Henryk Sienkiewicz
Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne
1881 [1-10]
1
Dochodzą nas wiadomości, że Dyrekcja naszych teatrów rozpoczęła już rokowania z p. Popielówną (Święcką).
Wiadomość o tym przyjęła publiczność z największą radością, jeśli bowiem p. Popielówna była zawsze artystką ulubioną i szczególniejszymi otoczona względami, należy wyznać, że względy owe rzadko otaczały talent równie wielki i prawdziwy.
Po wyjściu p. Popielówny nikt jej zastąpić nie zdołał i nie ma co myśleć, by to nastąpić mogło, z tej prostej przyczyny, że takie talenta, jak jej i Żółkowskiego, pojawiają się zupełnie wyjątkowo. Wobec tego nabytek takiej artystki nie jest tylko kwestią zapełnienia pewnej luki lub obsady pewnych ról, ale wielkim wygranym losem dla każdej sceny, kwestią jej świetności i stanowiska względnie do scen innych.
Sądzimy zatem, że Dyrekcja nasza skorzysta ze sposobnej chwili i dołoży starań, by wrócić scenie artystkę, która dla każdego teatru byłaby nieocenionym nabytkiem.
Zaniedbanie się w tym razie (o które zresztą nie chcemy posądzać Dyrekcji) równałoby się obojętności na dobro sceny.
Co do publiki, możemy za nią zaręczyć, że wolałaby nabytek jednej p. Popielówny niż wszystkie razem wzięte nabytki, jakie poczyniono od czasu nowych zmian dyrekcyjnych; wolałaby również p. Popielównę niż cały "trzeci teatr" razem z tym wszystkim, co jego jest.
2
Wisła. Fantazja przez Leokadię Jordan-Wierusz. Pierwsze prace należy sądzić bardzo pobłażliwie - i mniej zwracać uwagi na to, czym są same przez się, niż na to, co obiecują na przyszłość. Tylko w ten sposób sądzona Wisła może się ostać wobec wymagań choćby bardzo łagodnej krytyki. Jest w tej fantazji sporo naiwnego uczucia, które dziś jeszcze wygląda na czułostkowość, ale z czasem może nabrać siły. Autorka posiada przy tym poetyczne usposobienie, które dotychczas zastępuje miejsce natchnienia, i w ogóle jest dosyć szczerą. Osnowa tego poemaciku tak jest wiotką, jakby była utkaną z pajęczej przędzy. Podobne wątki rwą się łatwo przy zetknięciu się z ostrzałem zdrowego rozsądku. Nazwa "fantazja" nie jest obroną przeciw wszystkiemu i nie rozgrzesza nieskładności kompozycji. Fantastycznym może być świat powoływany do życia przez poetę, ale myśl fantazji powinna zostać logiczną. W Wiśle nie ma wprawdzie żadnych cudactw i gmatwanin, które by wprost sprzeciwiały się logice, ale jedno nie bardzo się trzyma drugiego. Bajka pozbawiona jest zwartości i jedności. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Liryzm jej jest naiwny i brak mu zupełnie jakiejkolwiek siły. Zła nimfa Wisła zakochała się w pięknym Bożysławie i zabrała go do swych kryształowych pałaców, gdzie jęczały duchy potępionych. Duchy te uwolnił Bożysław i poszedł z nimi do nieba, a nimfa za jego przyczyną poprawiła się ze swych złości i stała się duchem czystym... Tak cienko, że aż się rwie... Odtąd mniej ludzi topi się na Wiśle: to sens moralny. Co tu o tym mówić? Pomysł jako pomysł nie ma żadnego znaczenia określonego. W najlepszym razie mógł posłużyć za kanwę do wyhaftowania kilku ładnych obrazków, ale i w tym autorka okazała więcej szczerych chęci niż mocy. W ogóle w opisach za dużo jest słów i wierszy. Czasem wydaje się, że autorka ogłusza się li tylko brzmieniem wyrazów. Należy postarać się o to, by w dziesięć razy mniejszej ilości wierszy wyrażać daną treść dziesięć razy jaśniej i silniej. Wówczas mniej będzie wierszowego szumu, a więcej myśli i kształtów. Najlepszym ustępem jest ucieczka duchów z Bożysławem na czele, poprzednio jeszcze ich skargi i wreszcie zakończenie. Ale trzeba koniecznie, żeby wszystko to coś mówiło i coś znaczyło. Trzeba także unikać takich wyrażeń, jak: "Odkryć jej czyny nikt z was nie jest skory" lub "Byś je nie widział" - bo wyrażenia takie przeciwne są prawidłowej składni. Wierszowanie jest dosyć łatwe, a jak na początkującą autorkę, niektóre ustępy dość wymowne. Przymioty te pozwolą może autorce napisać w przyszłości coś więcej skończonego.
3
Dzieła Lucjana Siemieńskiego. Varia z literatury, historii, archeologii i przyrody. Wydanie Ungrowskie. Warszawa 1881. Tom I. Wydanie dzieł Lucjana Siemieńskiego jest aktem uznania, które całkowicie należało się temu znakomitemu pisarzowi. Nie mówiąc o geniuszach, spomiędzy talentów był Siemieński jednym z najświetniejszych piór, jakie wydała literatura nasza w czasach ostatnich. Działalność jego była przy tym niezmiernie różnostronną. Występował on na wszelkich polach jako poeta samodzielny, jako niezrównany tłumacz, jako krytyk, powieściopisarz, zbieracz podań ludowych i publicysta. Była to jedna z takich postaci literackich, obdarzonych niezmiernie wykwintnym smakiem, poczuciem estetycznym, łatwością pracy, słowem: jedna z takich postaci, jakie wydają tylko bardzo rozwinięte i kwitnące literatury europejskie. Wobec tych przymiotów, do których należy dodać niepospolite wykształcenie literackie, a nawet i ściśle naukowe, jego wielki wrodzony talent spełnił wszystko, co było w jego mocy spełnić. Nie zmarnowało się w nim i nie przepadło nic. Silne z natury drzewo wydało piękne i zdrowe owoce prawdziwego smaku, które z łatwością każdy potrafi ocenić. Był to pisarz może najbardziej ze spółczesnych europejski, nie pod względem sławy, ale pod względem charakteru swoich utworów i swej działalności. Gdyby urodził się we Francji, Anglii lub Niemczech, zasłynąłby niechybnie szeroko jako znawca piękna, jako głęboki umysł i silny rozum. Przymioty te jednały mu może nawet u nas niechętnych w tych powagach, które wiedziały, co o sobie wobec Siemieńskiego myśleć i co sam Siemieński o nich myśli. Niechęci rzadko objawiały się na zewnątrz, wielu bowiem wolało nie zaczepiać tego "Ateńczyka", który za dużo umiał, a z którego językiem i piórem lepiej było żyć w zgodzie. Zresztą otaczała go powaga uczonego i uznanie, jakie prawdziwy talent wyrobić sobie zawsze potrafi.
Mimo to z całkowitej działalności Siemieńskiego mało kto sobie zdaje sprawę, zwłaszcza u nas, albowiem pracował on wiele jako publicysta, a z tego powodu liczne prace jego, rozproszone po pismach periodycznych, nie były dotychczas dostępne. Znano Siemieńskiego głównie z przekładów Rękopismu królodworskiego, Biszen i Menisze Firdusiego oraz z przekładu Odysei. Wszystkie te rzeczy są arcydziełami, z którymi na próżno by szukać porównania nawet w przekładach, jakie posiadają literatury zagraniczne. O Rękopiśmie królodworskim mówią sami Czesi, że przekład Siemieńskiego jest wyjątkowym arcydziełem; z naszej zaś strony można dodać, że choćby oryginał był podrobionym, przekład pozostanie pracą dorównywającą oryginałowi i tworzącą bądź co bądź wspaniały poemat, pełen poezji i kolorytu wieku. Jedynie też człowiek, który władał w potrzebie takim językiem, jakim napisana jest Potrzeba warneńska, mógł tak przekładać bohaterski poemat odległej przeszłości. O tłumaczeniu Odysei słusznie mówi wydawca, że tomy komentarzy nie wyjaśnią tyle, ile wyjaśnia jedno pochwycenie właściwego tonu przez Siemieńskiego - i że równego temu przekładowi nie było w piśmiennictwie europejskim.
Pod względem języka należy Siemieński do wzorowych pisarzy, na których mogą kształcić się młodsze pokolenia, dlatego wydawca dzieł jego ma niemałą zasługę wydobywając z pyłu zapomnienia nawet mniejsze jego prace, nawet felietony dziennikarskie. Fantazja Siemieńskiego i cała jego twórczość, zwłaszcza w prozie, była może więcej wykwintną niż polotną. Człowiek ten, który na skrzydłach Homera lub Firdusiego umiał wzbijać się tak wysoko, nie puszczał się na własnych nigdy w równie wysokie krainy. Tworzył on rzeczy wyborne, świetne i tak ozdobne, że mogłyby być okrasą każdej literatury, ale nie zdobył się nigdy na jedno wielkie, samodzielne arcydzieło. W pracy samodzielnej był to raczej skończony architekt i artysta niż wieszcz. Dziwna rzecz, ale wczytując się w jego pisma nie podobna oprzeć się myśli, że stworzeniu jednego wielkiego dzieła stawała w nim na przeszkodzie różnostronność zamiłowań artystycznych i estetyczna równowaga, gwoli której wykwintność stanowiła dla niego rodzaj więzów, których zerwać nie chciał lub nie umiał. Być może także, że troska o chleb powszedni, dla której pracował za wiele i w za wielu kierunkach, a zwłaszcza w dziedzinie dziennikarstwa - nie dozwoliła mu się skupić. W każdym razie, nie mogąc zostać mistrzem samodzielnych natchnień i szerokich zakresów, pozostał mistrzem formy języka i jako taki ma pierwszorzędne w literaturze naszej znaczenie. Stąd ważność każdej, choćby najdrobniejszej jego pracy, stąd ważność pierwszego tomu, który obejmuje drobniejsze dziennikarskie utwory lub małe studia literacko-artystyczne. Czytelnika uderza z tego tomu przede wszystkim łatwość pięknego i niepowszedniego, a nawet głębokiego pisania o wszystkim. Spostrzegamy od razu, że mamy do czynienia z niezwykle zdolną głową i niezwykle wytwornym piórem. Studia takie, jak O róży lub Słowik, nie wychodzą spoza zakresu dziennikarskich felietonów, ale lekkość opowiadania, znakomite oczytanie się autora, a jednocześnie brak pretensjonalnego popisywania się erudycją, wdzięk stylu i potoczność czynią z tych ulotnych prac artystyczne pogadanki, które czyta się z największą przyjemnością. Do takichże samych wytwornych gawęd liczymy trzecie studium: Laur i laureaci. Księżyc w archeologii, poezji i sztuce jest artykułem, do którego napisania potrzeba było być nie lada erudytem, znać doskonale i mity o księżycu, i poetów, którzy o nim lub do niego pisali, począwszy od greckich i łacińskich. Siemieński też co chwila rzuca to jakąś cytatę, to kilka wierszy przykładu z jakiegoś Greka, ale ten aparat naukowy niknie całkowicie w toku opowiadania, które płynie z takim wdziękiem i swobodą, jak zwykła rozmowa przy kominkowym ogniu. Był też Siemieński jednym z najbieglejszych popularyzatorów "wszystkiego" i autor przedmowy do wydania dzieł słusznie robi uwagę, że "czy pisał prozą, czy wierszem, czy z różnokolorowych kamyków mozaikował wizerunek historyczny, czy pajęczynę pieśni ludowej rozpinał na krosnach, by zrobić z niej wstęgę wzorzystą, owocem pracy jego było uczynienie zrozumialszym, wypuklejszym, barwniejszym i ponętniejszym wszystkiego, co wziął pod pióro". Wydawca może myli się twierdząc, iż cały żywot pisarski Siemieńskiego streszcza się w posłannictwie uprzystępniania rzeczy mniej dostępnych, bo poza działalnością popularyzatora zdziałał Siemieński wiele jako artysta czystej wody, ale prawdą jest, że "uprzystępnienie" stanowiło jeden z potężniejszych kierunków autora Wieczorów pod lipą. Co do tomu I, twierdzenie jest nawet prawdą całkowitą. Prócz jednej obszerniejszej pracy, zatytułowanej Kobiernictwo i "Potop" Zygmunta Augusta, która jest poważnym, lubo interesująco opowiedzianym studium archeologicznym, inne artykuły, jako to: Dzwon Zygmuntowski i dzwony, Ogrody w historii i poezji, Wigilia, Z okolicy podgórskiej, Bajka Krasickiego etc. są felietonowymi rozprawkami, których celem jest podać we wdzięcznej formie wiązankę wiadomości z najrozmaitszych zakresów. Jednocześnie, jak wspomniałem, są to wzory pracy pod względem lekkiego i szlachetnego stylu - dlatego też powinni je odczytywać ci, którzy po równych dziennikach dźwigają dziś ciężkie obowiązki artystycznych felietonistów.
4
F. A. Lange, Historia filozofii (materializmu) i jej znaczenie w teraźniejszości, przełożył z trzeciego niemieckiego wydania Aleksander Świętochowski. Zeszyt II. Zeszyt II zawiera dalszy ciąg rozdziału o Epikurze, a przy tym autor, rozpatrując zdobycze poczynione przez starożytnych w różnych gałęziach wiedzy, stawia sobie pytanie, jaki udział należy się materializmowi starożytnemu w osiągnięciu tych wiadomości i poglądów. Odpowiedź na pierwszy rzut oka nie wypada na korzyść materializmu. Odkrywcy i ci uczeni, którzy posunęli wiedzę naprzód, nie tylko nie są materialistami, ale należeli do kierunków wprost przeciwnych. Plato, ojciec matematyków, których świetny szereg zamyka Hypatia, był idealistą. Podobny kierunek wyszedł od Pitagorasa; Hipparch wierzył w boskie pochodzenie dusz; Pliniusz, Ptolemeusz, Galen skłaniali się ku panteizmowi. Jakaż więc jest rola materializmu i jego znaczenie w postępie wiedzy? Naprzód autor robi uwagę, że nie zawsze to jest przedmiotowo dokładnym, co człowieka najbardziej naprzód posuwa. Atomistyka starożytnych np. Bliższą jest istoty rzeczy niż teoria liczb Pitagorasa, atomistyka zaś jest teorią, którą zawdzięczamy materializmowi. Z drugiej strony, materializm wprowadzając trzeźwe badanie i występując przeciw mitom, przygotował pośrednio grunt nauce i zapewnił dalszy jej pochód.
Przechodząc na grunt rzymski autor po krótkim objaśnieniu wpływu Greków na Rzymian zaznacza, że głównie dwie szkoły filozoficzne przyjęły się w Rzymie: stoicka i epikurejska. Kierunki te jednak przybrały charakter praktyczny, epikurejski zaś przerodził się do wysokiego stopnia i usprawiedliwił poniekąd powszechne mniemanie, jakoby epikureizm był jednoznacznym z chęcią użycia i pragnieniem gnuśnej rozkoszy. To popularne mniemanie da się jednak stosować nie do epikureizmu, ale do epikurejczyków rzymskich, którzy zgoła odbiegli od pierwotnej zasady. Wśród wszystkich tych pseudofilozofów jeden tylko przedstawia się jako prawdziwy epikurejczyk, a jest nim Titus Lucretius Carus, który systemat epikurejski zamknął w wielkim poemacie dydaktycznym De natura rerum.
Ustęp 5 poświęcony jest wykładowi tego poematu. Lucretius występuje bardzo silnie przeciw mitom o bogach, następnie rozwija zasadę, że nic nie powstaje z niczego i nic nie ginie. Wszechświat, według niego, nie jest wypełniony materią, ale istnieje i przestrzeń próżna, w której się atomy poruszają. Prócz ciał i próżni nie istnieje nic więcej, ale ciała są albo pierwiastkami, albo ciałami złożonymi. Te drugie można rozłożyć, pierwszych żadna siła nie zniszczy. Podzielność do nieskończoności jest niemożliwą. Księga pierwsza kończy się pytaniem, jak ukształtował się wszechświat, na co Lucretius odpowiada, że wszechświat nie ma określonych granic.
Celowość wszechświata jest jedynie przypadkiem wynikającym z procesu mechanicznego. Jest to najważniejszy punkt w księdze pierwszej. W drugiej zastanawia się Lucretius nad ruchem atomów i nad wyjaśnieniem pozornego spoczynku; w trzeciej zastanawia się nad istotą duszy i obala teorię nieśmiertelności. Księga czwarta, piąta i szósta zawierają pytania specjalniejsze, jako to: antropologię specjalną, rodowód ziemi, morza i istot żyjących, opis miejsc wydających zatrute gazy, objawy działania magnesu itd.
Rozdział II, w którym Lange mówi o stosunku religii monoteistycznych do materializmu, należy do najciekawszych z drugiego zeszytu. Według poematu Lucretiusa jest może zbyt specjalnym dla zwykłego czytelnika, rozdział zaś, o którym mowa, jest poniekąd historycznym i wielce rozciekawiającym obrazem. Autor zastanawia się przede wszystkim nad stanem umysłowości w Rzymie. Rozłączenie między klasą polerowną a niższymi otworzyło się w przepaść, która nie mogła być zapełnioną. Polerowne klasy ze swej strony były tylko połowicznie wykształcone. Pod świetnymi pozorami kryła się płytkość. Filozofia musiała zaniknąć lub przerodziła się w teorię obsługującą rozpustę, zbytki i chęć użycia. Powstał materializm życiowy, nie oparty na pracy i równowadze, ale na nadużyciu. Wobec takiego nastroju i powszechnego zmęczenia chrześcijaństwo otwierało wrota nowego życia dla wszystkich. Stąd wszystko przyczyniało się do jego wzrostu. Monoteizm w ogóle mniej przeciwny był swobodnemu rozwojowi myśli filozoficznej niż grecki lub rzymski politeizm. "A gdy jednemu Bogu przyznano jednolite kierownictwo wszechświatem, łączność rzeczy za pomocą przyczyn i skutków stała się nie tylko zrozumiałą, ale nawet koniecznym wynikiem hipotezy". Dlatego myśl mogła się rozwijać, a nauka wzbogacać, nie stawając długi czas w sprzeczności z religią. W miarę jednak, jak monoteizm przechodząc w dogmaty wyrabiał sobie formy określone i swego rodzaju mitologię, sprzeczność z materializmem rosła coraz więcej. Chrześcijanizm np. coraz silniej w rozwoju swym skłaniał się do zasady, że zło płynie w ogóle z materii, nic też nie mogło mu wydawać się godniejszym potępienia jak kierunek, który przypuszczał wieczną materię jako jedynie istniejącą substancję. Z trzech religii monoteistycznych najłaskawszym dla materializmu okazał się mahometanizm. Tu autor przechodzi do zasług Arabów na polu wiedzy ścisłej.
Ustęp poświęcony scholastyce zaznajamia czytelnika z kategoriami Arystotelesa. Wykład ten ze względu na naturę przedmiotu jest niełatwy do zrozumienia i dość suchy. Czytelnik jednak może pozbyć się wielu popularnych uprzedzeń przeciw scholastykom, którym autor przyznaje niemałe zasługi w zakresie logiki formalnej. Koniec zeszytu poświęcony jest odrodzeniu się nauk i powrotowi do poglądów materialistycznych, przy czym autor dochodzi do wykładu o Bakonie i Kartezjuszu.
5
Z prasy. Zeszyt I "Ateneum" wydany pod nową redakcją przedstawia się i poważnie, i pod względem doboru artykułów odznacza się starannością. Nowela Sewera Przybłędy jest zajmującym obrazem z życia ludu galicyjskiego. Autor zna sfery, które opisuje, umie widocznie je badać i czyni to z zamiłowaniem. Widać w nim człowieka odczuwającego żywo i lud, i naturę wiejską, z czego płynie, że i opisy krajobrazu, wykończane starannie, odznaczają się wielką pięknością i szczerością roboty. W ogóle talent Sewera na dobrej znajduje się drodze i rozwija się widocznie. Jest to pisarz-artysta.
Z innych artykułów zwraca przede wszystkim uwagę na siebie praca Spasowicza pt. Tragiczna Szekspirowska historia o księciu duńskim Hamlecie. Jest to pierwszy odczyt z dwóch, które Spasowicz miał niedawno na dobroczynność. Odczyt ten w druku daleko przyjemniejsze sprawia wrażenie, niż sprawiał z katedry. Wielką werwą stylu i znajomością przedmiotu odznacza się również artykuł p. P. R. skierowany przeciw książce Skrochowskiego zatytułowanej O wiedzy ludzkiej. Studium p. Smoleńskiego Szlachta w świetle opinii wieku XVIII jest pracą niezbyt wyczerpującą, ale poczytną i mogącą posłużyć za dowód nieproszonym dzisiejszym reformatorom, że społeczeństwo nasze nie od nich dopiero nauczyło się iść zgodnie z postępem nowych idei ucywilizowanego świata. Do poczytnych artykułów zaliczyć należy i notatki podróżnicze Rejchmana, i sprawozdawczy dział prowadzony przez Chmielowskiego.
O dwóch nowych tygodnikach: "Prawdzie" pod redakcją Świętochowskiego i "Gazecie Świątecznej" Benniego, podamy później obszerniejsze sprawozdania. Pierwsze z tych pism jest organem dla wykształconych czytelników. Jest to tygodnik literacki, naukowy, społeczny itd. z kierunkiem silnie postępowym. Pismo takie może w przyszłości zadość uczynić umysłowym potrzebom nader licznej partii i w ogóle być bardzo użytecznym, jeśli będzie umiało zgodnie ze swym tytułem być bezstronnym i należycie poważnym.
Co do "Gazety Świątecznej", pismo to zasługuje na jak najszersze rozpowszechnianie, prowadzone bowiem przez ludzi fachowych i miłujących do wysokiego stopnia swój zawód, a przy tym przesiąkniętych na wskroś obywatelskim duchem, niechybnie odpowie swemu celowi - im zaś wpływ jego będzie szerszym, tym owoce działalności pożyteczniejsze.
6
Obraz Makarta wystawiony w Salonie Ungra. Nowe to dzieło wiedeńskiego mistrza, wystawione w Warszawie, ściąga dość licznych lubowników malarstwa do Salonu.
Odchodzą oni jednak z rozczarowaniem, w portrecie tym bowiem Makart nie stanął na wysokości swej skądinąd usprawiedliwionej sławy. Zbytnie ubieganie się za oryginalnością i efektem, stanowiące w ogóle ujemną stronę Makarta, doszło w tym płótnie do maksimum. Portret, jako dzieło sztuki, może i powinien odznaczać się i pozą inną niż takie jakie widujemy na fotografiach, i oryginalnym ubiorem. Z drugiej strony jednak, nie dość jest ubrać przedstawianą osobę w kostium XVI lub XVII wieku i połączyć pewną ilość jaskrawych kolorów, by całkowicie wywiązać się z zadania. Portret przede wszystkim musi być dobrze malowany, a temu to właśnie kardynalnemu warunkowi nie czyni zadość płótno Makarta. Dama, którą przedstawia, ma charakterystyczny kostium, jasnorude, krzyczące włosy, przezroczystą, porcelanową płeć, odbijającą wybitnie od czerwonego tła, ale razem wziąwszy, jest malowidłem wykonanym tylko na efekt i dlatego przypominającym oleodruki lub winietki na pudełkach z cukierkami. Twarz jej jest zgoła źle malowaną, oczy rysowane fałszywie do tego stopnia, że jedno znajduje się wyżej, drugie niżej. Część twarzy od lewego oka do ucha jest po prostu wcale niewykończoną; w zgięciach i budowie ręki pominięte warunki anatomii i dobrego rysunku.
Suknia tylko, koronki, słowem , akcesoria zdradzają rękę mistrza. Znać w malowaniu ich niezmierną łatwość i wprawę dochodzącą czasem aż do pobieżności. W ogóle jednak płótno to jest malarską szarżą zdobywającą widza lada czym i nie wytrzymującą surowszej krytyki.
7
Mozaika. Gawędy szlacheckie przez Berlicza Sasa. Nakład Gubrynowicza i Schmidta. Opowiadania te mają formę spisanych luźno wspomnień, które w szczegółach autor dopełnia z fantazji. I tak występują w nich osoby, które istniały rzeczywiście, których rozmowy jednak autor przytacza w sposób używany w powieściach. Autor (Berlicz Sas) przybywa na Ukrainę do krewnego swego Mokosieja i na początku opowiadania zaraz kreśli nam portret tego szlachcica-ekscentryka, w którym filozof miesza się z mizantropem, a mizantrop z poetą. Mokosiej żyje jak Diogenes i mimo iż jest dość zamożnym właścicielem ziemskim, nie bardzo ma co dać jeść gościowi, bo wszelkie zapasy wyjadła służba, która w ogóle robi, co chce, i trzyma pod pantoflem swego pana. Za to gospodarz częstuje hojnie gościa swymi poglądami na świat, naturę i opowiada mu o głosach idących od stepu i kurhanów. Następnie kółko gości powiększa się: przyjeżdża Michał Grabowski, a za nim Lipowczyński. Gawędy następują kolejno. Grabowski opowiada tajemniczą legendę o skarbie Miączyńskich. Opowiadanie to zajmuje przeważną część książki. Miączyński, wojewoda i pułkownik husarii za Sobieskiego zdobył w ataku pod Wiedniem skarby wezyra, a zarazem i młodą brankę, księżniczkę Laskarysównę. Po jego śmierci, gdy syn żywił względem niej złe zamiary, nieszczęsna Laskarysówna otruła się. Ciało odwieziono na Wołoszczyznę - śmierć zaś księżniczki tak wielkie uczyniła wrażenie na rozpustnym synu wojewody, że zmienił życie: stał się ludzkim, uczynnym i pobożnym. Skarb, zdobyty pod Wiedniem, z woli zdobywcy miał pozostać w ukryciu, póki by ród Miączyńskich nie stanął nad brzegiem ruiny. Wiedział o nim tylko jeden stary, wierny Kozak i ten miał podać wiadomość swemu synowi. Ale jego samego następny potomek Miączyńskich chciał męką i głodem zmusić do wyznania, gdzie jest skarb. Stary jednak umarł i nie powiedział, syn zaś przeniósł się gdzieś daleko na Ukrainę, i w ten sposób tajemnica skarbu jest do dziś dnia ukrytą. W przerwach opowiadania Grabowskiego zabiera głos Lipowczyński i wspomina o panującym wówczas wzburzeniu ludu na Ukrainie. Wzburzenie owo hamowali tylko starsi. Tu Lipowczyński kreśli portrety dwóch takich starców stepowych, których jadąc do Mokosieja, po drodze napotkał. Wizerunki to istotnie - nie wiemy, czy dość realne, ale bardzo poetyczne. Całość opowiadań jest jakby kalejdoskopem dawnych i mniej dawnych ludzi i spraw, które autor przesuwa bez ściślejszego związku przed oczyma czytelnika. Z opowiadań wieje wiatr mocno konserwatywny. Książkę czyta się z zajęciem, jakkolwiek talent autora nie dorównywa talentom Rzewuskiego lub Kaczkowskiego. Wadą książki jest jej charakter wspomnień wobec formy powieściowej, nie wiadomo bowiem, co poczytać za spisanie opowiadań, które istotnie miały miejsce, a co złożyć na karb fantazji samego Berlicza Sasa.
8
Z prasy. "Romans i Powieść". Otrzymaliśmy dwa pierwsze numery "Romansu i Powieści", tygodnika ilustrowanego, poświęconego, jak tytuł wskazuje, samej beletrystyce. Znajdujemy w niej początki powieści tłumaczonych lub oryginalnych. Rozpoczyna pierwszy numer niestrudzony Kraszewski legendą z XVIII wieku, spisaną z opowiadania, a zatytułowaną Śniehotowie. Po Śniehotach następuje powieść Ebersa, tłumaczona z niemieckiego, pod tytułem Cesarz. Jest to opowiadanie z czasów rzymskich, rzecz zaś dzieje się za czasów Adriana, który właśnie jest bohaterem powieści. Pierwszy numer obejmuje jeszcze początek Żon artystów Alfonsa Daudeta. Wybór, jak widzimy, bardzo staranny. W drugim numerze rozpoczęto druk romansu Aleksandra Dumasa (ojca) pt. Karol szalony, z którego dołączono także ilustrację. Prócz tego przy początku każdej powieści redakcja zamieszcza w inicjale mały portret autora. Wydawnictwo to, o ile można sądzić z dwóch numerów, odznacza się starannością, a język przekładów, poprawny, nie pozostawia nic do życzenia.
9
Pod Blachą. Powieść w 3 tomach J. I. Kraszewskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Opowiadanie to sięga czasów pruskich i rządów Koehlera w Warszawie. Po wielkich burzach i odgłosach walk nastała chwila politycznej ciszy, zdawało się bowiem, że zasłona ostatecznie zapadła po akcie piątym wielkiego politycznego dramatu. W takich chwilach przesilenia, a raczej po wysileniach politycznych, umysły, pozbawione widoków i celów ogólniejszych, zwracają się zwykle do życia prywatnego, do jego żądz i rozkoszy, a ludzie pragną się ogłuszyć użyciem. Tak działo się i w Warszawie. Przede wszystkim intrygowano się, bawiono, kochano, grano w karty, słowem, używano życia. Stanisławowska epoka zostawiła w spuściźnie zepsucie, które w owych czasach doszło do swego zenitu. Rządy koehlerowskie nie były ciężkie, przeciwnie, bardzo łagodne, żadna więc tragiczna nuta nie mąciła ogólnego wesołego nastroju towarzyskiego. Kilku zaledwie ludzi, jak Staszic, Niemcewicz itp., chodziło z troską na czole i zmarszczonymi brwiami, reszta hulała w całym znaczeniu tego wyrazu. Nikt nie zajmował się niczym poważnym. Świetne towarzystwa wydawały świetne bale i reduty. Grywano teatr francuski, podrwiwając zarazem z Bogusławskiego, którego przedstawienia uważano za dobre dla "motłochu"; z wyjątkiem kilku domów rozmawiano po francusku w przekonaniu, że język polski nie nadaje się do wyrażania delikatnych sentymentów; wyśmiewano resztki starych kontuszowców i życie uchodziło wśród gwaru biesiadniczego, wśród pojedynków odbywanych w "szopie" lub w Jabłonnej, wśród zdarzeń buduarowych i plotek, w kim się kocha lew ówczesnego towarzystwa, książę Józef.
Koło niego grupowało się wszystko - najpiękniejsze kobiety i arystokratyczni emigranci francuscy, których napływ coraz się zwiększał. Apartamenta "Pod Blachą" i Jabłonna stanowiły swego rodzaju dwór, który tym mniej był solą w oku Koehlerowi i Hoymowi, że nie myślał o czym innym, przynajmniej pozornie, jak o miłostkach. Na dworze królowała pani Vauban połączona z księciem dość zagadkowymi węzłami niby sentymentu, który zresztą nie przeszkadzał boskiemu "Pepi" szukać szczęścia i rozrywek gdzie indziej, te zaś tym łatwiej mu przychodziły, że owszem, piękności tak zamężne jak niezamężne nie umiały mu niczego odmówić. Przygody z mężatkami szły na rachunek wyrozumiałych wielce mężów, panny zaś wydawano w stosownym czasie za mąż.
Jednocześnie w tej ówczesnej Kapui sam tylko Hannibal nie zniewieściał. Ogłuszał się i on, jak twierdzi autor, życiem, być może nawet, że stworzony do wielkich celów, w braku tych celów szalał cała potęgą swej natury, chęciami rozkoszy i użycia, ale wedle autora, była w tym i swego rodzaju polityka. Gdy Hoym mówił o nim: C'est un homme fini, usé, dont on n'a rien à redouter, wówczas dziwny uśmiech błąkał się po ustach przyszłego bohatera. Właśnie chodziło mu o taką opinię i dlatego umyślnie prowadził życie, które ją podtrzymywało. Tymczasem jednak był naprawdę zgorszeniem dla niektórych poważnych domów i istotnie, gdy nawet najbliżsi podzielali zdanie Hoyma, rzyczynił się niemało do podtrzymania szalonego nastroju życia.
Na takie to czasy eks-szambelan Burzymowski przywozi zza austriackiego kordonu do Warszawy córkę jedynaczkę i... rozpoczyna się powieść. Sam szambelan jest typem polonusa starej daty, który boi się ówczesnej Gomory jak ognia, ale śliczna Sylwia całą duszą młodej dziewczyny wydziera się w świat, zaślepiony zaś i miękki jak wosk ojciec nie umie się oprzeć ukochanej jedynaczce. Pierwsze spotkanie w Jabłonnej z hulaszczą młodzieżą ściska serce Burzymowskiego trwogą, co dalej będzie. Ale dalej idzie łatwiej. Przyjeżdżają do Warszawy. Wieść o nadzwyczajnej piękności Sylwii rozchodzi się lotem błyskawicy. Rozmaite eks-starościny roznoszą ją natychmiast po buduarach. Znajomości łatwo przychodzą. Siedzącą w oknie pannę dostrzega sam książę Józef i wkrótce wykwintny dżokej przynosi bukiet kwiatów "pięknej nieznajomej". W teatrze oczy księcia i panny rozmawiają ze sobą długo i wymownie. Następuje wizyta "Pod Blachą", gdzie honory gospodyni czyni pani Vauban - i romans. Autor w opisie tego romansu nie nakłada zbyt jaskrawych barw na paletę. Czytelnik nie znajdzie wytycznych momentów, schadzek, zaklęć, słowem: więcej tu opowiadania niż akcji. Panna kocha całą duszą i gotowa oddać się całą duszą, ale i w księciu rodzi się uczucie niepodobne do zwykłych szałów, które przechodzą wraz z zaspokojeniem. Sylwia zbyt mu jest drogą i zbyt niewinną, by miał wyzyskawszy jej uczucie wydać ją następnie za mąż za którego z przyjaciół - dlatego doszedłszy aż do chwili, gdy uczucie grozi obojgu niebezpieczeństwem - książę cofa się i sam pragnie zgasić ogień płonący w sercu Sylwii. On nie może się żenić, on stworzony jest do innych przeznaczeń, których wyrazem jest pałasz wiszący w jego surowej, żołnierskiej sypialni... Tak jest! to jest bohater. Całe to życie hulaszcze, rozkoszne, miękkie, jakie prowadzi, to tylko pozór. Pragnie on uśpić nim nie siebie, ale te oczy, które patrzą na niego zbyt czujnie. Co do Sylwii, zbyt ją kocha, by ją miał zwieść lub zgubić, więc... niech mu ona zostanie gwiazdą, ale trzeba się rozłączyć... Zebrane w ten sposób dramatyczne chmury grożą burzą. Nastąpi teraz dla Sylwii akt rozpaczy. Ona sama widzi niepodobieństwo i uznaje powody księcia; uznaje je również i autor, którego zadaniem jest, aby z kolei uznał je i czytelnik. To ostatnie jednak niezupełnie się udaje. Czytelnik rad by widzieć postać księcia w promieniach, ale właśnie od bohaterów wolno jest wiele wymagać. Książę doskonale od razu wiedział o tym, że nie może się żenić z Sylwią, dlaczego tedy rozkochał ją tak na śmierć i dopiero wówczas mówił jej o rozłączeniu, gdy rozłączenie było wyrokiem dla Sylwii na niedolę i rozpacz? Byłaż to miłostka z jego strony, która dopiero później przeszła w uczucie pełne szacunku? Nie. Autor twierdzi, że od początku Sylwia natchnęła bohatera wyjątkowym czci uczuciem. Więc dlaczego? Nie ma odpowiedzi, a to milczenie wypada na niekorzyść bohatera, którego autor pragnie opromienić. Gdy potem książę, chcąc wyleczyć Sylwię, pragnie zniżyć się w jej oczach i umyślnie umizga się do podstarzałej kokiety francuskiej, to takie sposoby niegodne są takiego człowieka. Mówimy to wszystko nie względnie do historii, która może wprost zaznaczyć, że książę był naprzód bałamutem i kobieciarzem, a potem bohaterem, ale względnie do założenia autora, który i jego kobieciarstwo pragnie wytłumaczyć umyślną polityką ostrożności, a jego płochość względem Sylwii poczuciem swych wielkich przeznaczeń. To założenie zostało chybione, za czym zresztą bynajmniej nie idzie, by i powieść miała być chybiona. Przechodząc do jej zalet, przede wszystkim musimy podnieść niesłychaną przedmiotowość autora w tworzeniu postaci z tamtych czasów. Gdy taki Burzymowski, Pokutyński lub ktokolwiek inny coś robi, mówi lub myśli, to nie ma w tym ani trochę Kraszewskiego-autora, Kraszewskiego-dzisiejszego człowieka, ale mamy przed sobą istotnie postać z tamtych czasów, żywą, indywidualną, typową. Do tego dochodzi się przy pierwszorzędnym talencie tylko przez niezmierną wprawę pisarską i równą jej znajomość świata, o którym się pisze. W kilku pociągnięciach pióra autor tworzy typ chwytając od razu najcharakterystyczniejsze rysy, chwytając jego istotę. A ileż przy tym natworzył podobnych typów z XVIII wieku, szlachty, panów, mieszczan itp.! Czasem wydają się one może cokolwiek w rysunku pobieżne, ale właśnie ta pozorna pobieżność płynie z łatwości i znajomości epoki. To, co się nazywa jej studiowaniem, nie wychodzi na wierzch i nie bije w oczy, bo autor doszedł do tego, że kreśli postać na tle epoki nie jakby ją studiował, ale jakby w niej sam żył. Stąd ta nieprzeliczona galeria wytrząsana jakby zza rękawa, ten wszelki brak wysiłku i drobiazgowości w tworzeniu. Postacie przechodzą i w tym wielkim zwierciadle odbijają się nie w szczegółach kolejowych, ale w ogólnych zarysach całości od razu.
Jednym z takich odbić jest i powieść Pod Blachą.
10
Z dalekiego Wschodu. Wrażenia, obrazki, opisy z dobrowolnej podróży po Syberii przez Bronisława Rejchmana. Książka ta pisana jest w formie felietonowej, lekkiej, która zresztą nie wyłącza poważnych spostrzeżeń wchodzących w zakres nauk ścisłych. Początkowa podróż autora z Warszawy do Moskwy, stamtąd do Niżnego-Nowgorodu, następnie do Permy i dalej koleją żelazną uralską aż do Orenburga obejmuje więcej przygód i wrażeń autora niż przedmiotowego opisu kraju. Zebrana też ona została z listów pisanych poprzednio do dra T. Ch. i nosi na sobie wybitny charakter doraźny. Są to spostrzeżenia spisywane lekko i w dość wdzięcznej formie, ale czynione przeważnie z okien wagonu. Opowiadanie nie pozbawione jest także miejscami humoru, zwłaszcza w opisach stacji pocztowych, sposobów podróżowania i napotykanych ludzi.
Dopiero wrażenia syberyjskie czynione są poważniej. Autor nie rozstaje się z obrazowym sposobem opowiadania, ale staje się bardziej przedmiotowym. To, co widzi, zapanowywa w nim nad tym, co mu się przytrafia. Ta część książki zawiera wiele ważnych wskazówek geograficznych, zoologicznych, botanicznych, mineralogicznych i etnograficznych. Autor jest naturalistą, zatem człowiekiem w wielu rzeczach kompetentnym i mającym z tego powodu wyższość nad podróżnikami, którzy dany kraj opisywać mogą tylko tak, jak działał na nich pod względem artystycznym. Z drugiej strony, p. Rejchman posiada jeszcze jeden ważny przymiot podróżniczy: oto jest ciekawym. Lubi sam wszystko zobaczyć, rozpytywać się szczegółowo o to, czego nie może zobaczyć, umie słuchać opowiadań w sposób krytyczny i na koniec zapisuje wszystko nader skrzętnie. Opisy Tomska i Irkucka są nader zajmujące, pod względem zaś etnologicznym i etnograficznym prostują wiele pojęć rozszerzonych przez podróżników z fantazją bliższą fantazji Juliusza Verne'a. Jeszcze bardziej zajmującą jest część książki zatytułowana: Podróż do Kiachty. Autor opisuje Bajkał i drogę zwaną Około-Bajkalską, idącą wśród kraju będącego w znacznej części głuchą jeszcze pustynią. Dzikość i cisza tych okolic zachwycały sprawozdawcę. Nader nieliczną ludność stanowią tu tylko Buriaci, których "kamienie szamańskie", wysunięte w fale jeziora, przejmują widza podziwem, zwłaszcza gdy wie, jaką mistyczną zgrozą i czcią otoczone są przez miejscową ludność. Olbrzymi Bajkał uważany jest przez Sybiraków za "morze". Jest on prawdopodobnie nie tylko największym, ale i najwyższym jeziorem alpejskim na całym świecie, gdyż powierzchnia jego wzniesiona jest o 3000 stóp nad poziomem morza. Samo jezioro i jego okolice przedstawiają tak ciekawy przedmiot dla badań naukowych, że Akademia Nauk w Petersburgu wysyła tam co kilka lub kilkanaście lat naukowe ekspedycje, poza którymi zresztą najważniejszych i prawdziwie znakomitych naukowych badań dokonał rodak nasz Dybowski wraz ze swym pomocnikiem Godlewskim.
Rozdział pt. Nad Selengą poświęcony jest w części kreśleniu widoków przydrożnych, w części Buriatom, ich wierze i lamom oraz cudom przez lamów czynionym. Niezmiernie ciekawym jest także, co autor pisze o mongolizacji, tj. o wpływie obyczajów i mowy mongolskiej nawet na Rosjan. Ci ostatni, wedle autora, przejmują nie tylko ubiór i mowę, ale nawet sposób myślenia mongolski i wiarę w cuda lamów, gdyby zaś nie wpływ rządu, wynarodowiliby się prawdopodobnie zupełnie. Można by z tego wnioskować, że rasa mongolska trudniejszą jest do wynarodowienia jak wszystkie inne, co się sprawdza również i na Chińczykach, których autor widział w Majmaczynie.
Bawił on w tym chińskim mieście trzy dni i co tylko było można przez ten czas zobaczyć, to zobaczył. Był wszędzie, gdzie go puszczono, i wypytywał o wszystko. Zresztą spostrzeżenia Rejchmana czynione w Majmaczynie były tylko niejako dopełnieniem i sprawdzeniem spostrzeżeń czynionych poprzednio na Chińczykach zamieszkałych w Irkucku lub innych miastach syberyjskich.
Majmaczyn sprawia nader oryginalne wrażenie, niezbyt korzystne, domy bowiem nie są budowane frontami do ulicy. Mniej jeszcze korzystne wrażenie sprawiają mieszkańcy. Ucisk rządu chińskiego, barbarzyństwo praw, nieludzkie obchodzenie się z więźniami, hangi itp. kary oburzają każdy oświecony umysł, a zarozumiałość chińska i przekonanie ich o wyższości nad Europejczykami zwiększają jeszcze to oburzenie. Wedle Chińczyków Amur został tylko pożyczony Rosji, a Anglicy i Francuzi w ostatniej wojnie pobici przez wojska Bogdychana na głowę. Prywatni mieszkańcy Majmaczyna, mianowicie kupcy, których Rejchman odwiedził, okazują cudzoziemcom pozorną gościnność ukrywającą chęć zysku, są zaś chciwi, oszuści i w ogóle ludzie nic nie warci. Pobyt między nimi, jakkolwiek krótki, uprzykrzył się autorowi książki niemało. Uważa on Chińczyków, zgodnie ze wszystkimi prawie podróżnikami, za ludzi bez wyobraźni, drobiazgowych i praktycznych. Praktyczność ta, ów utylitaryzm życiowy, zabił w nich całkowicie wyobraźnię, zdolność do odczuwania jakiegokolwiek ideału, wszelki polot - i z tego powodu zahamował postęp.
Chińczycy stracili samodzielność myślenia i dar inicjatywy - natomiast są cierpliwi, zręczni i nadzwyczaj pracowici. Autor przewiduje na przyszłość wielkie klęski dla Europy z napływu ludności roboczej chińskiej. Jakoż i napływ ich do Ameryki obawy takie usprawiedliwia w zupełności, kwestia bowiem tak zwana "żółta" może tam w bardzo niedalekiej przyszłości przerodzić się w groźną rewolucję socjalną.
Autor popełnia błąd twierdząc, że kobiecie chińskiej pod karą śmierci nie wolno jest opuszczać ojczyzny. To, że nie ma kobiet w Majmaczynie, jest dziwnym, ale nie stanowi argumentu, ponieważ Majmaczyn jest w granicach państwa chińskiego, a zatem do jego mieszkanek nie mogłaby się stosować kara za opuszczenie ojczyzny. Z drugiej strony, w Stanach Zjednoczonych na sto tysięcy mieszkających tam Chińczyków przypada przynajmniej dwa tysiące kobiet, które bynajmniej nie wypływają z portów chińskich jako kontrabanda, ale zupełnie otwarcie razem z kulisami.
Rozdział: Wśród tajgi stanowi najbardziej malowniczą i interesującą część książki; szkoda tylko, że autor poprzestaje na szczegółach i nie maluje nam tajg (lasów) syberyjskich w szerszych zarysach. W tym miejscu dały się spożytkować wiadomości przyrodnicze Rejchmana z zakresu botaniki.
W ostatniej części książki: o powstaniu rozsypów złotodajnych we wschodniej Syberii, autor umiał dobrze pogodzić lekki a częściowo anegdotyczny ton opowiadania z poważnym i wcale ścisłym sprawozdaniem. W ogóle obrazy wydają się przy tym wierne, co sprawia, że cała książka jest interesującą, pożyteczną i daje się czytać z przyjemnością. Język jej, z bardzo nielicznymi wyjątkami, jest bardzo poprawny. Pojedyncze nawet wyrazy lub określenia, bądź to z zakresu terminologii górniczej, bądź z zakresu innych nauk, uderzyły nas swoją jasnością i dokładnością, co zapisujemy tym chętniej, że niektóre z nich wydają się jakby urobione dopiero przez autora w chwili szczęśliwego pomysłu.