Henryk Sienkiewicz

Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne

1880 [381-390]

381

Wyszła z druku w przekładzie z niemieckiego broszura pt. Tak zwany magnetyzm zwierzęcy. Jest to odczyt doktora Heidenhaina, miany we Wrocławiu, a skierowany głównie przeciw spirytyzmowi.

382

Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Zarys literacki Chmielowskiego. Mamy pod ręką wydanie drugie, świeżo wyszłe z druku i pomnożone kilkoma postaciami. W rozdziale pierwszym autor rozpatruje, jaką kobieta przedstawia się w rzeczywistości i w poezji. Zastanawiając się nad psychiczną stroną kobiet Chmielowski widzi w niej pełność natury ludzkiej, w czym kobieta nie różni się od mężczyzny; jeśli zaś inaczej jest pojmowaną i poczytywaną za jakąś niezrozumiałą, zagadkową lub nielogiczną istotę, to tylko dzięki odwiecznym formom objawów psychicznych, która to odmienność tłumaczy się znowu różnicą wychowania. Taką więc jest rzeczywistość, ale poezja przedstawia kobietę tylko ułamkowo, tj. ze strony serca. Całkowitej kobiety w niej nie ma, co Chmielowski poczytuje za błąd i pyta, czy poezja poprzestać na tym może i powinna, następnie zaś twierdzi, że jeśli poezja ma być artystycznym odbiciem rzeczywistości, jeśli ma wchodzić w skład czynników życia społecznego, to musi oczywiście dawać obraz całkowitej kobiety. Książka tedy jest odpowiedzią na kwestię, jakie stanowisko zajmują w tym względzie trzej najwięksi poeci nasi: Mickiewicz, Słowacki i Krasiński.
Mickiewicz pojmował miłość najzdrowiej i najprościej, Chmielowski jednak rozpatrując jego typy, mianowicie: Marylę, Grażynę, Aldonę, Telimenę i Zosię, nie znajduje w nich poszukiwanej pełności. Pominąwszy Grażynę, jako narysowaną nie dość szeroko i stojącą w wyjątkowych okolicznościach, Aldona jest tylko cieniem kobiety, w którym romantyzm mickiewiczowski znalazł swój najwyższy wyraz, a Maryla i Zosia to nierozkwitłe pączki, w których nie wiadomo, czy wszystkie listki się rozwiną, czy też zwiędną wszystkie przed czasem. Pierwowzorem dla nich była zapewne Maryla Wereszczakówna. Drugi pierwowzór, Henrieta Ankwiczówna - odbił się tylko w Ewuni, ale różni się od pierwszego tylko wyższym rozwinięciem, natura zaś pozostaje ta sama, to jest: zawsze to kobieta łagodna, cicha, ale bierna. Jest w tym jakaś jednostronność, bo prócz tego Mickiewicz nigdzie nie stworzył postaci niewieściej w swych namiętnościach i działaniu. - Słowacki jest pod tym względem bogatszy, choć znowu jego kobiety to twory po większej części czysto fantastyczne. Jest ich jednak mnóstwo, a formy ich tak różnorodne i plastyczne, że mimo wspólnego fantastycznego gruntu wydają się odmiennymi typami. Chmielowski rozpatruje Ksenię, Eloe, Annę, Aldonę, Rognedę, Marię Stuart, Laurę, Wiolettę, Grafinię, Balladynę, Wdowę, Różę i Lillę Wenedę, Amelię, Beatrycze, Anielę, Dianę, Idalię, Goplanę i inne. Dwie z nich tylko są to żywe i samodzielne istoty, w których poza struną sercową grają i inne rozwinięte uczucia ludzkie. Tymi są: Aniela w Beniowskim i Diana w Niepoprawnych. Te nie dadzą zanieść się jak złamane lilie przed ołtarze z nienawidzonymi ludźmi: nie są bierne nawet w uczuciach, nawet w miłości dla wybranych. Aniela nie jest tylko bluszczem, który obwija się koło ramion Beniowskiego, ale przeciwnie, ona dodaje mu siły, jest mu otuchą i podporą. O Dianie sam hrabia Fantazy wyraża się: "duchowi memu dała w pysk i poszła".
Słowacki tedy próbował, według Chmielowskiego, zarysować ideał dziewicy jako przyszłej obywatelki. Ale z drugiej strony, z wyjątkiem tych dwóch wyżej wspomnianych postaci fantazja zwykle unosiła go i wprowadzała na szlaki wymarzone. - Co do Krasińskiego, pojmował on miłość nadzwyczaj wzniośle, ale może właśnie dlatego wśród jego kobiet nie ma ani jednej rzeczywistej ziemskiej postaci. Żona (z Nieboskiej komedii), Elsinoe, Kornelia Metella i Ona (z Nocy letniej) to albo istoty bierne, żyjące tylko przez miłość (Żona), albo widma. Są to wyjątki nieszczęśliwe, powołane do życia nieszczęśliwym położeniem, zamętem wyobrażeń, rozgorączkowaniem uczuć, brakiem myśli przewodniej w postępowaniu życia codziennego. Tak więc kobiety pełnej jako człowieka Chmielowski nie znalazł u żadnego z trzech naszych wieszczów. Przyczynę tego widzi Chmielowski w tym, że za czasów, w których pisali, kobieta samodzielna nie istniała jeszcze i w społeczeństwie. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego żaden z nich nie stworzył również typu zacnej obywatelki, pojmującej swoje obowiązki nie tylko w rodzinie, ale w społeczeństwie. Chmielowski objaśnia fakt ten krótkim pobytem w kraju wszystkich trzech poetów i ich nieszczęściami osobistymi. Tłumaczenie to jednak może mniej szczęśliwe. Poeci nie będąc w kraju i cierpiąc mogli jednak znać takie kobiety - że zaś ich nie opisują, przyczyna leży zapewne w tym, że była to epoka romantyzmu i wielkiej egzaltacji umysłów. Z tego powodu wydawało się wówczas, że tylko wyjątkowe natury godne są uwieczniania, a życie codzienne i jego typy, jakkolwiek byłyby pełne i dodatnie, nie powinny i nie mogą wchodzić w zakres poezji, która z natury swej musi mieć pewien wyższy, egzaltowany nastrój. Co do nas, zrobimy nawet uwagę, iż dotychczas nie rozstrzygniętą kwestią jest, czy pogląd taki nie ma i teraz pewnej racji bytu. Występujemy wprawdzie przez tę uwagę przeciw punktowi wyjścia p. Chmielowskiego, ale jednocześnie tłumaczy nam ona najlepiej, dlaczego w ogóle dotychczasowa poezja, nie tylko nasza, ale i powszechna, przedstawiała nam dotąd kobietę "ułamkową".
Tyle tylko mielibyśmy do nadmienienia. Zresztą książka Chmielowskiego jest owocem sumiennych studiów, głębokiego wczytywania się w utwory naszych poetów i usilnych nad nimi rozmyślań. Materiał w niej zawarty jest i bogaty, i niezmiernie interesujący. Autor nie tylko zastanawia się nad postaciami niewieścimi, które poeci stworzyli, ale i ich pierwowzorami, tj. tymi, które poeci spotkali i kochali. Stąd prócz właściwych studiów literackich książka zawiera niemało i szczegółów biograficznych. Przy tym mimo pewnego tonu pedagogicznego pisana jest zajmująco, językiem pięknym i poprawnym, zasługującym na wszelkie uznanie.

383

Szkice historyczne dra L. Kubali. Seria II. O pierwszej pomieściliśmy w swoim czasie dość obszerne sprawozdanie. Druga jest poniekąd dalszym ciągiem, zawiera bowiem następujące wypadki z czasów Jana Kazimierza. Poczyna się od procesu Radziejowskiego, o którym także pisał i Szajnocha. Kubala zgadza się ze swym poprzednikiem co do charakteru p. podkanclerzego. Była to jedna z najnikczemniejszych osobistości, jakie wydał wiek XVII. Potomek zwyczajnego domu szlacheckiego, który nie zasługą, nie na polach bitew, ale gardłem i czapką wyrósł na dom magnacki, prowadził p. podkanclerzy dalej tradycję dworactwa i intryg. Był człowiekiem zdolnym, ogładzonym, wielkie podwoje miał już otwarte, więc szło mu łatwo. Łącząc się związkami małżeńskimi z pierwszymi domami Rzeczypospolitej, umacniał swe stanowisko w rzędzie optymatów. Swoją drogą, był złym mężem, samowolnym, tyrańskim, rozpustnym i zamęczał swe żony. Nie przeszkadzało mu to jednak w pozyskiwaniu coraz silniejszego stanowiska na dworze. Został po Ossolińskim podkanclerzym koronnym; brał udział we wszystkim, cieszył się zaś szczególnymi łaskami króla, a zwłaszcza królowej, która prawie obejść się bez niego nie mogła. Ożenił się wkrótce ze Słuszkówną, wdową Kazanowską, najbogatszą kobietą w całej Rzeczypospolitej, i zyskał ogromny majątek. Ale odtąd właśnie poczęła się dla niego epoka niepowodzeń. Pani Kazanowska nie była - jak poprzednie jego żony - istotą bierną, gotową znosić wszystko. Poznawszy bliżej męża, nauczyła się nim pogardzać i zaczęła żyć osobno. Szajnocha broni ją przeciw wszystkim zarzutom, jakie czynili współcześni, z taką dobrą wiarą i przekonaniem, że Kubala mówi o nim, iż Bogu tylko wiadomo, kto więcej wiedział o pani podkanclerzynie: czy Szajnocha, czy jej mąż. Według Kubali faktem jest, że postać samej pani i jej stosunek do króla osłonięty jest dotychczas niezgłębioną tajemnicą, wobec której nie można niczego dowieść podkanclerzynie, ale można ją posądzać. Jakoż jest pewną rzeczą, że posądzał ją mąż, a nawet i królowa. Z drugiej strony, pogarda jej dla Radziejowskiego jest zupełnie wytłumaczoną. Charakter tego intryganta, wichrzyciela, a zarazem dworaka, wychodził coraz bardziej na światło. Listy jego, przejęte pod Sokalem, pozbawiły go łaski królewskiej. Ale prawdziwie haniebną okazała się jego działalność po zwycięstwie beresteckim. Był on jednym z głównych motorów oporu szlacheckiego i jednym z głównych sprawców, że wojna nie była dalej prowadzoną, a zwycięstwo nie zostało wyzyskane, gdyż pospolite ruszenie wróciło do domów. Tak więc Radziejowski działając na złość królowi działał jednocześnie na zgubę Rzeczypospolitej. Uszło mu to jednak bezkarnie i dopiero napad, wykonany pod bokiem królewskim na pałac swej żony, ściągnął na niego burzę. Sądem marszałkowskim skazany na utratę czci, majątku i gardła, starał się zmienić ten wyrok z pomocą trybunału piotrkowskiego. Sprawa przewlekła się aż na sejm z r. 1652, ów sławny sejm zerwany przez Sicińskiego, posła upickiego. Kubala poświęca jego przebiegowi szkic osobny. Radziejowski nie wygrał na nim sprawy choćby i dlatego, że sejm nie doszedł, schronił się więc na Szląsk.
Niezmiernie ciekawy i wprost sprzeczny z utartymi pojęciami jest pogląd Kubali na liberum veto. Liberum veto była to forma prawna, którą należało zachować, gdy znaczna część posłów życzyła sobie zerwania sejmu; mniemanie jednak, jakoby veto pojedynczego posła było dostatecznym do zerwania, jest, według Kubali, stanowczo błędnym. Gdy zaś pewna część delegowanych życzy sobie spełznięcia obrad, nie ma, według autora, takiego sejmu na świecie, którego by nie można zerwać, jeśli cnota obywatelska i groza patriotycznej zdrowej opinii publicznej nie staje temu na przeszkodzie.
Veto też Sicińskiego i samo zerwanie sejmu nie było, jak twierdzi Kubala, wypadkiem, który się zdarzył po raz pierwszy. Zrywano sejmy od r. 1536 - i od tego czasu aż do rozbiorów przeszło 70 sejmów nie doszło. Z początku jednak, dopóki obywatelska cnota i patriotyzm przeważały nad fakcjami, zdarzało się to rzadziej i w wyjątkowych okolicznościach, później zaś nastały takie czasy, że starzy ludzie nie pamiętali wcale doszłych sejmów. Zerwanie tego, który odbywał się w r. 1652, miało nawet jedną dobrą stronę, a mianowicie, że wszyscy posłowie mieli, według instrukcyj, domagać się redukcji wojska do 20 000, a ponieważ sejm nie doszedł, pozostała i nadal taka obowiązująca liczba, jaka uchwalona została przed wyprawą berectecką. Było to potrzebne wobec coraz wzrastającej potęgi Chmielnickiego, który w tym czasie swatał syna Tymosza z hospodarówną wołoską. Starania te obejmują trzeci z kolei szkic, zatytułowany Krwawe swaty. Spotyka się w nim znowu Kubala z Szajnochą, który w szkicu pt. Domna Rozanda opowiada też same wypadki. Ojciec Domny Rozandy, Lupul, hospodar wołoski, najbogatszy książę swego czasu ze wszystkich władców europejskich, był wielkim Rzeczypospolitej przyjacielem, przy niepewności bowiem życia i godności, w jakiej żyli zależni od Porty hospodarowie, spodziewał się na wszelki wypadek znaleźć w Rzeczypospolitej pewne schronienie i bezpieczeństwo. Tym celem starał się o indygenat polski, starszą córkę, Marię Helenę, wydał za Janusza Radziwiłła, a o młodszą sunęli w konkury panowie D. Wiśniowiecki i Piotr Potocki, a wedle Szajnochy, i stary hetman Kalinowski, wówczas właśnie, gdy wybrał się po nią Tymosz Chmielniczuk. Swatów, którym towarzyszyło kilkadziesiąt tysięcy Kozactwa, trudno było odmówić, robił jednak hospodar, co mógł. Czas jakiś trzymał Rozandę w Konstantynopolu, potem udawał się o pomoc do króla, a wreszcie do "paniąt" polskich. Panięta okazały się w daniu pomocy najpochopniejsi. Młodzi kawalerowie ze znacznych domów chętnie rwali się na ratunek książęcej dziewicy, o której urodzie cuda prawiono. Wszystko to ciągnęło pod Batoh, gdzie i stary Kalinowski położył się na drodze Tymkowi. Sprawa, jak wiadomo, skończyła się straszną katastrofą pod Batohem, w której sam hetman i kawalerowie, jak przystało na szlachciców, do nogi wyginęli, a "krwawe swaty" kozackie poszły na Wołoszczyznę.
Następny szkic, zatytułowany Czarna śmierć, jest jakoby luźnym opowiadaniem o klęskach elementarnych wśród przebiegu wypadków politycznych. Autor opisuje morową zarazę, która srożąc się często nad Rzecząpospolitą, doszła do swego zenitu w r. 1652. Obraz to istotnie straszliwy, tym bardziej że kreślony z prawdą, prostotą i tym znakomitym talentem opowiadania, jaki Kubali nie opuszcza nigdy. Klęska ta miała, wedle niego, opłakane skutki pod każdym względem, ona to bowiem sprowadziła nie tylko wyludnienie, ale apatię, zwątpienie, lenistwo, rozprzężenie stosunków społecznych, a więc niemoc umysłową i moralną, które tak złowrogo odbiły się w dalszej działalności narodu.
Następny rok, 1653, pozwolił odetchnąć lżej, bo zaraza przeszła, ale przyniósł natomiast wojnę wołoską, w którą wmieszani byli - prócz Lupula, Tymoszka, już zięcia Lupulowego, Bassaraby mołdawskiego - także i Rakoczy, cesarz Ferdynand i Rzeczpospolita. Czasy to i wypadki nadzwyczaj zawikłane. Nienawiść dwóch hospodarów prowadzi ich do walki ze sobą, w której, kto chce, macza ręce. W bitwie pod Jałonicą Bassaraba bije Lupula i Tymoszka, obie zaś strony ubiegają się o pomoc Rzeczypospolitej. Ale ponieważ sprawa Lupulowa była już jednocześnie sprawą starego "Chmiela" i Tymoszka, czyli kozacką, król więc przechyla się na stronę przeciwną. W tych ustawicznych zatargach, walkach, klęskach i zwycięstwach wyczerpują się wszyscy. Chmielnicki, nie czując się już na siłach sprostania Rzeczypospolitej, szuka pomocy Moskwy. Ale układy idą tępo, a osłabiają powagę Chmielnickiego. Tymczasem Tymosz, oblężony przez Polaków i Rakoczczyków w Suczawie, ginie. Kozactwo szemrze przeciw staremu wodzowi, że dla swych celów ich używa. Rozstrój wkrada się wszędzie. Po spełznięciu układów z Moskwą Chmielnicki raz jeszcze próbuje podjąć wielką burzę na współkę z Tatarami, ale układy między królem a chanem, zawarte pod Żwańcem, stają temu na przeszkodzie. Z układów korzystają tylko Tatarzy, jedynym zaś rezultatem dotychczasowych kozacko-polskich wojen jest straszliwe wyczerpanie sił, wyludnienie całych miast, wsi i powiatów oraz zupełne zniszczenie ziem rusińskich, które w znacznej części w głuchą się teraz zmieniły pustynię.
Ostatnim szkicem w książce Kubali jest Mieszczanin polski. Obraz ten pracy, wytrwałej i spokojnej a uczciwej, wśród ogólnej burzy ówczesnej nadzwyczaj miłe sprawia wrażenie. Niemało tu także materiału obyczajowego, który doskonale mógłby posłużyć powieściopisarzowi historycznemu. Ale przychodzi nam na myśl, że już służył, albowiem Kubala, nie przestając ze względu na studia i naukę być historykiem w poważniejszym znaczeniu, z uwagi na dar opowiadania, na obrazowość i interes, jaki szkice jego budzą, jest zarazem i powieściopisarzem historycznym.
W słowach tych leży niemała pochwała, tytułu bowiem historyka i powieściopisarza zarazem od śmierci Szajnochy nie było komu aż dotąd przyznać.

384

Dzieje polski w zarysie. Przez Michała Bobrzyńskiego. Drugie znacznie zwiększone wydanie. Tom I.
Szujski w swojej najnowszej Historii polskiej zauważył, że Naruszewicz i jego szkoła, stykając się mniej więcej bezpośrednio z czasami upadku Rzeczypospolitej, patrzyli na przyczyny tego upadku trzeźwiej niż późniejsza szkoła lelewelowska. Sam Lelewel, znakomity badacz wieków średnich historii polskiej, nowsze sądził ze stanowiska przekonań i roli politycznej, jaką sam odegrał, sądził więc i jednostronnie, i nie bez pewnej politycznej doktrynerii. Następcy jego, tacy, jak Moraczewski i Schmitt, posunęli pogląd lelewelowski aż do krańców. Dzieje pod ich piórem, a zwłaszcza pod piórem przejętego na wskroś doktryną republikańską Schmitta, stały się prostą apologią przeszłości. Rozgrzeszono ją ze wszystkich win, a przyczyn upadku dopatrywać poczęto tylko z zewnątrz. Te nawet strony dawnego życia, z których bezpośrednio rodziła się słabość, a więc brak spójności i niezdolność do oporu, wyidealizowane zostały do takiego stopnia, że nawet bezrząd dawnej Rzeczypospolitej wydał się tylko wyższością naszego społeczeństwa nad wszelkie inne współczesne. Skutkiem takiej przesady nie trzeba było długo czekać na reakcję; jakoż pojawiła się ona w ostatnich czasach w sposób nader wybitny. Idąc wprost przeciwną drogą, nowsi historycy rzucili na przeszłość całą odpowiedzialność za to, co się stało później, upatrując główną i prawie wyłączną przyczynę upadku nie w zewnętrznych potęgach, ale w wewnętrznych niedostatkach. Pogląd ich da się mniej więcej streścić w ten sposób, że takie zewnętrzne niebezpieczeństwa, przez jakie przechodziła dawna Rzeczpospolita, groziły i innym narodom, jeżeli zaś inne społeczeństwa dzięki wypracowanej wiekami sile wewnętrznej je przeszły, a Rzeczpospolita upadła - to widać, że upadła skutkiem własnego bezrządu, własnej słabości, słowem: własnej winy.
Czy taki pogląd nie jest popadnięciem w drugą, wprost tylko przeciwną pierwszej jednostronności, to właśnie pytanie, na które odpowiedzą dopiero czasy późniejsze. Natomiast na pytanie, która z dwóch ostateczności jest praktycznie dziś szkodliwą, bez wahania odpowiadamy, że druga. Niech ona ubiera się w jakie chce historiozoficzne szaty, niech na jakie chce nici nowszych systemów dzierzga wypadki dziejowe, podstawą jej pozostanie zawsze nauka, że wszelki upadek jest zasłużonym, że przyczynę jego każdy sam sobie przypisać winien, i że przestaje istnieć ten tylko, kto stracił prawo do istnienia. Owoż mówić to komuś, kto wszystko na poczuciu tego prawa funduje, jest to odbierać mu otuchę i podcinać jego podstawy moralne. Czy zaś działalność taka nie jest praktycznie szkodliwą i czy w zaślepionej swej bezwzględności nie wyda raczej gorzkich owoców, nad tym namyślać się nie widzimy potrzeby. Jakoż owa bezwzględność najnowszej szkoły przestraszyła już dziś rozważniejszych mężów, nawet takich, którzy przyznają jej niemałe skądinąd zasługi. Szujski w historii swej oddając sprawiedliwość nowszemu kierunkowi za to, że ten obalił apologetyzm bezrządu, słabości i zdjął glorię ubóstwienia z istotnych win i grzechów, zastrzega się jednakowoż przed przesadą tegoż kierunku. I słusznie. Jednakowoż tą chwalebną ostrożnością, tym rozsądkiem historycznym, który każe strzec się upatrywania całej i wyłącznej przyczyny w dziejach wewnętrznych, nie odznaczają się inni. Nie potrzeba zbyt wiele domyślności, aby zgadnąć, że Szujski mówiąc na końcu swej książki o przesadzie najnowszego kierunku miał na myśli między innymi, a może głównie, dzieło Michała Bobrzyńskiego, które tyle hałasu narobiło w czasach ostatnich. Dziś mamy przed sobą pierwszy tom drugiego wydania tego dzieła, w którym to drugim wydaniu autor, jak łatwo się domyśleć, nie tylko nie zmienił swych założeń, czyli głównej syntetycznej podstawy, ale starał się ją wzmocnić szeregiem nowych spostrzeżeń i dowodów. Nie mamy ani zamiaru, ani czasu, ani miejsca rozpatrywać zbyt szeroko tego zasadniczego stanowiska, streścimy je więc tylko dla wiadomości czytelników w krótkich słowach. Według Bobrzyńskiego była Polska początkowo, jak i inne państwa państwem patriarchalnym. Po napadach Mongołów i wyniszczeniu ludności sprowadzono Niemców, którzy obok dawnego ziemskiego, czysto polskiego żywiołu wytworzyli stan drugi, a ponieważ duchowieństwo było trzecim, król więc nie mógł uważać się za ojca jednej rodziny, przestał zatem być patriarchą, a państwo zmieniło się w państwo patrymonialne. Wreszcie w trzecim okresie wystąpiło nowe dążenie. Złamano dawne przywileje i zwolna tworzyło się państwo nowożytne z innymi celami i zadaniami. Do spełnienia tych zadań i przeprowadzenia celów potrzebną była siła, która wyraz swój mogła znaleźć w rządzie. Czasy też nowsze są jednym ciągiem usiłowań w celu wytworzenia potężnego rządu, ale społeczeństwo nie posiada na to dość zmysłu zachowawczego, żywioły nierządu i swawoli, biorąc górę już w XV wieku, łamią i ubezwładniają wszelkie usiłowania i wreszcie sprowadzają upadek. Oto podstawa dzieła Bobrzyńskiego, jak ją sam streszcza w swym podziale na okresy. Czymże więc jest nasza historia i jakie było jej zadanie wewnętrzne? Stworzenie rządu, a ponieważ nie mieliśmy na to dość siły i dość zachowawczego zmysłu, więc upadek przychodzi drogą naturalną. Stanowisko historyka tu wygodne i jasne. Ideałem jego jest silny rząd, zatem centralizacja, zatem społeczeństwo zmienione w maczugę w ręku danego ciała rządowego. Jest to zarazem miara do ocenienia dziejów wewnętrznych każdego społeczeństwa. Historia, wychodząc z tego punktu widzenia, siedzi na tronie i wydaje wyroki na społeczeństwa, i ustawia je po lewicy lub po prawicy, wedle tego, czy pracą wewnętrzną wytworzyły silną reprezentację, czy nie. Jest może w takich sądach owa bezwzględna cześć dla siły, cechująca niektórych dzisiejszych historyków niemieckich, ale mniejsza o to. My stawiamy inne pytanie, a mianowicie: dlaczego takie wytworzenie lub niewytworzenie siły ma być podstawą do ferowania wyroków na dane społeczeństwa? Odnośnie do nas Bobrzyński ma ogromny dowód za sobą: upadek. Nie wytworzyliśmy siły, o której mowa, dlatego nastąpił upadek - niewytworzenie zatem jest złem, jest zbrodnią przeciw własnemu istnieniu, a więc historyk ma prawo ukazać je jako główną winę i - potępić.
Racja zaiste wiele mówiąca, ale tylko w takim razie może mieć wagę prawa historycznego, jeśli się okaże, że bywa zawsze i powszechnie przyczyną upadku. Nie myślimy się przecie spierać o to, że silny człowiek silniej stoi na nogach od słabego, ale jednocześnie zaraz przychodzi nam na myśl, że i najzdrowszy, i najsilniejszy, uderzony niespodzianie pałką w głowę, zwala się z nóg od razu. Z drugiej strony mówić o słabym człowieku, że upada wyłącznie na mocy swego osłabienia, jest to patrzeć na niego w jakiś szczególny, oderwany sposób, jest to rozpatrywać go samego w sobie w oderwaniu od natury, okoliczności i stosunków zewnętrznych, a taki pogląd będzie zawsze abstrakcyjnym i jednostronnym. Tym bardziej więc nie powinien on mieć miejsca w historii. Wedle tego przypisywanie wszystkiego przyczynom wewnętrznym byłoby w najlepszym razie albo połową tylko całej prawdy, albo przesadą, przed którą zastrzega się Szujski. Z drugiej strony, przenosząc rzecz na pole historii, widzimy takie przykłady: Rzesza Niemiecka była przez długi czas tylko wyrażeniem geograficznym, stan ten jednakże nie sprowadził upadku samoistności politycznej niemieckiej. Odwrotnie, Hiszpania wytworzyła jeden z najsilniejszych rządów w nowszych czasach dziejów europejskich i przy tym silnym rządzie straciła znaczenie polityczne, wpływy, bogactwa, oświatę, a utrzymanie samoistności politycznej (zapewne zgodzi się autor) winna tylko wyłącznemu swemu położeniu geograficznemu. Wobec tego rażącego przykładu nie podobna oprzeć się myśli, że poza wytworzeniem siły jest coś, są jakieś inne zadania w pracy wewnętrznej społeczeństw, tak ważne, tak główne i takie ze wszystkich największe, że spełnienie ich słuszniej można by wziąć za podstawę sądów dziejowych i za historiograficzny punkt wyjścia. Mamy więc przed sobą dwa upadki: jeden Hiszpanii z silnym rządem, drugi dawnej Rzeczypospolitej - bez rządu. Wobec tego, jakże mamy patrzeć na aksjomat p. Bobrzyńskiego? Nie należy przy tym zapominać, że niejednokrotnie wewnętrzne zatargi dynastyczne, rejencje, ścieranie się partii dworskich lub niesnaski w łonie zbiorowych ciał rządzących sprowadzały i na te społeczeństwa , które wytworzyły rządy właśnie najsilniejsze, takie chwile osłabienia, taką bezsilność, że upadek samoistności stawał się rzeczą tylko zbiegu zewnętrznego warunków, szczęścia lub nieszczęścia, większego lub mniejszego przygotowania sąsiadów itp. Powiemy nawet więcej: że tam właśnie, gdzie siła państwowa streszcza się w niewielkiej liczbie osób, tam i losy państwa jeszcze bardziej mogą być zawisłe od zmiennych kolei tychże osób. Wobec tego, jakże mamy rozumieć podstawowe stanowisko Bobrzyńskiego? Jeśli przypuścimy, że nie jakaś dana forma ustroju państwowego jest lepszą od innych, ale że silny rząd jest ten, który jest silny, tedy przypuścimy zarazem, że wszystko zależy nie od danego kształtu, ale od oświaty, patriotyzmu i cnót obywateli, a wówczas powiemy Bobrzyńskiemu, że bierze skutki za przyczyny, że tedy należało mu tych przyczyn szukać głębiej i na głębszy swój historyczny szemat oprzeć podstawach. Powiemy mu nadto, że nie uczy nikogo niczego nowego, bo że patriotyzm, cnota i oświata obywateli są podstawą każdego państwowego ustroju, to prawda stara jak świat.
O cóż więc idzie? O to, że Bobrzyński stając na stanowisku, na jakim stoi, choć zastrzega, że jego pogląd jest porównawczym, jednakże rozpatruje dzieje tylko od wewnątrz i same w sobie, zatem w sposób abstrakcyjny i izolowany od zewnątrz, a takie stanowisko zawsze musi prowadzić do błędnych pojęć. Na próżno w drugim, powiększonym wydaniu stara się wprowadzić czynniki geograficzne lub uwzględnić stosunki zewnętrzne. Są to tylko pozorne ustępstwa zrobione krytyce, są to jakby fioritury muzyczne służące do wzbogacenia tylko głównej myśli i ozdobienia jej. Zasada pozostaje tąż samą, a tymczasem wobec tych nowych żywiołów należało ją zmienić. Chodzi nam o to, że jeśli istniały w Polsce dążenia do wytworzenia silniejszego rządu, takiego, jaki najogólniej widzieć się daje w innych państwach, jeśli dążenia te spełzły, to nie wypełniają one całkowicie dziejów wewnętrznych, albowiem leży w nich czynnik trzeci. Czynnik ten polega na dążeniu do wytworzenia nie już takiego lub owakiego rządu wedle zapożyczonego z Zachodu wzoru, ale samoistnego, oryginalnego ustroju państwowego, odpowiadającego najbardziej charakterowi i naturze narodu. I być może, że starcie się owego prądu z wybujałym indywidualizmem z jednej, a pościgiem za wzorami zagranicznymi z drugiej, wytworzyło bezsilność i chwilę osłabienia, którą zewnętrzne okoliczności zmieniły w upadek.
Tak więc w poglądzie Bobrzyńskiego jest tylko część prawdy. Nikt, kto nie jest ślepym, sprzeczać się z nim nie będzie o to, że gdyby Rzeczpospolita miała siły większe, to by się bronić mogła skuteczniej, na przypuszczenia jednak Bobrzyńskiego można odpowiedzieć również przypuszczeniem, które da się streścić w słowach: kto wie, czy gdyby w Rzeczypospolitej utworzył się silny rząd centralistyczny, absorbujący wszystkie siły wewnętrzne ogółu, kto wie, czy nieuniknione w takim rządzie wstrząśnienia i katastrofy przy tymże samym położeniu geograficznym nie sprowadziłyby wcześniejszego jeszcze upadku państwa. Kto by powiedział, że krytyki na przypuszczeniach budować nie można, temu odpowiemy, że tym bardziej niw można na nich budować całego systemu historycznego i brać danych pojedynczych czynników między wielością dążeń za całość dziejów.
Tym bardziej zaś nie wypada wyprowadzać z upadku takich nieudanych usiłowań upadku ogólnego, po którym na dobitkę p. Bobrzyński położył dziejową kropkę. Naród nie umiał wytworzyć tego, co jest podstawą bytu u innych, więc słusznie upadł - i koniec.
I temu to przeświadczeniu przypisać należy, że książka Bobrzyńskiego w pierwszym swym wydaniu tak nieprzychylnego (o czym sam autor wspomina w przedmowie do drugiego wydania) doznała przyjęcia ze strony, między innymi dzienników warszawskich. Doznała dlatego właśnie, że system jego tak jest zaokrąglonym, tak skończonym i zamkniętym, i przypieczętowanym - że mimo zastrzeżenia autora zanadto wyglądał na dzieje starożytnego Egiptu. Czując ten brak prasa ostrzegła o nim czytelników, i zrobiła słusznie, bo to brak kardynalny, wobec którego cały system przedstawia wielce wątpliwą wartość. Nie niechęć, nie uprzedzenia do osoby lub działalności, ale inne, ważniejsze względy powodowały zdaniami, przede wszystkim zaś ta egipska kropka, której nie starł i pierwszy tom drugiego wydania, a która znaczy: oto system, a w nim początek, środek i koniec... Koniecznym i arcylogicznym, i z nauką zgodnym wydaje się każdemu myślącemu człowiekowi orzec, że jeśli nie koniec - to system może być zgoła fałszywym, bo tęż samą przeszłość, którą autor najsurowiej sądzi, będzie może musiał rozgrzeszać.
Wobec tego zarzuty autora, że recenzenci chwytali go na szczegółach, na fakcikach, datach i omyłkach zecerskich pomijając umyślnie nić przewodnią, to jest podstawę systemu, zarzuty takie - powtarzamy - wydają nam się zupełnie fałszywymi.

385

O powinnościach matek i wpływie, jaki ze swego stanowiska na społeczeństwo wywierać mogą. Przez Lusławę, autorkę Powieści ludowych. Wobec dzieł pedagogicznych, jakie ukazują się za granicą, wobec ich systematyczności, głębokości a wyczerpującego sposobu i słynnych nazwisk pod nimi podpisanych książkę Lusławy musimy zaliczyć do chwalebnych wprawdzie, ale dyletanckich usiłowań na niwie pedagogicznej. Praca taka u nas może by i miała znaczenie w swoim czasie, ale dzisiejszym wymaganiom naukowym już nie odpowiada. Matki, które o powinnościach swych chciałyby się z niej dowiedzieć, nie znajdą z pewnością w radach Lusławy niczego złego: przeciwnie - rady te są z gruntu uczciwe, ale razem wzięte, są raczej zbiorem morałów, nie zaś z systematem naukowym wychowania, który by poruszał i rozwiązywał kwestie pedagogiczne lub rzucał na nie światło nowe. To, co Lusława pisze, jest owocem spostrzeżeń, jakie przeciętny rozsądek kobiecy może porobić w sferze własnej, dość zacieśnionej praktyki macierzyńskiej, z czego wypada, że żadna przeciętnie wykształcona i rozwinięta kobieta nie znajdzie w całej książce nic nowego. Po krótkim wstępie, z którego widać, że autorka nie jest obznajmiona ani z literaturą pedagogiczną ostatnich czasów, ani z rezultatami, do jakich głębsze doświadczenie doszło, zaczyna się szereg nieusystematyzowanych przepisów. Radzi więc autorka czuwać nad dziećmi, oddalać od nich zgubne przykłady, strzec od zgorszenia, wzwyczajać do posłuszeństwa, nie robić równicy między dziećmi, nie dogadzać im zbytnio, uczyć uprzejmości etc. Któraż matka tego wszystkiego nie wie? Ustępy pojedynczych rozdziałów zatytułowane są np. Kłamstwo - i pod rubryką tą autorka powiada, że nie należy pozwalać dzieciom kłamać. Dalej idzie O łakomstwie - i nauka, że należy oduczać łakomstwa; dalej O skąpstwie, gdzie dowiadujemy się, że i to brzydka i niebezpieczna wada, etc. Są to pojęcia raz na zawsze znane, drukować je zaś po raz setny z rzędu warto tylko wówczas, kiedy nie poprzestając na zakwalifikowaniu moralnym wad jako objawów złego, a cnót jako dobrego, daje się jeszcze coś więcej. Tym czymś więcej jest metoda i głęboka obserwacja nad charakterami i temperamentami dziecka oraz sposoby stosowania do danego gruntu najodpowiedniejszych środków. Powinnością pierwszą matki jest znać dziecko w ogóle, a swoje w szczególności, powinnością zaś autorek piszących o tych powinnościach jest zadanie to ułatwić. Do tego zaś za mało jest wyliczyć kilka wad, przymiotów, dać kilka morałów lub przepisów. Co komu np. przyjdzie z podobnej recepty: "Dobrze jest rozwijać w dziecku poczucie piękna i estetyki". Naprzód, co znaczy w dziecku "poczucie estetyki"? Zapewne samej autorce trudno by odpowiedzieć... Powtarzamy jeszcze raz, że książka Lusławy jest aktem dobrej woli i uczciwych chęci, ale zarazem nieprzygotowanego umysłu. Czyni to cały wykład oklepanym, jakby przestarzałym i naiwnym. W ustępie np. O okropnych skutkach przymusu, czyli przymuszania dzieci do obrania zawodu, autorka jako na okropny skutek ukazuje na Lutra i twierdzi, że gdyby go nie przymuszano zostać księdzem, nie byłoby reformacji. Pogląd taki byłby dobry za czasów Alwara, ale na dziś trochę za stary. Autorka czasem też wnika w głąb rzeczy. Mówiąc np., że wedle dzisiejszych przepisów higienicznych, powijaki, stojaczki, paski, kołyski etc. uważane są za środki szkodliwe, dodaje: "Prababki nasze kołysały, powijały, prowadzały na pasku swe syny etc., każdy jednak młodzian mocny i tęgi wyrósł jak dąb" etc. Trochę to zbyt ślepe uwielbienie dla dawnych sposobów, bo jeśli wyjątkowo silne indywidua mimo tych sposobów wyrastały jak dęby, niech autorka pomyśli tylko nad tym, ile słabszych dzieci właśnie dla niedoskonałości i wad w higienie ginęło. Widzieć to można jeszcze i dziś na dzieciach chłopskich, między którymi śmiertelność jest zastraszająca. Co do ostatnich rozdziałów, poświęconych takim np. wadom młodzieńczym, jak gra w karty etc., trudno wiedzieć, co one mają do roboty w książce poświęconej powinnościom matek. W ogóle zbierając to, co powiedzieliśmy poprzednio, dochodzimy do przekonania, że: si vires desint, voluntas laudanda est, ale oddając chęciom, co należy, nie możemy powiedzieć inaczej, jak że dzieło zawiera same tylko rzeczy tysiąc razy powtarzane i do skarbnicy pedagogicznej nie wnosi nic nowego.

386

Chore dusze, powieść w dwóch tomach J. I. Kraszewskiego, wyszła z druku w osobnej odbitce nakładem Gebethnera i Wolffa. Tegoż autora i tymże nakładem ukazała się powieść zatytułowana Przygody pana Marka Hińczy, rzecz z podań życia staroszlacheckiego. Obie te powieści drukowane poprzednio były w pismach periodycznych.

387

Jako zapowiedź zbliżającego się Nowego Roku poczynają się pojawiać książki dla dzieci. W ostatnich dniach wyszedł z druku Trójlistek, wierszyki dla młodych czytelników przez Ludwika Niemojewskiego. Pierwsza część tego zbiorku zawiera bajki i wierszyki przeznaczone dla dzieci od lat pięciu do ośmiu. Wartość ich średnia, a plastyka, jak dla dziecięcego umysłu, częstokroć za mała. Niektóre przy tym nie są do wieku odpowiednio zastosowane. Do takich liczymy np. Postęp. "Czym jest postęp?" zapytał ojca Staś ciekawie. "To jest dążność, co człeka wciąż naprzód prowadzi" odpowiada papa. Otóż pięcio- lub ośmioletni Staś nie pyta, co jest postęp, a przede wszystkim nie zrozumiałby odpowiedzi. Znajdujemy takie za trudne wierszowane kwestie i w drugim dziale, przeznaczonym dla ośmiolatków i dla dzieci aż do lat 12. Do takich liczymy wiersz XIV pt. Pomoc materialna, pomoc duchowa i pomoc czynna, a zwłaszcza XCII, zatytułowany Dom i szkoła. Znajduję w nim dwuwiersz następujący:

Francji zaś narzecze, jej mody, zwyczaje,
Powleka nas blichtrem, lecz umu nie daje.

I niegramatycznie, bo powinno być "powlekają" (mody, zwyczaje), i niezrozumiale. W ogóle nieraz wiersz p. Niemojewskiemu nie idzie łatwo i często bywa sztuczny, zatem do wyuczenia się na pamięć trudny. Talent pisania dla dzieci jest osobnym talentem. Trzeba umieć pogodzić dar zaciekawienia, łatwość, prostotę z poprawnością i dobornością wyrażeń, boć przecie zależy bardzo na tym, żeby dziecko i rozumiało wszystko, i spotykało się od razu z dobrymi wzorami językowymi. Tym wymaganiom nie zawsze Trójlistek odpowiada. Sam tytuł już jest niejasny. Przy tym obawiam się, że dzieci będą się nudzić wierszami w Trójlistku zawartymi. Może nie zawsze, może niektóre bajeczki są dość ciekawe, ale niektóre przypowiastki zupełnie za to nudne.
O ile przy tym dwie pierwsze części są zbyt trudne, o tyle trzecia, przeznaczona dla dzieci aż do lat 15, zbyt naiwna. Chłopcy w piętnastym roku życia są w szkołach i w wolnych chwilach czytają podróże, rzeczy historyczne, poezję poważną, ale nie moralne przypowiastki, panienki zaś piętnastoletnie, jak autor zapewne rozumie, zbliżają się już do wieku, w którym pożądają również innego umysłowego pokarmu - wszystko to osłabia pedagogiczne znaczenie Trójlistka, choć z drugiej strony, ma on i swoje przymioty. Widać z niego, że autor oddaje się z zamiłowaniem uprawianiu młodocianego wieku i rad znajduje się w kółku małych czytelników, jak również w kółku małych czytelniczek.
Książka ozdobiona jest drzeworytami, bardzo średniej zresztą wartości.

388

Dział rzeźby w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. W. Brodzki. Czy przyjdą u nas takie czasy, że rzeźba stanie u nas na równi z malarstwem - nie wiemy, wiemy tylko, że bardzo jeszcze do tego daleko. Być może nawet, że w ogóle sztuka to przeżyta i że gdy poczucie plastyki muskułów ciała ludzkiego zaginęło wraz ze światem starożytnym, nowsi, którzy potrafili wytworzyć swoją własną poezję, malarstwo, muzykę i architekturę - w dziedzinie rzeźby pozostają wiecznie uczniami tylko i naśladowcami starożytnych. Jednakże i w tym pochodzie za wzorami są różne stopnie mistrzostwa, i gdy obcy mają takich Thorwaldsenów, Canovów i Carpeaux'ów, my nie liczymy jeszcze ani jednego nazwiska, które by mogło stanąć obok nich lub obok mistrzów dzisiejszego naszego malarstwa. Niektórzy chcą wprawdzie widzieć mistrza w Wiktorze Brodzkim, ale ludzie nieuprzedzeni, ludzie, którzy przekładają trzeźwość i prawdę nad łudzenie siebie lub kogoś, nie mogą dzielić tego poglądu. Pan Brodzki ma wprawdzie dość szczęścia do ludzi. Prace jego są, jeśli można się tak wyrazić, popularne i z łatwością zyskują sobie uznanie mniej trudnych amatorów. Z drugiej strony, artysta wie o tym, stara się urok swój podtrzymać - i uczynić ze swego studio na Corso małą świątyńkę bóstw efektownych. Prawa do tego nie zaprzeczamy mu bynajmniej; ponieważ jednak spotykaliśmy się zbyt często ze zdaniem, że Brodzki tym jest w rzeźbie, czym Matejko w malarstwie lub Mickiewicz w poezji, ośmielamy się przeciw podobnym mniemaniom najkategoryczniej zaprotestować. Amicus Plato - magis amica veritas! Matejko ma swój odrębny charakter, styl, nie jest podobnym do nikogo, Matejko tworzy, że się tak wyrazimy: swoje własne malarstwo i funduje szkołę - Brodzki idzie za innymi, nie naznacza pieczęcią potężnego indywidualizmu swoich dzieł, robi prędzej od innych, efektowniej od innych - ale wedle rutyny. Jest on może pomysłowszym a przede wszystkim śmielszym niż Godebski, Guyski, Weloński, Rygier, ale w wykonaniu bynajmniej ich nie przewyższa. Przeciwnie, w tym, co się nazywa dokładnością, starannością odrobienia, nielekceważeniem modelów, a zatem i prawdą - oni wyżej stoją od niego. Rzeźb p. Brodzkiego widzieliśmy bardzo wiele. Najoryginalniejsza z nich, Fuga di Pompei, imponuje rzeczywiście śmiałością: ale w rysunku, zwłaszcza konia i mężczyzny, posiada bardzo wiele wad pozwalających się domyślać, że artysta robił z pamięci, nie z modelów. Widzieliśmy także na wystawie paryskiej nagrobek jego dzieła, przeznaczony dla jakiejś margrabiny włoskiej (nazwiska nie pamiętamy), który szczególniej pociągał ku sobie widzów. Stoi on już obecnie na cmentarzu rzymskim w kaplicy tejże rodziny, a przedstawia kobietę zmarłą, którą nadbiegające dziecię stara się rozbudzić myśląc, że matka śpi tylko. Poetyczność tego pomysłu, zdziwienie malujące się na twarzy dziecka, które zdaje się wołać "Mamo!" - wszystko razem pociąga ku sobie serca widzów i jedna dziełu ich sympatię. Ale po bliższym przypatrzeniu się dostrzegamy, że dziecię jest niemowlęciem, które nie mogłoby się o własnych siłach utrzymać na nogach - i ta niezgodność z naturą rodzi jakąś fałszywą nutę i znów nasuwa podejrzenie, że artysta robił na pamięć, a z tego powodu psuje pierwsze sympatyczne wrażenie. Znajdująca się obecnie na wystawie Skromność jest rodzajem brawury rzeźbiarskiej, której trudność polega na wykonaniu rysów twarzy pod kwefem i samego kwefu z tiulu lub gazy. Artysta wywiązał się dość szczęśliwie z zadania, lubo kwef, lekki istotnie na twarzy, opada już ciężkimi, właściwymi kamieniowi fałdami pod szyją. Zresztą tego rodzaju dzieła dowodzą wprawdzie biegłości, ale gdy nie są wykonane z pierwszorzędnym mistrzostwem, wchodzą w zakres tak zwanych sztuczek, leżących poza sferą wielkiej sztuki. Pomysłowość rzadziej zawodzi artystę niż wykonanie, lubo np. jego Polityka, przedstawiająca tajemniczą niewiastę spuszczającą psa na kota, ma i w koncepcji coś trywialnego. Portrety stanowią mocniejszą stronę Brodzkiego, a jakkolwiek i w tej gałęzi przyznajemy stanowczą wyższość Rygierowi, który w przeciwieństwie do Brodzkiego jest raczej niedoceniony, jednak ta śmiałość nadaje utworom Brodzkiego cechy oryginalne, a rzeczywisty dar chwytania podobieństw zastępuje szczęśliwie pewne niedokładności w modelowaniu. Portret Mianowskiego, znajdujący się na wystawie, uderza rzeczywiście wielkim podobieństwem.
Pisząc to, cośmy napisali, nie mieliśmy bynajmniej zamiaru obniżać wartości Brodzkiego. Zajmuje on między polskimi rzeźbiarzami miejsce poczesne, ale nie pierwsze, z drugiej zaś strony, stanowczo nie możemy się zgodzić na położenie jego imienia obok np. Matejki w malarstwie lub obok takich mistrzów, jak Thorwaldsen, Canova, Dupré lub jak najoryginalniejszy ze wszystkich, Carpeaux. Pod tym względem nie łudźmy się... Choćbyśmy nawet chcieli przyznać się i do Antokolskiego, co zresztą uczynilibyśmy tylko w takim razie, gdyby sam Antokolski uczynił sobie zaszczyt liczenia się do nas, to i z plusem jego również przesadzonej sławy stoimy w zakresie rzeźby nie tylko niżej od tych czasów, w których Thorwaldsen wykonał swój sławny fryz przedstawiający pochód Aleksandra W., ale stoimy niżej od współczesnych Francuzów i Włochów. Oni posunęli przynajmniej technikę do wysokiego stopnia, my i pod tym względem wiele mamy jeszcze do zrobienia. Co więcej, wedle nas, sztuka potrzebuje dwóch zapałów, tj. zapału artystów i zapału publiczności, bo ten ostatni jest gruntem, na którym pierwszy może rozrastać się, nabierać siły i kwitnąć. Tymczasem nauczono się u nas odczuwać już trochę malarstwo, ale poczucie plastyki i uroków w niej zawartych śpi jeszcze. Rozbudzić je - należy do talentów i do pracy młodszych przedstawicieli rzeźby, do których liczymy Piusa Welońskiego i wielce podobno utalentowanego Tadeusza Błotnickiego. Starsi rozbili pierwsze lody i część zasługi spada w tym i na Brodzkiego, który zawsze odznaczał się pracowitością. Przyznając mu tę zasługę, przyznając wrodzony duży talent, musieliśmy jednak zaznaczyć i jego wady. A w każdym razie sądzimy, że szeregi naszych rzeźbiarzy są jeszcze zastępem bez hetmana i że buława nie należy się nikomu.

389

Wojna chocimska. Poemat w 10 częściach. Przez Wacława Potockiego. Treścią wielkiego tego poematu, napisanego około r. 1671-2, jest zwycięstwo odniesione przez Chodkiewicza pod Chocimiem w r. 1621 nad Turkami. Wojna ta była jednym z najważniejszych wypadków dziejów ówczesnych. Turcy pod wodzą sułtana Osmana, wszedłszy w liczbie 400 000 w granice dawnej Rzeczypospolitej, zamierzyli dokonać podboju reszty Słowiaństwa, lecz Polacy pod wodzą bohaterskiego Chodkiewicza, jakkolwiek w liczbie 65 000 tylko wojska, nie tylko odparli zwycięsko wszystkie zamachy sześćkroć liczniejszego nieprzyjaciela, ale działając zaczepnie, zmusili go do odwrotu i do zawarcia pokoju. Wypadek ten głośnym stał się w całej Europie; pisano ody na cześć tego zwycięstwa, malowano obrazy i haftowano je na gobelinach. Szczególniej jednak radosnym echem odbiło się ono w całej Słowiańszczyźnie, i tej to radości przypisać należy jedno z największych dzieł poetycznych, na jakie zdobyła się literatura południowo-słowiańska. Jeśli jednak tak było poza granicami Rzeczypospolitej, łatwo zrozumieć, że w kraju nie brakło historyków i poetów, którzy zapragnęli uświęcić wielki tryumf narodowy. W ten sposób powstał pisany piórem godnym Cezara pamiętnik tejże wojny Jakuba Sobieskiego (ojca króla), zatytułowany Commentariorum Chotinensis belli libri tres, i wielki utwór Potockiego, który, jak chcą niektórzy krytycy, jest tylko parafrazą wierszowaną pamiętnika.
Ale poemat zasługuje na szerszą uwagę niż parafrazy. Bądź co bądź jest on największym dziełem poetyckim, jakie wydała literatura nasza w XVII wieku. Tyszyński twierdzi wprawdzie, że Wojna chocimska nie jest epopeją ani artystyczną, z romantycznych i idealnych szczegółów złożoną całością. Według niego jest to tylko opowiadanie językiem poetycznym i z poetyczną fantazją świetnego historycznego ustępu. Tenże sam jednak Tyszyński mimo całej surowości sądu nie waha się w przyznaniu dziełu stanowczej wyższości nad wszystkimi innymi i również nie waha się przyznać mistrzostwa autorowi w wielu ustępach, na dowód czego przytacza liczne przykłady.
Jest to pokarm zdrowy, pełen siły i chwały narodowej, który przeto może napełnić każde serce dumą i patriotyzmem. Długi czas on leżał w ukryciu, Potocki nie śmiał go drukować, bo był to człowiek skromny, zamiar więc napisania epopei uważał za tak wielki, że żadne wykonanie nie mogło go zadowolić, wskutek czego i własną pracę uważał za słabą. Stąd poemat ten w chwili, gdy został wykonany, mało kto znał, a wkrótce zapomnieli o nim wszyscy. Dopiero Józef Borkowski dostawszy rękopis rozmiłował się w nim tak dalece, że jeszcze na łożu śmierci zaklinał Przyłęckiego, by go wydał. W ten sposób dopiero w r. 1850 we Lwowie poemat ukazał się w druku, i to nie pod nazwiskiem autora, ale Andrzeja Lipskiego, podczaszego chełmskiego. Późniejsze dopiero badania wykryły prawdziwego autora, jakkolwiek cała sprawa była przez dłuższy czas kwestią sporną. Szajnocha pierwszy dowiódł, że autorem Wojny chocimskiej był Wacław Potocki. Potem pokazały się już liczne studia (Mecherzyńskiego, Nabielaka, Bełcikowskiego) nad poematem i jego autorem. O Potockim jednakowoż nie mamy dokładnych wiadomości. Z różnych przygodnych wzmianek wiemy tylko, że pochodził z zamożnej rodziny szlacheckiej, że za Wacława i Kazimierza, jak każdy szlachcic, bywał w licznych potrzebach wojennych, na starość zaś osiadł pod rodzinną strzechą i pisał. Był człowiekiem wykształconym, czytał wiele i pisał wiele, ale może właśnie dlatego, że zaczął tak późno, utworom jego przy całej ich podniosłości i powadze brak tego polotu młodzieńczego, którego rozwaga zastąpić nie zdoła. Prócz Wojny chocimskiej ułożył wiele jeszcze mniejszych i większych poematów treści religijnej, romantycznej i rycerskiej. Pisał hymny i ody duchowne, psalmy pokutne i pieśni. Do poematów rycersko-romantycznych należy jego przekład Argenidy z Barcklaya, dalej, większy oryginalny poemat Syloret, a na koniec Smutna przygoda Wirginiej, rzymskiej dziewicy oraz Historia Tresy. W ogóle da się powiedzieć o tym rycerzu-poecie, że w działalności swej poetycznej sławił, jak na szlachcica owego wieku przystało: Boga, miłość i wojnę. Tak skromny, jak był i tak mało rozumiejący o swym talencie pisarskim, stawiał jednak wysoko zawód pisarza, wyżej nawet nad herby, nad rycerskie pochodzenie, nad bogactwo, nad wszystko: "Mogą (mówi w przedmowie do Wojny chocimskiej) płakać krokodylowie, mogą się śmiać koczkodani; lwi i niedźwiedzie, psi i smocy rozmaitych sztuk, skoków, tańców wyćwiczyć się dadzą - jednego tylko pisma nie pojmą".
Pisanie więc uważał za szczyt człowieczeństwa. Dlatego sam pisał - choć więcej dla siebie niż dla innych - i z tego powodu mało był aż do ostatnich czasów popularny. Lewentalowskie wydanie Wojny chocimskiej jest dopiero drugim jej wydaniem. Należy mu jednak oddać sprawiedliwość, że starannym. Poprzedza je przedmowa Tyszyńskiego. Prócz Wojny chocimskiej zawiera ono pomniejsze poemata pt. Merkuriusz Nowy, Periody, Wiersze drobne.

390

Z wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Arab T. Pileckiego. Obrazów tego artysty widzieliśmy dotąd bardzo mało i dlatego właśnie zwracamy uwagę na pierwszy większy jego obraz, jaki nam się nasunął przed oczy. Przedstawia on Araba opartego w zadumaniu o ruiny zwalisk, prawdopodobnie egipskich. Jest to malowidło realne, mięsista zaś figura Araba bynajmniej nie odpowiada owemu wyobrażeniu postaci wychudłej, o ognistych oczach, które wytworzyliśmy sobie o synach Wschodu. Podobnych Arabów prozaicznych, takich, jakimi może są istotnie, nie zaś takich, jakimi przedstawiają się w "gazelach", widzieliśmy już u Ajdukiewicza. I bynajmniej nie mamy za złe p. Pileckiemu, ze zamiast Szanfarego dał nam typ rzeczywisty, złożony ze skóry i sporej ilości mięsa. Mielibyśmy jednak coś do nadmienienia przeciw temu, że ten fellach, który może być sobie kupcem z Kairu, pozuje w taki farysowski sposób na ruinach. Poza jego i zadumanie są teatralne, co stanowi tym większy rozdźwięk z filisterską tuszą, z wybornym widocznie odżywieniem i ze starannie uczesaną brodą. Słowem: ów Arab jest zanadto zadumany na filistra, a za mało poetyczny na farysa, co sprawia, że nie może znaleźć równowagi między tym, co jest artystycznym pomysłem, a co prostym studium. Chcielibyśmy także więcej charakterystyki wschodniej w twarzy, więcej Wschodu w oświetleniu, inaczej bowiem, gdyby nie zawój, biała draperia, ruiny i brak pewnych części ubrania, nie noszonych, jak się zdaje, przez Arabów, sama twarz nie powiedziałaby nam, że jest w kraju Mekki lub piramid. Ajdukiewicz jest równie w swoich Arabach realnym, ale bardziej charakterystycznym. Mniejsze, skąd bierze modele, znać jednak w nich przynajmniej rasę semicką. Arab Pileckiego, jakkolwiek malowany za ciężko, zwłaszcza w draperiach, które opadają w takich fałdach, jakby z wojłoku, nie z płótna były robione, odznacza się jednak poprawnością rysunku i pewnością w modelowaniu. Artyście niw można by, o ile się zdaje, powiedzieć: "panie bracie, na rzemiośle się nie znacie" - można by go raczej podejrzewać, że szuka dotychczas kierunku, szuka swojej właściwości, a tymczasem maluje, co popadnie.

[powrót]