Henryk Sienkiewicz

Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne

1880 [371-380]

371

Przed kilku miesiącami wszystkie pisma nam podały wiadomość o ośmioletnim skrzypku Wyganowskim jako o dziecku wyjątkowo uzdolnionym. Mały skrzypek, który dotąd prawie że się nie uczył, grywa ze znaczną biegłością kompozycje Beethovena, Mendelssohna etc., do wykonania których inni potrzebują niemałej pracy, studiów i czasu. Sarasate za czasów bytności swej zwrócił uwagę na nadzwyczajny talent chłopca i obdarzył go listem polecającym do rodaków, miłośników muzyki. Dzięki tym rekomendacjom i usiłowaniom późniejszym dziecko dostało się do konserwatorium petersburskiego, gdzie stworzono nawet dla niego osobną klasę. Ale klimat tamtejszy szkodził tak dalece delikatnemu chłopcu, że rodzice zmuszeni byli przenieść go do Warszawy. Obecnie znajduje on się więc u nas, ale rodzice, pozbawieni środków, nie mogą go kształcić ani nawet zapewnić mu stałych lekcji. Bliższe kółko znajomych zamierzało urządzić dla niego publiczny koncert, ale wystąpienia publiczne nie są odpowiednie dla ośmioletniego chłopca, a mogą stać się wprost szkodliwe. Pozostałby inny środek, mianowicie pomoc w kształceniu się ze strony rozporządzających odpowiednimi środkami miłośników muzyki. Tym celem podajemy do publicznej wiadomości to, co sami wiemy o warunkach, w jakich znajduje się młody Wyganowski. Oczywiście nie podobna żądać, aby dziecko w tym wieku stało się już i pomocą dla najbliższych, należy tylko pomyśleć, aby samo mogło się kształcić swobodnie i aby podobno istotnie nadzwyczajne jego uzdolnienie nie marniało.

372

"Ateneum" za październik. Do sprawozdań naszych z zakresu literatury postanowiliśmy dołączyć ze względu na czytelników i sprawozdania z ważniejszych artykułów zamieszczanych w pismach naszych miesięcznych. Oczywiście będziemy uwzględniać tylko takie prace, które wydadzą nam się najżywotniejszymi i najbliżej nas obchodzącymi. Rozpoczynamy od "Ateneum". W ostatnim zeszycie znajdujemy kilka rozpraw godniejszych uwagi i zasługujących na wzmiankę: Listy z Czech przez Prawdę, jakkolwiek pisane może zbyt sucho, są sumiennym sprawozdaniem z stanu dzisiejszego literatury w tym pobratymczym kraju. Natomiast Szkice z Anglii Sewera są niemal powieścią na tle stosunków angielskich. Głównie jednak zwróciło naszą uwagę dokończenie obszernego artykułu Hodiego pt. Wolność nauczania we Francji. Przechodząc do uwag krytycznych nad systemem naukowym w rzeczonym kraju Hodi widzi wady tego systemu przede wszystkim w nienormalnych stosunku trzech stopni wychowawczych, mianowicie elementarnego do średniego, a średniego, czyli licealnego, do uniwersyteckiego i wyższego specjalnego. Szczeble te nie są organami jednego ciała, lecz częściami, z których każda działa osobno. Jakkolwiek szkółka elementarna ma program zbyt może obszerny biorąc bezwzględnie, licealny tak w stosunku do poprzedniego jest rozszerzony, że ze szkółki bez osobnych studiów do liceum wejść nie można. Program licealny ze swojej strony zachodzi na uniwersytecki i daje tyle, że jakkolwiek nie dość przygotowywa do zawodów praktycznych, przecie wobec niego kończenie uniwersytetu staje się tylko rodzajem umysłowego zbytku, nieprzystępnego dla większości uczniów. - Wobec takiego stanu większość ludzi odznaczających się we wszystkich zawodach wyrabiają albo szkoły ściśle specjalne, albo samo życie, co ma swoje dobre strony, wyrabia także jednostronność i ciasne nieraz na świat poglądy.
Większą jeszcze wadą w systemie wychowania francuskiego jest doktryneryzm, na który zarówno chorują Kościół i państwo. Każdej z tych potęg w nauczaniu chodzi o inne, własne cele, nie o nauczanie samo. Wychowanie duchowne pognębia umysły formułami, które zabijają samodzielność, a mają na celu wytworzenie tylko jak największej liczby stronników Kościoła. Państwowe ma znów na celu przede wszystkim państwo i daną jego formę. Bezpośrednim skutkiem tego jest, że państwo dąży do ujednostajnienia wychowania i przepisom z góry ułożonym podporządkowywa wszystko, bez uwagi na potrzeby danej miejscowości i na to, że nauczyciel, skrępowany przepisami, staje się tylko narzędziem w ręku doktryny, do której musi naciągać młodociane umysły z wielką szkodą ich samoistności i rozwoju. Dziś nie zmieniło się pod tym względem wiele i dzisiejsze państwo chwyta tak samo wychowanie w swe ręce, ujednostajnia je, zatem nie uwzględnia ani potrzeb, ani języków miejscowych. W Prowancji i Bretanii, gdzie istnieją odrębne języki miejscowe, szkoła jest takaż sama i z takimże samym językiem wykładowym jak w Paryżu. Oczywiście wobec tego zasób inteligencji dziecięcej, zmuszony do łamania się z trudnościami nie swojskiej dla siebie mowy, wyczerpuje się na te trudności i dla prawdziwej nauki staje się nie wystarczającym. Hodi, mówiąc o fatalności takiego systemu, słusznie dodaje: "Dziecku mniejszą by może szkodę wyrządzał, kto by mu kości nałamywał do miary cudzej anatomicznej organizacji, niż kiedy tkanki jego mózgu, dziedziczną, przyrodzoną właściwość organizacji jego duchowej, plącze i rwie obcęgami obowiązkowej mowy obcej". Jednakże dzięki doktrynie centralizacyjnej francuskiego rządu tak dzieje się w Prowancji, Alzacji i wszędzie, gdzie istnieją miejscowe dialekta, i temu, tej to doktrynie przypisać należy, że Francja w zakresie edukacji i oświaty pozostała daleko za Szwajcarią, Anglią, Ameryką, Belgią, Niemcami, a nawet i Włochami. Takiemu stanowi rzeczy nie zaradzi ani przymusowa edukacja, ani zakładanie większej ilości szkółek, ani przede wszystkim starcie się kierunku państwowego z duchownym, które przeciwnie, wyjść tylko może na szkodę społeczeństwa. Według p. Hodiego istnieje tylko jedno lekarstwo, a tym jest wolność nauczania; cała też praca Hodiego poświęcona jest dowodzeniu wyższości wolnego nauczania nad każdym innym. Edukacja, według autora, tak ze swoich założeń jak i swoich celów jest krainą pobrzeżną dwóch światów: świata myśli i świata czynu. Swobodną więc musi być jako myśl, dozorowaną jako działalność. Tylko wobec takiego systemu celem edukacji przestałyby być doktryny, tylko tą drogą uniknąć by można formuł, mechanicznego sposobu podawania wiedzy, poświęcającego samą wiedzę przepisom, i osiągnąć jedyny cel nauczania - oświatę i naukę.
Dowodem tego są przede wszystkim istniejące już szkoły wolne z wyższym programem naukowym, które, jak Szkoła Centralna Sztuk i Rękodzieł, Szkoła Specjalna Architektury, a na koniec Szkoła Wolna Nauk Politycznych i Administracji, dostarczają Francji od kilkunastu lat ludzi najbieglejszych w swych fachach i najwyżej uzdolnionych.

373

Portrety Heymana. Dwa z nich znajdują się w sali Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, jeden, przedstawiający p. Disterlow, artystkę dramatyczną, w Salonie Ungra. Przed niedawnym czasem powiedzieliśmy, że w pracach p. Heymana widzimy w stosunku do dawniejszych jego prac wielki postęp, obecnie przyjdzie nam o tym pomówić obszerniej. W ogóle, jak cały poziom artystyczny podniósł się u nas do znacznej wprawdzie wysokości, ale od bardzo niedawna, tak również niedawno i malarze nasi, i publiczność poczęła patrzeć na portrety jako na dzieło sztuki. Niegdyś bywało zupełnie inaczej. Tym, którzy kazali robić swe podobizny, chodziło o przekazanie późniejszym pokoleniom pamiątki rodzinnej lub też kazali je robić w imię ambicji, kwoli której nie wahano się wypisywać na boku płótna: ut me posteri sciant vixisse - malarzom chodziło o zarobienie kilkunastu dukatów. W takim stanie rzeczy i malarze nie zwali się jeszcze "artystami", ale uważano ich wprost za rzemieślników. W swoim czasie wpadł nam w rękę kontrakt zawarty między jakimś starostą (nazwiska nie pamiętamy) a malarzem, w którym to kontrakcie prócz trzydziestu złotych za portret pan starosta zawarował malarzowi dwie kwarty piwa dziennie podczas roboty i "drugi stół". Jaka publiczność, jacy malarze, takie też były i portrety, dziś jednak czasy te przeszły niepowrotnie i prace Rodakowskiego, Matejki, Siemiradzkiego, Horowitza stoją na równi z najlepszymi produkcjami zagranicznymi. Dziś też i konkurencja jest trudniejsza, bo pamiątek familijnych dostarcza fotografia, tym zaś, którzy żądają portretów, chodzi przede wszystkim o piękne obrazy. Wobec tego i zadanie malarza przedstawia się inaczej. Nie dość obecnie uchwycić podobiznę, trzeba jednak stworzyć i charakter, to jest uchwycić poszczególną ideę danej twarzy, stanowiącą jej treść wewnętrzną, jej szczególną indywidualną cechę - trzeba nadać swemu modelowi ten a nie inny najodpowiedniejszy wyraz, przez co robota portretowa staje się prawie kompozycją, a przynajmniej wymaga niemałej inteligencji, pomysłowości i poczucia artystycznego w malarzu. Za granicą dawno już portret stanął na tym stanowisku, którego gwiazdami są Holbein, Rembrandt, van Dyck, a we Włoszech wszyscy znakomitsi, ale u nas, jakkolwiek liczni byli portreciści, nie było między nimi ani jednego artysty. Z drugiej strony, w dzisiejszej stanie rzeczy rola portrecisty tym jest trudniejszą, że pominąwszy psychologiczną część zadania, żaden może rodzaj sztuki nie wymaga takiej biegłości technicznej, takiego mistrzostwa środków. W innych rodzajach kompozycja, poetyczność pomysłu, poczucie natury itp. mogą do pewnego stopnia wynagrodzić niedostatki wykonania; w portrecie z gotowego pomysłu, którym jest model, przez środki właśnie trzeba zrobić dzieło sztuki. W tym też leży mistrzostwo Rodakowskiego lub Horowitza, którzy doszli przy tym i do tego, że w powyższych warunkach umieją wycisnąć nawet i piętno własnej indywidualności na każdym swoim dziele. Heyman nie doszedł jeszcze do tego. Sposobem malowania składa się on w ostatnich czasach ku sposobowi Horowitza, niemniej już jednak umie chwytać przedmiotowo ten szczególny charakter danej twarzy, stanowiący najwłaściwszą istotę fizjonomii. Pod względem środków, tj. pod względem ustawienia, oświetlenia, rysunku, kolorytu, nakładania farb i wykonania akcesoriów, płótna Heymana poczynają już sięgać tej wysokiej sfery, w której poza podobizną obraz ma wartość jako dzieło sztuki i może zastanowić każdego widza. Szczególniej portrety, które przed niedawnym czasem oglądaliśmy na wystawie, celują pod powyższymi względami. Twarze przedstawione na nich mają w sobie mnóstwo psychologicznego charakteru. Widać z nich nie tylko pochodzenie, nie tylko sferę towarzyską portretowanych osób, ale i ich usposobienie, rzec by można prawie: stan ich wewnętrzny. Tymi przymiotami, jak również wykonaniem przewyższają one o wiele portret panny Disterlow, wystawiony u Ungra. Model dawał tym razem więcej pola, a obraz wyszedł mniej pomyślnie. Przyczyną tego było widoczne staranie się artysty o efekt, co dało całości charakter wysoce konwencjonalny. Przede wszystkim wysoce konwencjonalną jest poza. Zdawałoby się, że artysta uczyć swój model, jaka poza jest par excellence portretową, zapomniawszy, że taka typowość będzie zarazem przeciętnością. Oczywiście obwiniamy o wszystko malarza, bo model obowiązanym jest stosować się do wskazówek artystycznych - w dalszym więc ciągu obwinień zauważamy, że kolor sukni rzuca na twarz refleks tego rodzaju, iż twarz wychodzi zimna, z odcieniem jakby kredowym i jakby malowana w bardzo pogodny a chłodny dzień, w którym zbyt żywy i zbyt surowy blask usuwa wszystkie złotawe, cieplejsze tony. Miała na tym niby zyskać delikatność płci i wykonania, a tymczasem sam tylko koloryt i stał się sztucznym, jak gdyby pastelowym. Portret w ogóle nie jest zupełnie zły, znać bowiem w nim po pierwsze znaczne podobieństwo, a po wtóre znaczną biegłość, jest jednak niższym od poprzednich, co tym więcej nas razi, iż ów postęp, który zauważyliśmy w ogólnej działalności Heymana, chcielibyśmy mieć uwidocznionym w każdej jego pracy poszczególnej.

374

Reformy teatralne. Prezes Teatrów Warszawskich wezwał, jak wiadomo, redaktorów dzienników, krytyków oraz literatów do współudziału w pracy około podniesienia sceny naszej i przeprowadzenia pewnych koniecznych ulepszeń tak w kierunku administracyjnym jak i literackim. Uformowany w ten sposób komitet artystyczno-naradczy odbył pierwsze posiedzenie swe wczoraj, to jest w poniedziałek, w liczbie 22 członków, w biurze dyrekcji. Na posiedzeniu owym, zagajonym przemówieniem prezesa, rozstrzygano przede wszystkim kwestię rannych przedstawień, czyli tak zwanych matinées, praktykowanych z korzyścią dla teatrów i publiczności za granicą. Po dość ożywionej dyskusji członkowie komitetu postanowili, nie rozstrzygając stanowczo kwestii samych przedstawień ani repertuaru, pozostawić rozwiązanie jej dalszym z kolei posiedzeniom, a to dla zyskania czasu i przygotowania dokładniejszych projektów. Ponieważ jednak ranne przedstawienie Fausta zostało już zapowiedziane i że z drugiej strony będzie ono mogło służyć poniekąd za próbę, o ile chętnie przyjmie taką nowość nasza publika, postanowiono zatem przedstawienie to przyprowadzić do skutku.
Drugą z kolei kwestią postawioną przez prezesa była kwestia rozprzedaży biletów. Jak wiadomo, ze strony publiczności ciągle dochodzą narzekania, że na wszelkie bardziej pociągające sztuki i występy niepodobieństwem jest dostać biletów bez udawania się do dróg pośrednich i że ani najwcześniejsze stawienie się przed kasą, ani wycierpiane w tłoku przykrości nie prowadzą w tym razie do celu. Ponieważ z przyczyn niezależnych tak zwanych "biur lokacyj" zaprowadzić u nas nie można, należało pomyśleć o innych środkach, które by usunęły istniejącą dotychczas niedogodność i położyły tamę słusznym narzekaniom publiczności. Tym celem po licznych rozprawach komitet zaprojektował: po 1. urządzenie odpowiednich galerii przy kasach na podobieństwo istniejących np. w Monachium lub w Wiedniu, za pomocą których kupujący bileta mogą pojedynczo tylko zbliżać się do okienka kasy, co usuwa tłok i zamęt, 2. urządzenie dwóch kas: jednej dla galerii i paradyzu, drugiej dla lóż, krzeseł i amfiteatrów, a na koniec, po 3. ogłoszenie najprzód repertuaru na tydzień i prawo dla publiczności zamawiania naprzód na tydzień biletów. Dla tym łatwiejszej kontroli wywieszonym będzie jednocześnie plan teatru, na którym miejsca już zakupione będą natychmiast zaznaczane; tym sposobem każdy kupujący będzie mógł widzieć, które jeszcze są do sprzedania, i takowych zażądać.
Na koniec komitet przystąpił do kwestii najważniejszej, to jest do wyboru ze swego grona specjalnej komisji do prac szczegółowych, które nie mogą być załatwiane na ogólnych posiedzeniach komitetu. Do atrybucyj takiej specjalnej komisji dla dramatu i komedii należy więc odczytywanie sztuk nadsyłanych i wybór ich na scenę, wskazywanie najlepszych sztuk z literatury zagranicznej, obsada ról, przygotowywanie projektów na ogólne posiedzenia, słowem, całkowity kierunek artystyczno-literacki, czyli niesienie w nim pomocy dwóm dyrektorom: pp. Follandowi i Tatarkiewiczowi.
Do takiej komisji specjalnej, do której zaliczają się dyrektorowie z tytułu swego urzędu, wedle pierwotnego projektu, miało być wybranych trzech członków komitetu ogólnego, na wniosek jednakże jednego z uczestniczących postanowiono cyfrę delegowanych powiększyć do pięciu, po czym przystąpiono do wyboru przez zapisywanie nazwisk na kartkach. Po obliczeniu okazało się, że większością głosów wybrani zostali: Bogusławski, Lubowski, Sarnecki, Sienkiewicz (Litwos) i Kaszewski. Tak więc całkowita komisja specjalna składać się będzie z siedmiu członków, których zebrania odbywać się będą prawdopodobnie dwa razy w tygodniu.
Nie wątpimy, że tak powiększona liczba pracowników, dalej - udział prasy, która przez swych delegatów pomagać będzie w pracach szczegółowych, a na koniec - pomoc i rady komitetu ogólnego nie tylko ułatwią zadanie dyrektorom obecnym, ale potrafią wpłynąć na podniesienie repertuaru i w ogóle postawią scenę warszawską na wysokości jej zadania.
Wobec tego uważamy, że pierwsze zaraz posiedzenie komitetu "artystyczno-naradczego" przyniosło już rezultaty, których pożyteczność zależeć będzie tylko od komisji i od dobrej woli dyrekcji.

375

Bezdzietni, Duma i ambicja, komedie Mostowskiego. O utworach literackich leżących niżej wszelkiej krytyki wspominać prawie nie warto i nie czynilibyśmy tego, gdyby nie to, że nasza rubryka ma być rodzajem światełka pomagającego czytelnikowi w rozpoznawaniu rzeczy złych od dobrych i ułatwiającego mu sąd własny. Trzymając się tej zasady, musimy od czasu do czasu wspominać i o płodach całkowicie poronionych, choćby sposobem przykładu. Mamy więc przed sobą dwie komedie p. Mostowskiego, w jednym tomie, a w wydaniu dość ozdobnym, i musimy wydać o nich zdanie. Treść pierwszej z nich, zatytułowanej Bezdzietni, polega na tym, że istnieje dwóch staruszków bezdzietnych, z których każde dobiera sobie dziecko wedle swego smaku, więc staruszka młodego chłopca, a staruszek młodą dziewczynką. Bezpośrednim skutkiem tego wyboru jest, że oboje zaczynają się podejrzewać, następnie kłócić, a następnie chcą iść do rozwodu. Na szczęście okazuje się, że adoptowany Michaś kocha adoptowaną Lilcię, zatem podejrzenia upadają i staruszkowie godzą się. Czy to wszystko? Nie, jest jeszcze kilka figur pobocznych, jako to: pan Paweł, brat staruszka, grający rolę czarnego charakteru, i pani Pękowska, która ma być ciocią całego świata, a w rzeczywistości jest tylko faktorką z powołania. W Dumie i ambicji autor kreśli nam stosunek dawnej rodziny patrycjuszów do ambitnych parweniuszów. Miłość jest plastrem tak tu jak wszędzie, a papier, słynny jak zawsze z cierpliwości, pozwala drukować na sobie wszystko, co się podoba. Do tego utwory te to nie pierwsze próby pióra, ale podobno jedenaste lub dwunaste.

J'ai lu Agésilas
                 Hélas,
Mais après Atilla,
                 Holá.

Wobec tego sprawozdawca niełatwe ma zadanie, bo jak tu mówić np. o pustyni, na której nie rośnie nic. Bywają jednak pustynie słone, ale w komediach tych nie ma nawet i krzty soli ani attyckiej, ani żadnej innej. Nie ma także talentu, nie ma zagadnień psychicznych, nie ma charakterów, nie ma intrygi, nie ma satyry, nie ma nawet sfery towarzyskiej, nie ma wieku, nie ma poezji, nie ma miłości, nie ma typów, nie ma dojrzałości, nie ma języka, słowem: ani wołu, ani sługi, ani służebnicy, ani żądnej rzeczy, która jego jest. Pisanie podobnych rzeczy jest po prostu manią, tym szkodliwszą, że człowiek, który nie ma talentu pisarskiego, może być zdolnym do innych zajęć, nie powinien więc bezowocnie czasu tracić. Z drugiej strony, na świecie jest tyle prawdziwie pięknych książek, że i czytelnikom szkoda fatygi na gryzienie utworów, o których jak w głowonogu Wiktora Hugo łatwiej powiedzieć, czym nie są, niż czym są.

376

Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Obrazy Nadziei Pane, przedstawiające po większej części widoki włoskie, pociągają oko przezroczystością malowidła. To, co stanowi charakterystykę krajobrazu włoskiego, mianowicie przejrzystość powietrza, jasny błękit nieba i wód oraz delikatny zarys na owym tle wszelkich konturów drzew i budowli, stara się artystka doprowadzić do najwyższego stopnia, a nawet przesadzić w tym samą naturę. Z tej też przesady płyną ujemne strony obrazów, stają się one bowiem podobne do chromolitografii lub do owych konwencjonalnych widoków, których wszędzie pełno, a nawet na ceratach, tacach i pudełkach galanteryjnych. Na pierwszy rzut oka można by sądzić także, że malowane są farbami anilinowymi. Nie ma w nich tej siły, prawdy i życia, jakie zawierają w sobie farby olejne. Szczególniej da się to wszystko powiedzieć o obrazie przedstawiającym statek na morzu oświeconym blaskiem zachodu. Rozkołysane fale mienią się jak tęcza rubinem, szafirem, złotem, co byłoby pięknym, gdyby te fale miały jakiś ciężar; ale one wydają się jakby ubite z pianki i jakby pierwszy powiew wiatru mógł je wydmuchnąć z dna morskiego. Jest to wprost przeciwne prawdzie, pierwsze bowiem wrażenie, jakie sprawia rozkołysana fala, jest wrażeniem niezmiernego ciężaru. Efekt ten mniejszy jest wprawdzie na morzach południowych niż na północnych, bo łagodzi go przezroczysty istotnie koloryt i zlewanie się oddali z błękitem powietrza, niemniej przecie istnieje i głównie do oka przemawia. Z malarzy nowszych umiał najlepiej go chwycić Courbet. W jego obrazach widać przede wszystkim ów ciężar kobaltowych, spiętrzonych gór wodnych, które ryczą i pod którymi zdaje się uginać wszystko. Ale fale p. Nadziei Pane nie większy mogą sprawiać szelest niż puch poruszany wiatrem. Idzie ona w pojęciu morza nie np. za Coubetem, jeno raczej za przechwalonym Ajwazowskim, który jest wprawdzie królem, ale jako jednooki między ślepymi, i którego woda nie podlega także powszechnym prawom ciążenia. Drugim kardynalnym brakiem w obrazach artystki jest brak oryginalności. Na te włoskie błękitne wody i nieba, na pinie porozkładane w kształcie parasoli, na różane refleksa, na ruiny, bluszcze, domy i skały napatrzyliśmy się już, nawet i na roletach po cukierniach. Można to wszystko robić na pamięć, a jak się zdarzy taki Carlo, to i tuzinami na godzinę. Wszystko to stało się do najwyższego stopnia oklepane i konwencjonalne, jeśli więc artysta chce, by poruszyło się w widzu poczucie piękna i prawdy, musi uchwycić nowe, nieznane strony, musi do tej efektownej powszedniości dołożyć swój odrębny punkt widzenia, słowem, coś z duszy własnej. Ale tego nie znajdujemy u p. Nadziei Pane, toteż jej malowidła są utworami dekoracyjnymi, wykonanymi wprawdzie biegle (co od czasu Carla przestało być przymiotem), ale konwencjonalnie. Wobec tego nawet owa delikatność i przezroczystość, pociągająca zrazu oko, staje się manierą, której artystka nie umie uniknąć nawet wówczas, gdy maluje widoki północne, które przecież mają zupełnie odrębny charakter i koloryt. Dowodem na to jest drugi jej obraz, przedstawiający Łazienki królewskie. Na pierwszy rzut oka każdy by zaręczył, że to jakiś widok znad Como. Taż sama włoska powierzchowność i przezroczystość, takaż sama perspektywa, takież samo niebo i takaż sama dekoracyjność, która tylko bardzo elementarny smak może zachwycać.
Komu by się nasz sąd wydał za ostry, temu odpowiemy, że np. woda nie tylko ma się świecić i być przezroczystą, ale przede wszystkim powinna być mokrą.
Piątkowskiego znaliśmy dotąd kalo malarza świata peruk i żabotów. W artyście tym umiejętność wykonania góruje znakomicie nad darem kompozycji, a zwłaszcza kompozycji poetycznej, dlatego w scenach między damami i kawalerami z XVII lub XVIII wieku wiodło mu się najlepiej. Widocznie jednak od pewnego czasu "genre Chełmoński" spać mu nie daje, wystawił bowiem niedawno u Umgra obraz, mówiąc nawiasem, niewiele warty, przedstawiający powrót z chrzcin, obecnie zaś na wystawie znajduje się jego Zima w stepach. Na obrazie tym widzimy tedy step przysypany śniegiem, czyli wielkie białe nic; na tym zaś tle dziewczynę ukraińską prawie naturalnej wielkości, ubraną w kożuch i buty; że postać ta, już z powodu samego ubrania gruba i kwadratowa, nie jest wdzięczną dla oka, nie potrzebujemy mówić. Twarz jej, ładna i delikatna, nie jest przy tym twarzą prostej dziewki i wygląda zupełnie jak "kwiatek przy kożuchu", co osłabia efekt prawdy. Ale głównym grzechem przeciw estetyce , który zresztą nader często popełniają nasi malarze, jest postawienie tak wielkiej pojedynczej postaci w krajobrazie, w którym nie ma ani domów, ani drzew, ani innych żywych istot, których porównanie z daną postacią mogłoby ustalić pojęcie proporcji. W ten sposób samotna dziewka wystercza w sposób nieprzyjemny dla oka z białego pustkowia i wydaje się olbrzymką, której wielkość nie harmonizuje z niczym, albowiem można ją porównywać tylko z mchami rosnącymi u jej stóp, co przypomina obrazki z podróży Guliwera. Chełmoński również nie umiał uniknąć takiej dysharmonii w swoim Babim lecie, w którym jego rzucona na wznak i łowiąca pajęczynę Kaśka raziła także oko swą nieustosunkowaną do niczego wielkością. Ale w Babim lecie były inne przymioty, które wynagradzały dysharmonię, mianowicie była ślicznie schwycona pora roku, piękność czasu i owa bujność młodego życia dziewczyny, która pod wpływem nadmiaru owego życia gotowa śpiewać, łowić pajęczynę, przewracać się po zagonach i dopuszczać się tysiąca pustot. W Piątkowskim nie ma tych przymiotów. Na stepie jest zima, bo śnieg upadł, a dziewka stoi, bo stoi. Nie ma w niej żądnej myśli, nie wiadomo, co ona robi. Zamiast niej mógłby tam siedzieć zając, lis, kuropatwa, słowem, nie jest ona czymś charakterystycznym, czymś w najodpowiedniejszy sposób dopełniającym obrazu zimy na stepie. Całą zaletą obrazu jest brawura kolorytowa. Bez kwestii jest to coś lub nawet wiele. Nie myślimy przeczyć, że p. Piątkowski jest dobrym kolorystą, przypominamy sobie bowiem jego Uduszoną w kwiatach, wystawioną w r. 1878 a Salonie paryskim, który to obraz zyskiwał ogólne uznanie ze względu na zwyciężone trudności kolorytu, ale wedle nas, zaleta ta nie jest wszystkim, a zwłaszcza tam, gdzie sam przedmiot wymaga daru poetycznej koncepcji.
Jeżeli jednak w p. Piątkowskim znajdujemy przynajmniej biegłość techniczną i koloryt, w p. Dowgirdzie nie znajdujemy i tego. Jego Roztopy są doskonałym przykładem prawdy tego kierunku opartego na odczuwaniu i malowaniu natury prostej, ubogiej i chwytanej ze stron smętnych. Ale p. Dowgird zapomniał, że do chwycenia tego ubóstwa potrzebne jest bogactwo środków i talent. Z tego powodu to wszystko, co przemawiało prostotą, poezją i prawdą w takim Chełmońskim, Witkiewiczu, roztopiło się w Roztopach pana Dowgirda. Cóż w nim jest? Górki śniegowe, gdzieniegdzie wyglądający spod śniegu wilgotny zrąb zagonu, słowem: płaszczyzna malowana biało, a cieniowana czarno, oraz kilka wron chodzących po tej płaszczyźnie. Krajobrazu nie ma. Artyście wydało się rzeczą zbyteczną malować coś: drzewo, dom, określić jakąkolwiek całość; od ramy do ramy są roztopy - i to wszystko. Te kilka oberwanych wron - i to łaska. Jakiś dowcipniś zamierzał pisać powieść, której treść miała być jak następuje: pokój, na stole zapalona lampa, a na suficie odbite kółko od lampy - wtem ktoś uchyla drzwi - koniec! Co za prostota, co za bogactwo treści! Takim bogactwem odznaczają się Roztopy. Tania prostota i tania poezja. Artysta przy takim kierunku nie zmęczy się malowaniem, ale też i widz nie zmęczy się patrzeniem - ot, pójdzie dalej i ani głową nie kiwnie. Ale mówiąc poważnie, czas by dać pokój cudactwom i posuwaniom do przesady tego, czego inni, bardziej utalentowani, nie przesadzali. Wrażenie, jakie robili, nie płynęło bynajmniej z przesady, ale z ich talentu, umiejętności i poezji. Kto ich chce naśladować, niech ich naśladuje w dobrym, a przede wszystkim w ich pracy, dzięki której nauczyli się malować. Na tej drodze, zamiast malować "dziesięć mil niczego", będzie się uczył rysować i nakładać, jak należy, farby, a tą drogą zyszcze łatwiej pokup i uznanie.

377

Zaduszny dzień Adamka. Obrazek. Naszkicowała Hajota. Od pewnego czasu w różnych pismach periodycznych coraz częściej spotykamy już to mniejsze lub większe poezje, już nowelki pisane prozą a podpisywane: Hajota. Dotychczas rzeczy te nie zwracały wiele uwagi; my jednak z obowiązku sprawozdawczego powiemy kilka słów o nowelce, której tytuł podaliśmy wyżej, a którą drukowało "Echo" z dnia 2 i 3 listopada.
Jest to historia chłopca-podrzutka, którego przygarnęli ludzie zacni i ochronili o nędzy. Ale dziecku prócz schronienia, jedzenia i picia potrzeba było czegoś więcej, a mianowicie kochającego serca. Tego nikt mu nie dał: ani opiekunowie, ani zbolała po stracie dzieci pomywaczka, która zajmowała się nim w kuchni bezpośrednio. Tymczasem chłopiec tęsknił za kochaniem i więdł bez niego. Pomywaczka wzięła go wreszcie pewnego razu na cmentarz, na którym każdy z obecnych miał kogo płakać, każdy prócz Adamka. Żal wzburzył go, następnie odłączył się od swej opiekunki, zabłądził między grobami i błąkał się póty wśród niepogody i deszczu, aż omdlał. Pomywaczka znalazła go wprawdzie, ale zaziębione dziecko zachorowało i umarło zaklinając przed śmiercią opiekunkę, by mu zawiesiła wianek na grobie, jakby to uczyniła matka.
Jest to więc opowiadanie na wskroś sentymentalne, o treści błahej i zacieśnionej, jak większość nowelek opłakujących maluchne, codzienne niedole. Jednakże i taki utwór może mieć wartość, a nawet stać się utworem wysoce artystycznym, tak jak niektóre pieśni Moniuszki, jak niektóre szkice Grottgera. Ale na to potrzeba, by płynęło zeń szczere uczucie, by w obserwacji leżała bijąca w oczy prawda i by błahą treść wynagradzało prawdziwie niepospolite, pełne artyzmu wykonanie, to jest taki styl, w którym by uderzający prawdą realizm opowiadania splątał się w całość przejętą na wskroś poezją.
Takie warunki i przymioty jeśli zdobędzie Hajota - to chyba później. Dziś nie dostaje jej ich zupełnie. Styl jej jest wprawdzie dość obrazowym i dostatecznie poprawnym, ale nie jest jej własnym, nie jest nowym, oryginalnym, nie jest przez nią stworzonym.
Co do obrazowania, niech czytelnik sam osądzi z następującego kawałka: "Stosy zżółkłych liści (pisze p. Hajota) niby wieńce grobowe okrążały pnie drzew obnażonych, wrony, kracząc niemile, podlatywały na mokrych polach obciągniętych mgłami, wszystko było smutne; natura, jakby wiedząc o święcie umarłych, przybrała się w najsmutniejsze swoje szaty". Mniej szczęśliwe porównania trafiają się jednak dość często i do takich liczymy np. porównanie "szarobrudnych obłoków, z których wiatr strząsał ciężkie krople deszczu", do "niedobrze wyżętej bielizny". Objaśnianie rzeczy wielkich przez małe, jeśli nie ułatwia do najwyższego stopnia praktyki, nie służy do niczego. Za to opisy lampek migających żółtymi językami wśród pomroki cmentarnej lub mrugających na kształt źrenic niewidzialnych istot są o wiele wyższe.
Tu i owdzie więc znajdują się rzeczy dość ładne, ale w takich maleńkich obrazkach, gdzie wszystko polega na wysokim artyzmie i gdzie przede wszystkim o niego chodzi, mówić: dość ładne, jest to samo, co mówić: mierne, a zatem odmówić utworowi prawa bytu. Ma on albo być zupełnie pięknym, albo niech wcale go nie będzie.
Co do prawdziwości obserwacji, ta jeszcze bardziej nie dopisuje młodej autorce. Dwuletni Adamek pyta, co to jest matka? Następnie, party jakąś wewnętrzną potrzebą kochania, prosi pomywaczki, by mu pozwoliła się matką nazywać, odczuwa niemal świadomie swe położenie, brak uczuć, a potem "długo nie może zasnąć". Są to rzeczy w dwuletnim dziecku bardzo nieprawdopodobne, niebywałe i w opowiadaniu rażące jak fałszywa nuta. Choćby i zdarzyło się tak wyjątkowe dziecko, czytelnik ani w swych uczuciach, ani w obserwacji nie ma dla podobnych dzieci kryterium. Musiałby się do takich wyjątkowości chyba sztucznie nastrajać; że zaś nikomu się tego dobrowolnie robić nie chce, każdy zatem woli je wprost nazwać fałszem - i co więcej: ma słuszność.
Ma słuszność tym bardziej, że i autorka także nastraja się sztucznie do smętnego kamertonu. Uczucie jej nie jest ani szczere, ani proste, i zdaje się, że w swego Adamka nie wierzy, a tym mniej go kocha. Taka to jest przepyszna natura prawdy, że frazes, choćby najprawdziwszy, jej nie zastąpi i że jeśli kochania i wiary w to, co się pisze, nie ma w sercu, to szydło zawsze jakoś wylezie ze stylowego worka. A wówczas mniej nawet wykształcony czytelnik krzyczy na autora: "Zwodzisz! daj to, co w tobie jest, nie co za innymi zrobić postanowiłeś". Ten zarzut może spotkać Hajotę; my zaś nasz sąd kończymy tym, że gdy wykonanie Adamka nie wychodzi poza zakres powszedniości, gdy brak w nim obserwacji, prawdy, szczerego uczucia i poetki - to lepiej by Adamek zrobił, gdyby był umarł w tece autorki niż w "Echu".

378

Przekłady obcych poetów Felicjana. Gdyśmy przeglądali te piękne przekłady, po prostu żal nam było, że poeta i tłumacz tak zdolny nie zdobył się na wielki i całkowity przekład jakiego arcydzieła. Na czytelniku robi to wrażenie, jakby wszedł do składu, w którym pokazują próbki bardzo pięknych materii, aksamitów i koronek, ale tylko próbki. Czemu nie całość? Z czternastu poetów daje nam Felicjan po większej części okruchy. Jest tu więc Hezjod, Horacy, Wirgiliusz, Juwenalis, Jacopone z Todi, Dante, Petrarka, Szekspir, Walter Scott, Szyller, Wiktor Hugo, Heine, Musset i Béranger. Pięknością celują szczególniej przekłady klasyków. Autor zna ten świat, włada jego językiem, rozumie jego ducha i tak swobodnie mu nawet w stosunkach prywatnego życia Greków i Rzymian, jakby był u siebie. Nie piszemy recenzji, nie będziem więc po szczególe rozbierać tłumaczeń, nadmienimy tylko, że głownie uderzyły nas przekłady satyr Juvenalisa. Autor sam, jak wiemy z różnych poprzednich jego utworów, posiada niemała dozę satyrycznego usposobienia, w Juwenalisie więc trafił swój na swego. Łakomstwo, rozpustę, niewierność małżeńską i tym podobne wady dawnych Rzymian chłoszcze polski tłumacz za łacińskim autorem z taką werwą, z taką satysfakcją, że wszystko to sprawia i na czytelniku wrażenie tak żywotne, jakby chodziło o rzeczy dzisiejsze. Dla przykładu przytoczymy ustęp tyczący się kobiet ówczesnych:

A ta znów pani? O! to wielka dama!
Tak było, że raz kubek wina sama
Mężowi dłonią gdy podała białą,
To mu się wprędce coś takiego stało,
Że wziął i umarł. - Odtąd dusza tkliwa
W opiece mając wszelką cześć kobiecą,
Jeśli się kędy zdarzy, jak to bywa,
Że mąż, przypadkiem zmarłszy, sczerniał nieco,
Radzi: jak wprędce w sposób go najgładszy
Na stos wyprawić, nim się gmin opatrzy. etc.

Z tego już ustępu czytelnik może powziąć wyobrażenie, z jaką swobodą porusza się tłumacz w swych przekładach. Nie poprzestaje on na oddaniu słów oryginału, ale chwyta w lot jego ton i ducha. Zadanie zaś to niemałe, albowiem satyra, jako poruszająca się wśród obyczajów wielkiego miasta i stosunków prywatnych, musi oddawać odcienia pojęć i języka, właściwe wyłącznie danemu miastu. Wówczas nie ma innej rady, aby nie zatracić ducha, jak odszukać w języku przekładowym pokrewnych idiotyzmów językowych najtrafniej rzecz malujących.. Tak też poczyna sobie Felicjan, ale rzecz to arcy-ślizga i trudna, wymaga bowiem doskonałej znajomości dwu języków i takiego stopnia biegłości, na którym zwrot wszelaki przestaje być trudnością.
Znajdujemy też pełno idiotyzmów, zwłaszcza w przekładach Juwenala. Takimi wyrazami i zwrotami, jak: wziął, dać drapaka, jeść, aż się uszy trzęsą, szuja, mości etc., posługuje się tłumacz bez żadnej ceremonii, i choć mu to niektórzy za złe biorą, naszym zdaniem, o ile idzie o satyrę, słusznie robi. W innych też przekładach albo spotykamy idiotyzmy bardzo rzadko, albo wcale nie, natomiast wszędzie znajdujemy pisarza władnącego językiem doskonale. Do najpiękniejszych ustępów liczymy przekład ustępu z Ryszarda II z aktu IV Szekspira. Jest to znana scena ze zwierciadłem. Najmniej może udał się Jacopone da Todi Stabat mater speciosa i Stabat mater dolorosa, ale też i oryginał nie nastręczał wiele sposobności. Z Heinego znajdujemy tylko dwa małe urywki (47 i 64) z Lirycznego intermezzo, czego żałujemy bardzo, bo według nas, ze wszystkich poetów, którzy u nas przekładali Heinego, Felicjan ma bezwarunkowo najwięcej danych po temu. Być może, że dla jego usposobienia wstrętnym by się wydał cynizm heinowski, ale owej soli i pieprzu heinowskiego, które zginęły w dotychczasowych przekładach, nikt by łatwiej odnaleźć nie potrafił.
Przede wszystkim jednak, powtarzamy jeszcze raz, przykro nam, że znajdujemy wprawdzie wyborne próbki, ale tylko próbki. Książka robi takie wrażenie, jak gdyby tłumacz chciał powiedzieć: "Żeby mi się tylko podobało, to bym mógł!" Ależ nikt o tym nie wątpi, a raczej gotowi byśmy wątpić, czy się Felicjanowi chce przyłożyć pióra, głowy i czasu.

379

Pamiętnik Akademii Umiejętności w Krakowie. T. IV Wydziały: Filologiczny i Historyczno-Filozoficzny. Do wydziału Filologicznego należy obszerna rozprawa dra Romana Pilata O pieśni Bogarodzica. Autor porównywa ze sobą przeszło trzydzieści tekstów, zamieszczając ich opisy w porządku chronologicznym poczynając od w. XV. Dawniejszych nikomu dotąd nie dało się odszukać. Ostatnie sięgają naszego stulecia. Podział i ugrupowanie tych tekstów oraz objaśnienia gramatyczne zapełniają dalszy ciąg tej pracy, nader szczegółowej i mogącej zainteresować bliżej tylko specjalistów. - W Wydziale Historyczno-Filozoficznym znajdujemy pracę dra Heyzmanna zatytułowaną Ustawodawstwo Kościoła o azylach wobec odnośnych ustaw państwowych. Kościół udzielał, jak wiadomo, w średnich wiekach schronienia pewnym przestępcom ściganym przez prawo lub osobistą zemstę, że jednak nie każdy przestępca mógł z opieki kościelnej korzystać, powstały stąd liczne ustawy określające bliżej znaczenie azylów. Ustawy te, ich rozwój i stosunek do ustaw państwowych są przedmiotem pracy Heyzmanna, która i z tego względu jest jeszcze ważną, że jak zapewnia autor, dotychczas mało zajmowano się u nas tym przedmiotem. Resztę tomu obejmuje obszerny traktat T. Wojciechowskiego O rocznikach polskich od X do XV wieku, które, jak wiadomo, są najstarszą formą dziejopisarstwa zarówno u nas jak i wszędzie.

380

"Kłosy" rozpoczęły druk wielkiej powieści Elizy Orzeszkowej pt. Widma. Za temat do tego ze wszech miar ciekawego opowiadania posłużyły czasy najnowsze i najnowsze doktryny owych czasów, których na szczęście zdołało się ustrzec nasze społeczeństwo nie tylko w ogóle, ale i w pojedynczych osobach, wszędzie tam, gdzie wyjątkowo rozpaczliwe stosunki nie popychały pojedynczych osób na zgubną drogę.

[powrót]