenzji powtarzać i tłumaczyć nawet częściowo nie możemy, czytając je jednak i zważywszy, że podają je dzienniki tak poważne i rozpowszechnione, jak "Globe", "Daily News" lub "Advertiser", lub też będące organem hihg life'u, jak "Pall Mall Gazette", dochodzimy do przekonania, iż mimo krytyki "times'a" tryumf artystki naszej istotnie był niezwykły i że przeszedł doniosłością wszystkie tryumfy, jakie od czasu Ristori miały miejsce w Anglii.
Wiadomości przyniesione przez późniejsze numera dzienników, donoszące, że od czasu pierwszego wystąpienia teatr ciągle jest przepełniony, utwierdzają nas zupełnie w tym przekonaniu.
368
W Salonie Ungra pojawił się w ostatnich czasach nowy obraz Józefa Brandta, zatytułowany Lisowczycy. Rzecz dzieje się na stepie ukraińskim; dwóch Lisowczyków napadło Tatara. Jeden ściągnął go z konia i puściwszy swego bieguna w szalony galop, poczyna wlec nieszczęśliwego jeńca po stepie, drugi dopada białego bez jeźdźca, by go zatrzymać, nim ucieknie. Wleczony Tatar na próżno stara się rozpaczliwym ruchem zrzucić z siebie wyprężony arkan; koń jego wpadnie lada chwila w ręce drugiego Lisowczyka. Śmiały i gwałtowny ruch jest charakterystyczną cechą tego obrazu; wszystko tu w skurczach i podskokach, znać nagłość napadu i bezskuteczność konwulsyjnych wysileń napadniętego. Widz odgaduje łatwo, co działo się przedtem. Schwytany opierał się widocznie całą siłą póty, póki popręgi siodła jego nie pękły, wówczas dopiero runął na ziemię. Siodło zsuwa się z białego konia, który skulony i wspięty, gotuje się do skoku i do ucieczki. Na pierwszy rzut oka odgadniesz, że nic już nie uratuje jeńca. Jest w tym jakaś ponura zgroza i okropność, którą podnosi pora dnia i krajobraz. Krajobraz przedstawia step porosły bodiakami i wysoką bylicą, której cienkie gałązki rysują się wyraźnie a smutno w pobladłym świetle uciekającego dnia. Zachód mroczy się już zupełną prawie ciemnością, wśród której połyska światełko, może od koczownika tatarskiego, do którego dążył jeniec. W bodiakach i mroku Lisowczycy czekali jak wilcy w zasadzce, z tą cierpliwością i spokojem, jaki daje długa praktyka w rzemiośle. Toteż twarz tego, który wlecze Tatara, jest spokojna, co podnosi jeszcze wrażenie. Ruch jego ciała gwałtowny, ale oczy nie ożywione. Znać przyzwyczaił się już do takich napadów i nie dokonywa ich z zapałem, ale po prostu praktykuje. Wczoraj robił toż samo i jutro będzie robił toż samo. Widocznie człowiek obyty, ale tym straszniejszy ze swoją twarzą pospolitą i brzydką. Nie są to jednak efekta wypadkowe - przeciwnie, umiejętność władania nimi leży w poczuciu sytuacji i w przejęciu się nią. Obraz ten robi dziwne wrażenie, podobne cokolwiek do przerażenia. Jest jakiś tragiczny realizm w tym brutalnym napadzie. Przed chwilą step był cichy, spokojny i złowrogo milczący; nagle zrywa się na nim coś takiego, co przestrasza właśnie swą nagłością i gwałtownością. Wrażenie to przykuwa do obrazu.
Oczywiście to, cośmy powiedzieli, przemawia tylko na korzyść artysty, który nie ma sobie równego w odtwarzaniu stepów, koni, zdziczałych dusz stepowych i krwawych scen, które się rozgrywały dawniej na onych wiecznych pobojowiskach. Takie obrazy mówią, bo na ich widok przychodzą na myśl stare tradycje, stare pieśni i podania rycerskie, słowem, wszystko to, co było, przeszło, a żyje tylko w dumach i wspomnieniach, zaklęte w czar poezji! Brandt jest po prostu poetą stepowym, tak jak był nim Goszczyński, Zaleski lub nawet Słowacki w Beniowskim. Czasy zmarłe zmartwychpowstają pod jego pędzlem, a widz na widok jednego epizodu mimo woli odtwarza sobie w duszy cały świat rycersko-kozaczy.
Przeciwstawieniem do obrazów, które mówią, jest małe płótno Bakałowicza. Wypadnie nam je zaliczyć do poprawnych, rysowanych i malowanych dobrze, ale nic nie mówiących. P. Bakałowicz uprawia rodzaj, który uprawia wielu dzisiejszych malarzy francuskich - rodak nasz odznacza się nawet między nimi, więc zapewne winą tylko rodzaju jest, że obrazy jego nie robią wrażenia. Nie chcemy bynajmniej wskazywać nikomu ani rodzaju, ani kierunku, w jakim iść powinien, ale swoją drogą służy nam przecie prawo do powiedzenia, że jeden rodzaj przemawia więcej, drugi mniej. Ten, o którym mowa, polega na odtwarzaniu konwencjonalnego życia i konwencjonalnych scen, po części z XVI i XVII wieku we Francji. Kompozycja jako idea nie odgrywa w nim żadnej roli. Maluje się dwornych kawalerów i dworne damy w zalotach, na balach, polowaniach, śniadaniach itp. Piękny rysunek, malowanie atłasów, koronek, złoceń na meblach lub broni, malowanie ciała, charakterystyczne odtwarzanie ówczesnych postaci, miękkich, eleganckich i pełnych konwenansu, odgrywa tu główną rolę - słowem, wartość obrazu polega na charakterystyce i wykonaniu, nie zaś na poetycznym pomyśle lub wzniosłej idei. Jest to przeto jakby malarstwo samo dla siebie. Szkoła ta, jak powiedzieliśmy, znajduje wielu zwolenników i zapalonych wielbicieli, ale mimo tego braku myśli nie wstrząsa i nie zostawia głębszego wrażenia. Można takie obrazy podziwiać i nawet rozkoszować się nimi w sposób szlachetnie epikurejski, ale się wobec nich nie czuje. Obraz Bakałowicza zatytułowany W salonie przedstawia młodą kobietę, pełną kokieterii i wdzięku, wyciągającą rękę do pocałowania klęczącemu przed nią młodzieńcowi. Obcisła, biała, atłasowa suknia pozwala podziwiać rozkoszne kształty ciała kobiety, przed którymi rozkochany widocznie kawaler z ubóstwieniem zgina kolano. W dalszym ciągu dama go uszczęśliwi lub nie, które to pytanie, jeśli widz stawia je sobie, budzi tylko czysto zmysłowe wrażenie i poza tym nic.
Poza tym można podziwiać tylko biały atłas, ilustracje na szafach i posadzce, delikatność miniaturową wykończenia akcesoriów, w części nawet przemalowanych - można wreszcie podziwiać cały obraz, ale się przed nim nie stoi jak przed Lisowczykami Brandta i nie tworzy się, jak na ich widok, całych światów w duszy.
Wadą w obrazie Bakałowicza jest, jak wspomniałem, przemalowywanie drobiazgów i dziwny sposób obwodzenia konturów czarną linią, która podnosząc ich wyrazistość czyni je cokolwiek twardymi.
Śliczne płótno Krudowskiego przedstawiające Powrót z Golgoty znajduje się jeszcze w Salonie.
369
Pisząc przed niedawnym czasem sprawozdanie z nowych obrazów wystawionych w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, wyraziliśmy przekonanie, że instytucja ta nie jest, czym być powinna, a mianowicie, że nie ogniskuje najważniejszych interesów sztuki, a natomiast jest ospałą, nieruchawą, skutkiem czego patrzymy na wielką dla niej obojętność publiczną.
Na powyższe zarzuty otrzymaliśmy odpowiedź p. Wojciecha Gersona, którą umieściliśmy we wczorajszym numerze "Gazety", a umieściliśmy tym chętniej, że sami pragniemy, aby kwestia została poruszoną, przyczyny złego zbadane i wyświecone.
Pan Wojciech Gerson sam pisze, że zarzuty nasze streszczają się do jednego głównego, iż instytucja ta nie jest tym, czym by być mogła; ponieważ zaś o dwa wiersze dalej nazywa zarzuty te inkryminacjami, sądzimy przeto, że w odpowiedzi jego znajdziemy dowody, że zarzuty są niesłuszne.
Tymczasem znajdujemy zupełnie co innego.
Zamiast dowodzić, że tak nie jest, jak mówimy, szanowny profesor daje nam tylko obszerne wywody, czyja w tym wina, że tak jest, zatem sam przyznaje słuszność naszych zarzutów, streszczających się do jednego głównego, iż instytucja nie spełnia tych zadań, które by spełniać mogła.
Wobec tego pozostaje nam już tylko kwestia: czyja wina?
My twierdziliśmy, że ponieważ Towarzystwo nie spełnia swych zadań, dlatego ciąży nad nim obojętność publiczna, p. Gerson dowodzi przeciwnie, że z przyczyny obojętności publicznej Towarzystwo nie spełnia swych zadań.
Poglądy to zaiste wprost przeciwne, ale z dalszych wywodów p. Gersona dowiadujemy się przede wszystkim, że ową obojętność publiczną zgoła inaczej od nas rozumie, bo pojmuje przez nią:
1) obojętność prasy dla Towarzystwa, a 2) obojętność samychże członków Towarzystwa.
Co do pierwszego zarzutu, odpowiadamy tylko tyle, że w różnych dziennikach spotykamy bardzo często wzmianki i obszerniejsze sprawozdania o obrazach wystawionych w sali Towarzystwa, a nawet zupełnie obszerne krytyki. Dowód to dla nas, że prasa nie milczy o Towarzystwie, ale przeciwnie: mówi o nim, ilekroć mówić może. Nawet spór, który w obecnej chwili toczymy, jest jednym dowodem więcej, że prasie leżą na sercu sprawy Towarzystwa.
Co do drugiego, wybaczy nam szanowny przeciwnik, ale obojętność członków Towarzystwa nazwiemy obojętnością samego Towarzystwa, nie publiczną. Widocznie nie zrozumieliśmy się.
Mówiąc, że instytucja jest nieruchawą, mieliśmy na myśli właśnie to: że członkowie jej są nieruchawi, obojętni i że ich zadanie instytucji nie dość zajmuje, o co ich sam p. Gerson właśnie oskarża. Niechże Zarząd radzi sobie z nimi, niech zwołuje zgromadzenia, niech nie żałuje na nich słów prawdy swym członkom, niech ich rozgrzewa, zachęca, stara się obudzić, rozruszać, niech proponuje im reformy, a gdy napotka na opór - szpalty naszych dzienników dla poparcia zbawiennych zmian zostaną otwarte. Są to jednak wasze wewnętrzne sprawy. My przez obojętność publiczną rozumiemy obojętność mas inteligentnych i opinię całego kraju, która się Towarzystwem i jego sprawami nie zajmuje albo zajmuje się nawet mniej niż Salonem Ungra i odmawia Towarzystwu swego poparcia dlatego, że rezultaty jego działalności nie są takie, jakimi by być mogły i powinny. Dla kogoś stojącego poza Towarzystwem, dla mieszkańców prowincji np., sprawy wewnętrzne i wewnętrzne przyczyny złego, również jak stosunek Zarządu do członków - są to rzeczy nie znane i obojętne. Taki ktoś na zewnątrz stojący może odpowiedzieć: róbcie, co chcecie, byle było lepiej - my mamy prawo patrzeć tylko na rezultaty, a te są prawie żadne. Wobec tego wszystkiego - o co właściwie chodzi szanownemu artyście, którego głos umieściliśmy wczoraj? Jeśliśmy nie mogli się zrozumieć, co znaczy obojętność publiczna, to kwestia została wyjaśnioną obecnie; jeśli zaś szanowny artysta pragnie, jak pokazuje się z dalszego ciągu artykułu, dowieść, że sam robi, co może, aby instytucja odpowiedziała swemu zadaniu - to temu nie mieliśmy i nie mamy zamiaru przeczyć.
370
Stanisław Poniatowski kasztelan krakowski, ojciec Stanisława Augusta. W 2 tomach przez Klemensa Kanteckiego. Autor niniejszej książki drukował już w "Ateneum" pracę pod tymże samym tytułem. Oparł ją wówczas głównie na listach Stanisława Poniatowskiego do Birona i Anny Iwanówny, znalezionych w Mitawie. Na listach tych oparł głównie charakterystykę swego bohatera, która wypadła dlań nader niekorzystnie. Tymczasem w późniejszym czasie odnalazł i zebrał liczne inne materiały, na mocy których przekonał się, że Stanisław Poniatowski był daleko mniej czarnym, niż go odmalował, i że w ogóle nie było dobrej racji tak go malować. Sam autor mówi o tym z wielką otwartością, jak również i o poczuciu krzywdy, którą sądem swym wyrządził kasztelanowi krakowskiemu. Poczucie owo wyszło nam na korzyść, dzięki jemu bowiem mamy przed sobą dwa tomy opowiadania o całym życiu Stanisława, opowiadania wielce zajmującego i opartego na pracowicie zebranych materiałach. Pokazuje się z tego dzieła, że kasztelan był znakomitym i dzielnym człowiekiem, słowem, jednym z takich ludzi, którzy wznoszą się sami i kładą fundamenta do wielkości swych rodów. Przedsiębierczy, energiczny, zdolny, okazuje się zarówno zdolnym dyplomatą jak i świetnym żołnierzem. Jako dodatnią moralną stronę jego charakteru autor ukazuje to, że w owych czasach zmienności Stanisław nie jest zmiennikiem i oddaje się całą duszą osobom i sprawom, którym służy. Początkowe swe wyniesienie winien Sapiehom, którzy używają go do układów z Karolem XII. Poznawszy bliżej młodego bohatera Poniatowski przywiązuje się do niego całą siłą serca i nie opuszcza go w najcięższych chwilach. Bierze udział w bitwie pod Połtawą: ratuje króla, czuwa przy rannym, odznacza się niesłychaną odwagą, następnie ratuje króla i cały jego orszak w ucieczce przez "dzikie pola" stepowe. Wysłany przez Karola do Konstantynopola, wywiązuje się świetnie z powierzonej misji, obala nieprzyjaznego wezyra, wysadza z siodła dyplomatów przeciwnych i daje ten właśnie obrót rzeczom, który o mało nie skończył się wielką katastrofą nad Prutem. I dalsze jego losy związane są z Karolem i Stanisławem Leszczyńskim. Bierze on najczynniejszy udział we wszystkich sprawach, które nastąpiły i w Polsce, i za granicą po powrocie Karola, i nie opuszcza go aż do śmierci.
Ale śmierć Karola, zburzywszy ostatnie nadzieje Leszczyńskiego, stanowi przełom w życiu Poniatowskiego. Jednym zamachem zwraca się do Augusta II, otrzymuje od niego przebaczenie i odtąd mieszka stale w kraju, obsypywany coraz większymi dobrodziejstwami przez monarchę. Zostaje z czasem wojewodą mazowieckim i kasztelanem krakowskim, to jest pierwszym senatorem w Rzeczypospolitej. Żonaty poprzednio z Ogińską, z którą się rozwiódł, żeni się teraz z Czartoryską, co wzmacnia ostatecznie jego stanowisko między Optymatami. Bierze najczynniejszy udział w polityce Augusta II. Występuje jako człowiek wielkich planów i wielkich celów - w porozumieniu z Bestużewem swata np. Augusta z Anną, który ze swej strony pragnie go nagrodzić za to wielką buławą, czemu zresztą staje na przeszkodzie śmierć króla.
Po owej śmierci Poniatowski znów występuje jako stronnik Leszczyńskiego i odstępuje go dopiero wówczas, gdy wszystko należało już uważać za stracone.
Przerzuciwszy się na stronę Augusta III, nie traci nic ze swych dawniejszych wpływów, ale odtąd działalność jego ma więcej na celu reformy wewnętrzne niż zewnętrzną politykę. Przemawia na sejmach za aukcją wojska i sprowadziwszy sprawę tę na grunt praktyczny, pracuje nad nią z największą wytrwałością. Celem jego, również jak całej "Familii", jest zreformowanie Rzeczypospolitej; tym celem r. 1744 wydaje znakomity projekt reform. Na nieszczęście anarchia bierze górę. Mimo tego Poniatowski nie ustaje w pracy i dopiero w r. 1752 usuwa się od spraw publicznych.
Książka kończy się opowiadaniem o stosunkach rodzinnych Poniatowskiego do żony i synów, mianowicie do stolnika litewskiego, późniejszego króla - i ocenieniem kasztelana jako człowieka, polityka i patrioty.
Przytoczywszy imię autora, nie potrzebujemy dodawać, że dzieło nie wyszło w Warszawie. U nas wychodzą co najwyżej artykuły i rozprawki historyczne po pismach periodycznych, a i te piszą najwięcej autorowie krakowscy lub poznańscy. Pan Kantecki znany jest już na polu historycznym z wielu prac sumiennych i poważnych, a to nowe opowiadanie, o którym mowa, nie tylko nie ustępuje jego pracom dawniejszym, ale przewyższa je o wiele przez zainteresowanie czytelnika, który książkę czyta tak jak powieść historyczną.