Henryk Sienkiewicz
Wiadomości bieżące, rozbiory
i wrażenia literacko-artystyczne
1881 [21-30]
21
Wydawnictwa E. Orzeszkowej i S-ki. Przesądy w wychowaniu. Studium pedagogiczne, przez Walerię Marrené. Wilno 1881. Autorka z góry zastrzega się, iż nie miała zamiaru pisać systematycznej pedagogiki; na próżno by więc czytelnik szukał w tej książce pozytywnych danych, jak należy wychowywać dzieci. Jest to "kilka myśli" p. Morzkowskiej o niektórych spornych punktach pedagogicznych i wskazanie najbardziej rozpowszechnionych przesądów w wychowaniu. Przez to zastrzeżenie autorki książka wymyka się także i ścisłej krytyce, autorce bowiem wolno było podnieść te tylko kwestie, które się jej podnieść podobało, o wszystkich zaś innych zamilczeć. Z drugiej strony jednak, już samo to oświadczenie jest krytyką dziełka, wskazującą na wielkie jego niedokładności. Nie zostało też ono poświęcone pedagogom z powołania, ale ludziom dobrej woli, którzy pragną przyczynić się do zniweczenia pewnych rozpowszechnionych w wychowaniu błędów. Pojedyncze rozdziały są właśnie rozprawkami o tych błędach, nie zawierającymi zresztą żadnych nowych myśli, ale doskonale znane nawet nie-pedagogom nowsze i postępowe poglądy na wady dawnego wychowania. Autorce chodzi tylko o to, aby je spopularyzować. Z tego względu książka może być pożyteczną, skłoni ona bowiem każdą matkę czytającą do głębszego zastanowienia się nad kwestiami wychowania, choćby nawet to zastanawianie się doprowadziło do rezultatów niezgodnych z wywodami pani Marrenowej. Pierwszym jakoby przesądem, na który autorka uderza, jest rozpowszechnione mniemanie, że najlepszym przewodnikiem dziecka jest matka. Jest-li to przesąd? Trudno się zgodzić, bo nie podobna zaprzeczyć, że matka przynajmniej pod tym względem jest najlepszym przewodnikiem, że jest istotą, której najmocniej i najserdeczniej chodzi o dziecko.
Wmawiać w czytelników, że istnieje mniemanie, jakoby matka była zawsze nieomylną - jest to tworzyć sztuczne, nie istniejące w rzeczywistości przesądy dlatego tylko, by było o czym pisać. Na koniec pisać o tym, że rozumna matka więcej jest warta niż głupia matka, jest to rozprawiać niepotrzebnie o czymś, co wszyscy dobrze wiedzą. Dla tych powodów szkoda, że rozdziału I i II nie zaliczyła autorka do kwestii, które zamierzała pominąć. Mogą one źle uprzedzić o całej książce, tym bardziej że znajdują się w nich sprzeczności.
I tak na str. 10 rozdziału I twierdzi autorka, że pedagogika oparła się na niewzruszonych podstawach, w końcu rozdziału, że nie należy ona do nauk ścisłych, a na str. 15, że pedagogika stoi dzisiaj na szczeblu, na jakim stała medycyna przed kilkoma wiekami. Należy pisać i jaśniej, i ściślej, zwłaszcza gdy się zastrzega, że nie pisze się dla ludzi nauki, ale dla ogółu nie wtajemniczonego w różnicę między naukami ścisłymi a nieścisłymi. Przeciw owej niewzruszoności podstaw oświadcza się wreszcie autorka jeszcze i na str. 25, twierdząc, że "nie można stosować bezwzględnie żadnego systemu, choćby ten wydał gdzie indziej najlepsze owoce, bo to, co przydatne dla jednych, dla drugich może być zupełnie nieprzydatne".
Częstokroć w książce tej znajdują się zarzuty nadzwyczaj przesadzone, oklepane i przestarzałe. Do takich należy uogólniony zarzut, że "rodzice starają się o wychowanie salonowych lalek albo specjalistów". To albo, albo jest nader oryginalnym zestawieniem - w drugiej części zupełnie nie mającym podstawy, bo specjalnego wychowania rodzice dawać nie mogą i nie dają, gdyż kierownictwo należy do istniejących zakładów naukowych. W IV rozdziale, zatytułowanym: Chłopcy i dziewczęta, pani Marrenowa walczy z przekonaniami tych, którzy twierdzą, że kobiety powinny się ograniczać na dotychczasowej roli żon, matek, gospodyń i odpowiednim do tych przeznaczeń wykształceniu. Argumenta autorki, mniej więcej słuszne, są zresztą dobrze znane i wielokrotnie powtarzane, dlatego zakończenie: "zdaje mi się, że to, co powiedziałam, wystarczy, by przyznanym zostało kobiecie w zasadzie prawo do pracy", jest raczej objawem wielkiego zaufania do własnych wywodów niż naturalnym ich wpływem. Naprzód, prawo do pracy zostało przyznane faktycznie kobiecie, zanim autorka miała sposobność cokolwiek w tej materii powiedzieć, w dziedzinie dyskusji zaś chodzi dziś nie tyle o samo prawo, ile o jego zakres. Jest to kwestia trudna, zawiła, zależna wszędzie od warunków, w jakich się społeczeństwo znajduje, i z tego powodu nam się nie zdaje, by to, co autorka powiedziała, miało ją rozstrzygać na prawo lub na lewo.
Rozdział V, Płciowość umysłu, jest niejako dalszym ciągiem poprzedzającego. Chodzi o to, czy umysł kobiecy dorównywa lub może dorównać męskiemu w pracy umysłowej. Autorka ukazując na różnice wychowania chłopców i dziewcząt, tłumaczy tym różnice umysłowe i sądzi, że gdyby wychowanie było jednakim, gdyby pielęgnowano tak starannie umysł i zdrowie dziewcząt, jak chłopców, to różnice może by znikły. Jest to prawdopodobne, lubo ostateczną odpowiedź dać może przyszłość. Tych, co się boją, by nauka nie oderwała kobiet od ich zajęć domowych, uspokaja pani Marrenowa przykładem pani Beecher-Stowe, która obmyśliła Chatę wuja Toma gotując obiad dla rodziny. Przykład nieszczególny. Chata wuja Toma miała wielkie znaczenie nie tyle ze względu na talent autorki, ile na kwestię w tej powieści podjętą; zresztą pani Beecher-Stowe jest starą plotkarką, która niedawno rzuciła potwarz na Byrona, a raczej na stosunek jego do siostry. Obecnie pani Beecher-Stowe mieszka na Florydzie i wcale nie zajmuje się obiadami, pozwala się natomiast podziwiać gapiom przez okno, jak siedzi przy biurku i pisuje rzeczy sto razy mniej warte od powieści pani Marrenowej. Przeciw rozdziałowi zatytułowanemu: Wychowanie fizyczne nie mamy nic do nadmienienia. Rady autorki są znane, ale zdrowe i zbawienne, u nas zaś wielce na czasie, albowiem edukacja fizyczna mężczyzn i kobiet nigdzie w Europie nie jest tak zaniedbana. Wychowujemy cherlaków i cherlaczki; takie zaś pokolenia, mające anemię, nie energię, nie potrafią się oprzeć różnym naciskom, o których można by napisać książkę większą od Przesądów o wychowaniu. Tę część dziełka pani Marrenowej powinny czytać matki. Dalsze rozdziały, w których autorka staje na więcej pedagogicznym, a mniej polemicznym gruncie, są niezłe. Należałoby tylko o pierwszych wrażeniach dziecka powiedzieć matkom coś więcej i jaśniej, jest to bowiem punkt ważny. Że trzeba, by ci, co otaczają dziecko, które już zaczyna się pytać, umieli odpowiadać na pytania i wyjaśniać je, to nie podlega dyskusji. Prócz zdrowego rozsądku potrzebna jest przewodnikom dzieci i pewna oświata. Zgadzamy się również z autorką, że metoda poglądowa jest nadzwyczaj pożyteczną wszędzie tam, gdzie da się zastosować. Mówiąc o nauczaniu elementarnym, średnim i wyższym, oświadcza się Marrenowa za kierunkiem przyrodniczym, a przeciw wykształceniu klasycznemu, opierając się przy tym na powagach Baina i Bastiata. Gdy jednak przeciw usunięciu nauk klasycznych występują również niemałe powagi, będziem kwestię tę uważać za nierozstrzygniętą, zwłaszcza w książce pani Marrenowej, której zakres pracy nie pozwolił przytoczyć wszystkich pro i contra. Zgadzamy się jednak z nią, że nadmiar kierunku klasycznego jest zgoła zgubnym, również jak i uczenie mechaniczne kilku języków na raz, o którym jest mowa w rozdziale następnym. Sądzimy wszakże, że większość rodziców zrozumiała już, że należy wychowywać przyszłych obywateli i obywatelki, nie zaś kosmopolityczne papugi.
Rozdział: Dawniej i dzisiaj uważamy za zbyteczny, bo systemy dawnego wychowania zostały pogrzebane raz na zawsze, nawiasem zaś wspomnimy tylko, że jakkolwiek nawyknienie nie jest istotą rzeczy i częstokroć może być bezmyślnym, przecie jest niemałym środkiem pedagogicznym, i z tego względu autorka zbyt je lekceważy. To, co autorka mówi o woli i kształceniu uczuć, nie wychodzi ze sfery ogólników. Rozpatrując, co jest lepsze: szkoła czy dom, autorka oświadcza się za szkołą dla chłopców i dziewcząt. Co do chłopców, szkoła jest koniecznością i należy zgodzić się na taką, jaka jest; co do dziewcząt, zgodzilibyśmy się z autorką w teorii; niech jednak pamięta, że w takich książkach jak jej, po pierwsze, nie powinno chodzić o rzeczy oderwane, ale praktyczne, i nie o przepisy dla całej powszechności, ale wyłącznie tylko dla nas. Nie należy tedy zapominać o stosunkach realnych, autorka zaś oświadcza się z takim zaufaniem za wyższością szkoły nawet i dla dziewcząt, jakbyśmy żyli już w raju.
Dalszy ciąg książki aż do rozdziału o literaturze dziecinnej można by pominąć, zawiera bowiem dopełnienia zbyt znane i ogólnikowe. Natomiast rozdział: Literatura dziecinna mógł był być z wielką dla książki korzyścią powiększony i bardziej wyczerpujący. Autorka mogła dać przegląd jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większej części książek dziecinnych, tak oryginalnych jak tłumaczonych, i dostarczyć w ten sposób wskazówek, o co się starać, a czego należy unikać. Nie uczyniła tego jednak i wolała poprzestać na wywodach ogólnych, które trudno przystosować do okładek książek kupowanych na zalecenie jedynie księgarzy.
Mówiąc o kształceniu moralnym i umysłowym dzieci, pominęła całkowicie religijność i sprawy oraz książki z nią związane. Przemilczenie to jest, zdaje się, umyślnym. Ale ponieważ książka nie jest przeznaczona dla dzieci, nie należało się obawiać drażliwości i wypowiedzieć jasno, co się myśli.
Chodzi nam o praktyczną stronę rzeczy, o stosunek, w jakim kształcenie religijne powinno stanąć do innych środków - wreszcie o książki. Niektóre dzieci uczą się niemal czytać od historii świętej, od Starego Testamentu ułożonego dla nich umyślnie. Takich kwestii jest i więcej. Radzi byśmy wiedzieć, co autorka o nich sądzi, ale sądu na próżno szukać. Z tego, co w książce się znajduje, dochodzimy do wniosku, że lubo zawiera ona rzeczy albo znane, albo nie dość dokładnie wyjaśnione, lubo wywody jej nie są czasami wystarczające - przecie zawiera i sporą garść rad zdrowych, zwraca częstokroć uwagę na sprawy istotnie zaniedbane i na istotne przesądy - a zatem zasługuje na czytanie.
Panuje w niej także niemała przewaga słów nad treścią. Wszystko, co tam jest, można by powiedzieć o wiele krócej. Natomiast język z wyjątkiem małych uchybień (str. 106, w. 3) jest poprawny.
22
Dramat rodzinny przez Jakuba Goldszmita. Warszawa, u Gebethnera i Wolffa, r. 1881. Powiedziano o kimś w Warszawie, że jest człowiekiem niemałej zasługi w literaturze, zasługa zaś jego polega na tym, że nigdy nic nie napisał. Autor Dramatu rodzinnego dobrowolnie stracił możność podobnej zasługi, straty zaś Dramat rodzinny bynajmniej nie nagradza. A jednak, jakże łatwo było nie napisać Dramatu rodzinnego! Utwór ten nie jest powieścią, bo ma dialogi dramatyczne, nie jest zaś utworem na scenę, bo w znacznej części polega na opowiadaniu przez autora. Gdyby określenie "ni pies, ni wydra - coś na kształt świdra" nie było trywialnym i zużytym, powiedzielibyśmy, że Dramat jest właśnie czymś "na kształt świdra". Jest to styl Wiktora Hugo zastosowany do pewnego małego miasteczka w Lubelskiem i do Anielci, która w pewnej drażliwej chwili nie może wołać o ratunek, gdyż miała kołdrę na głowie. Skutkiem tego została Fantiną. Duch Wiktora Hugo spłodził tę powieść w Lubelskiem. - Mesdames et messieurs! venez voir la progéniture d'un carpe et d'un lapin, wołają na kiermaszach francuskich, a gdy widz wchodzi, pokazują mu naprzód królika: - Voici le père! - a potem karpia: - Voilà la mère. - Et la progéniture? - pyta widz. - Soyez tranquille! Ça viendra! ils s'aiment beaucoup! - odpowiadają. Tym razem potomstwo już jest, bo jest nim właśnie Dramat rodzinny, ale bardzo dziwaczne! Na obronę autora można by powiedzieć: któż w młodości nie pisał dziwactw złożonych z jak najlepszych chęci, z cudzych stylów, z wydętej filantropii, skandalicznych scen, z zapału i łez nad upadkiem kobiety, osłaniających wrzenie krwi. Należy jednak mieć dość rozwagi, miłości własnej autorskiej i taktu, by tych pierwszych prób nie publikować i nie dedykować takim pisarzom jak Kraszewski. Kraszewski mógłby odpowiedzieć jak król w Hamlecie: "Nie mam co robić z tymi słowami!" Dramat rodzinny nie przesądza nic, nie można zeń wróżyć, że autor nigdy nie będzie dobrym pisarzem. Owszem! jest w nim wiele zapału, wrażliwości, ale zapał ten jest jeszcze nierozważnym i utrudniającym obserwację, a wrażliwość prowadzi tylko do przejmowania się cudzą manierą. Nie ma w Dramacie nic samodzielnego, jest to potpourri z cudzych myśli i cudzych stylów wykonane na kanwie nader lichej. Trzeba mieć pierwszorzędny talent, żeby na lichych i płaskich stosunkach małomiasteczkowych umieć osnuć zajmującą powieść, trzeba przede wszystkim na to wysokiej umiejętności charakterystyki. P. Goldszmit dotychczas zgoła nie posiada tych warunków. Co zaś do kwestii upadku kobiety, to oczywiście po Wiktorze Hugo i Dumasie synu nie mógł nic nowego o niej powiedzieć. Gdyby natomiast schował do teki swój Dramat rodzinny, to po roku własny jego dojrzalszy smak i zmysł krytyczny powiedziałby mu, co ma robić z tym fantem, z którym zaiste nie mają co robić czytelnicy i krytyka.
23
Poezje Marii Konopnickiej. Warszawa. Nakładem Gebethnera i Wolffa, r. 1881. Znana firma księgarska oddała istotną przysługę przez zebranie rozrzuconych po pismach pojedynczych utworów Marii Konopnickiej i wydanie ich w tomie. P. Konopnicka od dawna zwróciła już na siebie uwagę krytyki jako talent, któremu to i owo można zarzucić, ale nie podobna go nie uznać. Charakteryzuje przede wszystkim poetkę podniosłość myśli i wysoki dar słowa. Pod tym ostatnim względem mało kto z dzisiejszych poetów wyżej stoi od Konopnickiej. Z odczuwania idei nurtujących obecnie społeczeństwo, z subiektywnych zwątpień i nieszczęść powszechnych, rodzą się te pieśni płynące w szumnych, czasem nawet zbyt szumnych, ale bogatych i błyszczących kaskadach słów. Duch poetki rwie się ku światłu - pragnąłby wyjaśnić wszystko, pragnąłby w świecie dobra, prawdy i piękna znaleźć odpowiedź zwycięską na pytania, dlaczego istnieje fałsz i zło. Ponieważ tej odpowiedzi nie znajduje, więc narzeka. Umysł poetki ustawicznie pyta jeszcze i widocznie dotąd nie zawinął do portu jasno określonych społecznych i estetycznych ideałów. Szczerość tych pytań i serdeczne uczucie nadaje niemały urok utworom tego pióra, ale zwątpienie ducha sprawia, że pod względem estetycznym brak jeszcze poetce tego, co się w muzyce nazywa spokojnym i szerokim cantabile. Trudno nawet powiedzieć, czy kiedykolwiek ono się znajdzie, być bowiem może, że ustawiczny niepokój leży w naturze tego talentu.
Pod względem formy niewiele mu jest do zarzucenia. Poetka nie wydoskonaliła jeszcze może w sobie daru widzenia, odczuwania i odtwarzania wszystkiego w obrazach, stąd retoryka przeważa w niej nieco nad malowniczością, a oderwane idee nie umieją znaleźć dość plastycznych kształtów. W rzeczonych jednak poezjach i pod tym względem widzimy postęp. Z drugiej strony posiada p. Konopnicka wysoce muzykalne ucho, skutkiem czego niektóre jej piosenki, zwłaszcza wiejskie, są tak śpiewne, iż zdaje się, że się istotnie słyszało takie melodie wygrywane na wiejskich fujarkach i ligawkach. Ta dźwięczność formy wynagradza nawet poniekąd to, co się może znaleźć mniej właściwego w treści. Utwory z charakterem opisowym mniej są udatne. I w Klaudii, i w Tarczy Scypiona brak jest perspektywy i rysunku. Zbytnia obfitość słów utrudnia czytelnikowi dokładne widzenie osób i ich charakterów. Nie masz przy tym w tych utworach ducha starożytnego. Romans wiosenny jest naśladownictwem W Szwajcarii, w którym bogactwo kwiatów nie zdoła zastąpić szczerości uczucia, prawdziwej melancholii i natchnienia. Jest to utwór sztuczny. Potrzeba w takich rzeczach "więcej prawdy w mniej sztucznych obsłonach". - Wiersz Grünwald, napisany pod natchnieniem obrazu Matejki, należy również do mniej udatnych. Ogromna treść stoi tu w sprzeczności z formą krótką, śpiewną, dobrą raczej na jakąś kołysankę niż na poemat opisujący bitwę. Natomiast między lirykami p. Konopnickiej znaleźć może czytelnik prawdziwe perły, do wyszukania których najmocniej go zachęcamy.
24
Sygurd Wiśniowski. Powieści: Czarna czy biała, Hidalgo, Odetta. Lwów, r. 1881. Wyd. Gubrynowicza i Schmidta. Czytaliśmy niedawno zarzut stawiany pracom Wiśniowskiego i Sewera, że tylko bogate literatury zachodnie mogą sobie pozwalać na podobne utwory, w których fantazja tak miesza się z prawdą, że jednej od drugiej nie odróżnić. U nas ma to być jakby luksus zbyteczny. W tym zarzucie, jednym z najniesłuszniejszych, jakie zdarzyło nam się czytać, leży mimowolna pochwała tych pisarzów, a zwłaszcza Wiśniowskiego; jeśli wypełnia on bowiem swymi utworami lukę w naszej literaturze i wyrównywa różnice między naszą a zachodnimi, to tym większa jego zasługa. Co do odróżnienia prawdy od zmyślenia, tylko bardzo naiwny czytelnik może znaleźć się w kłopocie, albowiem na pierwszy rzut oka widać, że w powieści, jako w powieści, bajka musi być zmyśleniem, zaś prawdą może być tylko tło obyczajowe. Prawdziwość tła łatwo znowu sprawdzić przez porównanie z tym, co o tychże samych krajach piszą poważni podróżnicy, których dzieła dostępne są nawet nie znającym obcych języków, albowiem przełożone zostały na język polski. Rodzaj takich powieści, wedle nas, jest bardzo pożyteczny; popularyzują one bowiem w sposób łatwy i przyjemny mnóstwo wiadomości geograficznych, etnograficznych i obyczajowych, ułatwiają porównanie naszych stosunków z innymi i rozszerzają horyzont widzenia. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy pisane są przez autora obdarzonego taką umiejętnością chwytania stosunków i talentem malowniczym jak Sygurd Wiśniowski. Pierwsza z trzech jego noweli, Czarna czy biała, jest wspomnieniem z Kuby, którą autor odwiedzał niedawno, opisuje ją więc nie z drugiej ręki. Niejaki pan Krzysztof, na miejscu zwany z hiszpańska Don Christobal, fabrykant cygar w Hawanie, a zarazem nasz rodak, kocha się zapamiętale w pięknej donnie mieszkającej naprzeciwko jego fabryki. Na nieszczęście Christianita, mimo iż płeć jej przypomina śniegi na górach, a paznokcie są różowe, ma w sobie krew murzyńską, zatem może zostać kochanką człowieka czystej krwi, ale nie żoną. Przesąd miejscowy, poparty prawem, ciąży jak jarzmo w tamtych krajach na tak zwanych ludziach kolorowych. Nawet tak zwane "oktaronki", to jest kobiety mające tylko ósmą część krwi murzyńskiej, a częstokroć nie różniące się absolutnie niczym od kobiet naszej rasy, nie mogą zawierać legalnych związków z ludźmi białymi. Don Christobal podałby siebie w infamię, naraziłby się na prześladowanie prawa, zgubiłby swoją fabrykę, swoją przyszłość i swoje nadzieje przeniesienia się z Kuby do innych, mniej przesądnych krajów, gdyby ożenił się z Christianitą. Inaczej żartowałby sobie on z miejscowych wyobrażeń. Ze swojej strony Christianita jest nie tylko piękną, ale i czystą dziewczyną. Odpycha ona z oburzeniem wszystkie natarczywe zaloty, na jakie jest z położenia swego narażona, i szuka ucieczki tylko w łzach i słodkich rozmyślaniach o żółtowłosym panu Krzysztofie, tak niepodobnym do innych Cubanos. Prawo nie daje jej żadnej opieki przeciw natrętnym, milczy nawet i wówczas, gdy dyrektor pewnego teatrzyku usiłuje porwać ją dla uczynienia z jej piękności lepu i ponęty dla swej budy. Tylko sam Don Christobal staje w jej obronie i mazowiecką modą tuza straszliwie napastników. Sam, pchnięty nożem, przychodzi do zdrowia dzięki staraniom Christianity. Wówczas postanawia się z nią żenić bądź co bądź; łatwo zatem wyobrazić sobie jego szczęście, gdy z dokładnego rozpatrzenia dokumentów tyczących dziewczyny okazuje się, że nie jest ona bynajmniej Murzynką, ale córką białej kobiety i jednego z najwaleczniejszych obrońców wolności Kuby. Dola ludzi nie interesujących się przede wszystkim tym, czy Numa poszła za Pompiliusza, największy urok stanowi właśnie tło tej powieści, dokładna znajomość w Wiśniowskim stosunków, praw i obyczajów miejscowych. Porównywając owo tło z tym, co piszą inni podróżnicy, dochodzi się do przekonania, że jest ono prawdziwe. Malownicze opisy Kuby, jej słodkiego klimatu i cudnych widoków natury nadają temu opowiadaniu wyższą wartość artystyczną. - Tąż samą wartość ma i powiastka Hidalgo, w której autor opisuje życie z amerykańskiego Far-Westu. Miasteczka rzucone na dalekie pustynie tworzą tam światy zupełnie odrębne. Jeden z takich światków odkrywa nam autor z wielką znajomością rzeczy, gdyż sam żył przez dłuższy czas na Dalekim Zachodzie. Samo zdarzenie jest dość błahe. - Najwyżej jednak pod każdym względem stoi trzecia nowela, Odetta. Jest to historia dziewczyny rybackiej, którą pokochał bogaty lord angielski i został przez nią odrzucony dla rybaka. Na tej prostej osnowie autor maluje nam życie kanadyjskie, tamtejszy kraj i ludzi w sposób nadzwyczaj malowniczy. Jego krajobrazy zimowe mają pierwszorzędną wartość, a przy tym ludzie, o których mówi i do których szczepu należy Odetta, są i oryginalni, i ciekawi. Są to potomkowie dawnych osadników francuskich, którzy parci przez żywioł anglosaski, uszli w lasy i połączyli się z czerwonoskórymi. Z tego połączenia powstała rasa półucywilizowanych Metysów, jedna z najpiękniejszych w świecie. Metysowie zachowali język francuski, lubo zmieniony w dziwaczne patois, i fanatyczną miłość do Francji, z którą zresztą nie łączą ich żadne stosunki. Owa amour du vieux sol, którą Wiśniowski nazywa najbardziej jałowym i platonicznym patriotyzmem, jaki zdarzyło mu się spotkać, przeradza się u Metysów także w wielką nienawiść do Anglików. Dzięki tej nienawiści Odetta odrzuciła z oburzeniem rękę lorda. - Całe opowiadanie jest niezmiernie zajmujące. Przed oczyma czytelnika przesuwają się nieznani ludzie i nowy kraj, olbrzymie jeziora: Huron i Wyższe, zagubiona w skałach wioska Port Joli, a dalej na północ nieprzejrzane puszcze Kanady. Odetta jest najoryginalniejszą z trzech nowel jednym tomem objętych. Szkodzi jej tylko trochę niezbyt sympatyczny charakter dziewczyny. Jest to istota nie rozwinięta moralnie i nieokrzesana, ale autor widocznie poświęcił sentyment dla prawdy. Powiastka ta była poprzednio drukowana w "Gazecie Polskiej".
25
Bibliografia. Wyszły z druku następujące książki:
Z dziedziny praw kobiety. O prawie asystencji męża napisał Adolf Suligowski.
Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku, przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa, r. 1882. O książce tej podamy obszerniejsze sprawozdanie.
Wbrew opinii. Powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2, nakład Orgelbranda, r. 1882. Obszerniejszą wzmiankę podamy w następnych numerach.
26
Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa. Ród Łaskich należał w XVI wieku do najznakomitszych w Rzeczypospolitej. Świetność jego za czasów prymasa doszła do apogeum. Olbracht, bohater Krausharowego opowiadania, urodził się w zamku kesmarskim i doszedłszy lat, ujrzał się jednym z najpotężniejszych i najbogatszych panów w kraju. "Królewięta" już i wówczas wywierały przeważny wpływ na losy Rzeczypospolitej, lubo wpływ ten nie był tak zgubnym, a działalność mniej osobiste cele mająca na celu niż w czasach późniejszych. Prócz świetnego nazwiska i majątku Łaski przyniósł na świat i inne przymioty, jako to: nadzwyczajną urodę, niepospolite zdolności, bystry rozum, męstwo i wielką wymowę, a gdy przy tym nie brakło mu i ambicji, zdawał się być do wielkich celów przeznaczonym. Wykształcenie odebrał jak najstaranniejsze, młodość upływała mu w towarzystwie ludzi słynnych z nauki i talentu, pod których wpływem wrodzone zdolności jego rozwinęły się na kształt bujnego kwiatu. Dziwił też ten magnat całą Europę i wszędzie zjednywał sobie uwielbienie, którego nawet widoczne jego wady nie zdołały osłabić; wadami tymi były porywczość, lekkomyślność, niespokojność ducha dochodząca do awanturniczości. Łaskiemu brakło silnych podstaw moralnych i siły, by się ich trzymać zawsze w życiu - dlatego niedalekim od prawdy jest sąd, że był to świetny warchoł. Wrażliwy na wszelkie nowości, chwycił się kalwinizmu, ale w nim nie wytrwał. Przeszedłszy następnie na łono katolicyzmu, stał się ukochanym dziecięciem Kościoła, protegowanym Hozjusza, nuncjuszów w Polsce i samych papieży. Ambicja jego sięgała wysoko i daleko. Nie dość mu było ogromnych posiadłości w Rzeczypospolitej i państwie Habsburgów; marzeniem jego była Mołdawia i jej tron. Popierał on jednych hospodarów przeciw drugim - zrzucił z tronu Al. Lepusnano, a osadził na nim awanturnika Heraklidia. Potem, zrażony niewdzięcznością tegoż, znów przestał go popierać, dzięki czemu tron dostał się w ręce Tomży, ściętego później we Lwowie. Zmieniając hospodarów, miał Łaski ustawicznie na myśli chwycić w końcu rzeczy dla siebie hospodarstwo. Tymczasem jednak wyprawy jego i machinacje mogły wtrącić Rzeczpospolitą w niepożądaną wojnę z Turcją. Przyczyniło to niemało kłopotu Zygmuntowi Augustowi i licznym sejmom, na których osobiście stawał Łaski. Wyprawy wołoskie i utrzymywanie całych armii na swoim żołdzie zachwiały kolosalną fortunę Łaskiego, skutkiem czego po śmierci pierwszej swej żony żeni się z ks. Beatą Ostrogską, matką słynnej Halszki, i zagarnia cały majątek żony. Postępowanie z nią jest plamą na pamięci Łaskiego, więzi on ją bowiem prawie do śmierci w Kesmarku mimo starań książąt Ostrogskich i mimo instancji ich wnoszonych aż do cesarza. Mimo jednak wszystkich swoich wad osobistych i politycznych Łaski nie jest jeszcze typem możnowładcy późniejszego, który nieraz swoim interesom podporządkowywał interesa ogólne. W ważnych dla Rzeczypospolitej chwilach Łaski umie poświęcić raczej swoje, a gdzie obowiązek patriotyczny staje jasno, tam umie go pełnić. Występuje on jako stronnik Unii i dobry patriota. Podczas najazdu Tatarów zbiera on własnym niemal kosztem rycerstwo i zadaje im straszną klęskę pod Oczakowem - co zjednywa mu równie wielką chwałę jak popularność. W sprawach jednak domowych wichrzy ciągle. Podczas bezkrólewia zostaje gorliwym stronnikiem cesarza i jest wprost jego jurgieltnikiem. Następnie przerzuca się na stronę Henryka Walezjusza i posłuje do Francji. Otrzymuje za to od dworu francuskiego obietnicę protekcji na hospodarstwo wołoskie. Po ucieczce Henryka wraca znów do cesarza i wszelką siła stara się przeprowadzić wybór Maksymiliana. W tymże czasie wichrzy mocno. Życie jego prywatne upływa na kłótniach, najazdach, wydzieraniu dóbr kwestionowanym innym posiadaczom i opędzaniu się kłopotom wynikłym z rzekomego małżeństwa z Francuzką, mimo iż księżna Beata była jeszcze przy życiu. Jest to chwila moralnego upadku Łaskiego. Natarczywe jego prośby zanoszone o pieniądze do cesarza robią jak najsmutniejsze wrażenie, na takich zaś błagalnych prośbach, listach i układach z posłami ubiegają całe miesiące. Gdy wbrew życzeniom większości możnowładców utrzymał się Stefan Batory, Łaski przeniósł się na czas jakiś do Wiednia, biorąc udział w sejmie ratyzbońskim i we wszystkich intrygach przeciw Batoremu prowadzonych. W tym czasie odwiedza Florencję, obsypywany łaskami przez Franciszka Medyceusza. Po powrocie ponownym do Wiednia zastaje tam posła Iwana Groźnego, Żdana Kwasznina, który ofiaruje mu żołd za pomoc w napaści na Rzeczpospolitą na współkę z cesarzem. Wówczas jednak uśpione sumienie porusza się w dumnym magnacie. Łaski mimo nienawiści do Batorego opatruje się, że chodzi tu o zdradę kraju i podział Rzeczypospolitej; wybucha więc w sposób mniej parlamentarny jak cny i mówi do posła: "Chłopie! by mi nie szło o dwór carski, tedy bym ci dał ten list zjeść w czymś niesmacznym i nauczyłbym cię ludzi uczciwych doświadczać. Aleć tak powiadam: Nie noś mi drugi raz takiego listu, bo pewnie zjesz". - Jakoż nie był to jeszcze wiek XVIII. Łaski tak dalece przejrzał w tej stanowczej chwili, że postanowił się wycofać z koniunktur przeciw Batoremu. Przyczynia się do tego i chwała, jaką król okrył się po zwycięstwie. Łaski więc wraca do kraju i odtąd jest wiernym stronnikiem królewskim. Występuje on czynnie w procesie Zborowskich jako oskarżyciel przeciw Krzysztofowi, który ze strony Iwana podobne odebrał propozycje. Zresztą życie jego zawsze jest burzliwe. Walczy on teraz o swój rodzinny Kesmark i stara się go wydrzeć z rąk różnych niemieckich i węgierskich zastawników. Po utracie Kesmarku wyjeżdża z niewiadomych i niewyjaśnionych przez autora powodów do Anglii. Przyjmowany przez Elżbietę jak udzielny książę, przez swoje przymioty, hojność i wykształcenie oraz sławę wojenną staje się podziwem Anglików. Miasta otwierają przed nim bramy i wydają uczty na jego cześć, uniwersytety zaś wydają dysputy. Wówczas to odbyła się i słynna dysputa Giordana Bruna z uczonymi angielskimi. Wzmianka o niej w Lewesie i o słynnym księciu polskim Alasco była właśnie dla Kraushara powodem poszukiwań, a następnie napisania monografii o Łaskim. Pobyt magnata w Anglii kończy się mniej sławnie. Zbytnia rozrzutność doprowadziła go do długów, a gdy ofiarowaną mu przez Elżbietę pożyczkę odrzucił - zmuszony był potajemnie opuścić Anglię. Czy Szekspir brał z niego wzór do swego Don Armanda w komedii swej zatytułowanej Stracone zachody miłości - jest wątpliwym. Jest to przypuszczenie i nic więcej. W czasie elekcji po zgonie Batorego, między innymi kandydaturami "piastowskimi" postawiona była kandydatura Łaskiego; nie miała ona jednak wiele widoków, gdyż jakkolwiek sława Łaskiego była wielka, nie miał on jednak opinii człowieka statecznego. Sam on stanął po stronie Zygmunta III i oddał mu pewne usługi tak w chwili sporu z Maksymilianem jak później, w czasie pobytu króla w Szwecji i zatargów z Karolem Sudermańskim. Z wiekiem przychodzi nareszcie i statek, dlatego ostatnie lata spędza Łaski już spokojniej na gojeniu ran zadanych fortunie i w troskach o syna Hieronima, młodzieńca wielkich nadziei. Pod koniec życia łączą Łaskiego stosunki przyjazne z Zamoyskim. Umierają obaj prawie współcześnie.
Przymioty Łaskiego przeważyły w opinii współczesnych jego wady, gdyż wyrażają się o nim przeważnie pochlebnie (Solikowski, Kochanowski etc.). Był Łaski dziwną mieszaniną dobrych i złych przymiotów. Leżały w nim w zarodzie wszystkie wady przyszłych możnowładców, które w końcu zgubiły Rzeczpospolitą. Łaski jednak był jeszcze zbyt dobrym patriotą, by przejść pewną granicę. Widać to z zajścia ze Żdanem Kwaszninem. Był to raczej człek niepohamowany niż zły, pyszny okaz nadmiaru życia, tak częstego w ludziach z czasów renesansu. Mimo iż był człowiekiem rozumnym i wytrawnym, nie podobna go było obrachować i zgadnąć, kiedy usłucha złego lub dobrego natchnienia. Jest to przy tym typowa postać i jako taka, wdzięczny przedmiot do monografii. Z drugiej jednak strony, wiódł on życie tak czynne, a sprawy jego tak były połączone z wielką ówczesną polityką i sprawami Rzeczypospolitej - że jego historia jest zarazem historią publiczną lat spółczesnych. Bezpośrednim wynikiem tego jest, że historyk Łaskiego ma do czynienia z nadmiarem materiału i jeśli nie chce pracy swej rozszerzać zbytecznie, musi stać się pobieżnym i poniekąd suchym. Nie umiał uniknąć tego i Kraushar, lubo nie jest to bynajmniej jego winą. Po prostu, zbyt wielka ilość wypadków nie chciała się mieścić w ramy monografii - niektóre sprawy są zatem ledwie dotknięte, inne opowiedziane po trochę. Potrafił jednak autor utrzymać wszędzie charakter wojewody w należytym oświetleniu, i to jest jego zasługą. W ogóle książka jest owocem pracy usilnej, opartej na źródłach. Jest ona ciekawą, ponieważ ciekawym jest sam człowiek, którego opisuje, byłaby zaś niezmiernie ciekawą, gdyby mogła być więcej malowniczą. Że ścisła nauka, oczytanie się w źródłach i budowa na dokumentach nie sprzeciwia się malowniczości, dowodem na to Kubala. Prawda, że Kubala ma najwięcej do czynienia z momentami dziejowymi, gdy Kraushar musiał objąć ogromny zakres czasu od r. 1533 do 1605 i opowiedzieć prawie wszystko, co się w tym czasie działo. Zważywszy na to, dziwić się tylko należy, że opowiadanie nie stało się jeszcze suchszym i bardziej pobieżnym.
27
Portugalia. Listy z podróży Adolfa Pawińskiego. Warszawa u Gebethnera i Wolffa, r. 1881. We wstępie dzieła autor uprzedza nas, że pierwotnym jego zamiarem było zdanie sprawy z treści obrad kongresu antropologicznego w Lizbonie, a później dopiero, zniewolony pięknością kraju, przekroczył pierwotny zakres i mówi o Portugalii, jej cudownej naturze, o charakterze, piśmiennictwie i języku. Książka wszelako nie jest wyczerpującym studium o Portugalii, jak z rozmiarów jej można by wnosić, ale szeregiem obrazów kreślonych pośpiesznie i opisem miejscowości, które autor zwiedził z członkami kongresu. - Niejeden z czytelników może spytać, co było powodem do obrania Lizbony przez świat naukowy na miejsce kongresu. Oto odkrycia pp. Ribeiro i Delgada, którzy w jaskiniach Portugalii znaleźli ogromne bogactwo kości ludzkich i zwierzęcych, krzemiennych narzędzi i skorup glinianych, słowem, niezliczone ślady istnienia przedhistorycznego człowieka. Nadto Carlos Ribeiro znalazł w formacji trzeciorzędowej kilkadziesiąt krzemieni, które, wedle niego, miały nosić cechy obrobienia sztucznego, i wyprowadził śmiały wniosek, że człowiek istniał już w trzeciorzędowej formacji. Kwestia trzeciorzędowego człowieka, l'homme tertiaire, jak go Francuzi nazywają, dawno już zajmuje świat naukowy. Dyskutowano w tej materii na poprzednich kongresach antropologicznych, a na ostatnim, zasiadającym w Paryżu w r. 1879, postanowiono zjechać się na miejsce odkryć p. Ribeiro i tam bliżej je zbadać. Dla małej Portugalii zjazd był wypadkiem historycznym. Toteż gościnni jej mieszkańcy wraz z królem Luizem i jego ojcem Fernandem wysilali się na przyjęcie gości. Wszędzie na drodze członkowie zjazdu spotykali tłumy ludu, hymny uroczyste, ognie sztuczne; król zaprasza na ich uczty, ojciec królewski oprowadza po pałacu, tłumaczy wszystkie osobliwości. Mają osobne pociągi, na stacjach znajdują czekające powozy, a w stosownej porze zastawione stoły. Między członkami zjazdu spotykamy głośne nazwiska, jak Quatrefages, Virchow i wielu innych. Człowiek trzeciorzędowy pobudził członków do namiętnych niemal dyskusji, a że Ribeiro znalazł swoje krzemienie w miejscowości zwanej Otto, gdzie były pokłady trzeciorzędowej formacji, zrobiono tam wycieczkę dla szukania, jak głosił program: des silexés creusés avec intention. Ale oprócz zmęczenia nic nie odnaleziono. Komitet złożony z członków miał bliżej rzecz rozpatrzyć. Ale po kilku burzliwych posiedzeniach, gdy zapytano, jak ostatecznie dałyby się sformułować wnioski komitetu, Virchow odrzekł, iż nie jest to zgromadzenie prawodawcze. Powagi naukowe zgodziły się jednak, że nie ma dostatecznych danych, by stwierdzić istnienie l'homme tertiaire, tym bardziej że co do okazów Ribeira zachodzi wątpliwość, czy były łupane umyślnie i czy zostały znalezione w trzeciorzędowej formacji. Inaczej rzecz się ma z człowiekiem czwartorzędowym. Już przed kongresem w Lizbonie człowiek ten nie należał do hipotez, a teraz Delgado przedstawił znalezione w jaskiniach Portugalii niezbite dowody jego istnienia, jako to: czaszki ludzkie trepanowane, kości łupane ludzkie i zwierzęce, narzędzia i wyroby z gliny. Na wycieczce naukowej w Mugem niemal każdy z członków znalazła jakiś zabytek. Mugem leży na pokładach czwartorzędowych i znaleziono tam mnóstwo muszelek przyniesionych z pobliskiego, ale niżej leżącego Tagu. Muszelki te służyły za pokarm ludziom czwartorzędowym. Autor nazywa więc to miejsce "śmietnikiem kuchennym" pierwotnego człowieka.
Kości ludzkie łupane, jakby dla wydobycia szpiku, dały nowy powód do sporów. Pan Delgado zarzucił troglodytom ludożerstwo. Inni przeczyli i znowu utworzyła się komisja z członków kongresu, której polecono bliższe rozpatrzenie tej sprawy. Tyle o kongresie. - Najbardziej interesującą częścią książki pana Pawińskiego są opisy samej Portugalii. Ciekawy to kraj do widzenia pod każdym względem - dla swego nieba, swego oceanu, bujnej roślinności południowej i odrębnych typów ludzi. Ciekawą ma też przeszłość i pamiątki historyczne. Luzytania przechodziła kolejno spod panowania Rzymian pod jarzmo Swewów, następnie uległa przewadze Maurów. Następnie w XV wieku wzniosła się do najwyższej potęgi, wysyłała śmiałych żeglarzy do odkrywania nowych światów i wydarła monopol handlu ze Wschodem wszechwładnej dotąd Wenecji, gdy Portugalczyk Vasco da Gama utorował drogę do Indii wschodnich. W r. 1500 portugalscy żeglarze odkryli Brazylię - i tak wschód i zachód stanęły przed tym małym krajem otworem.
Dziś mało wiemy o Portugalii. Rozpowszechnione jest mniemanie, że prędzej czy później ulegnie ona przewadze Hiszpanii. Niektórzy też uważają język portugalski za narzecze hiszpańskiego. Szanowny profesor twierdzi inaczej. Wedle niego jest to dzielny naród, który ma poczucie swej odrębności i nienawidzi wszystko, co hiszpańskie. Natomiast ożywiony on jest gorącym uczuciem patriotycznym, a dumny ze swej romantycznej przeszłości. Pod liberalnymi rządami Karola Luiza i jego ojca kształci się, dźwiga, rozwija i stanął już na wysokim stopniu kultury. Ma swoich uczonych i swoje bardzo rozwinięte dziennikarstwo. Poezja, jak wszędzie, tak i tu, znajduje się w przekwicie, jednak najnowsze pokolenie wydało Lacerdę, którego liryki rokują wielką przyszłość. Obecnie i tu króluje powieść, a w niej kierunek realistyczny. O języku portugalskim mówi prof. Pawiński, iż różni się on do tego stopnia od hiszpańskiego, że sąsiedzi nie rozumieją się wzajemnie. Obie mowy wyrosły wprawdzie ze wspólnego pnia, ale innym ulegając wpływom, na dwa odrębne wykształciły się języki.
W ogóle kreśli p. Pawiński bardzo dodatni obraz społeczeństwa portugalskiego i dużo mówi o malowniczości kraju. Doznaliśmy tylko pewnego rozczarowania co do samej Lizbony. Miasto jest ponure, o wąskich ulicach, i nie zawiera nic ciekawego pod względem architektonicznym ani w tej części miasta, która nie uległa trzęsieniu ziemi, ani w odbudowanej. Kobiety portugalskie nie odznaczają się pięknością, liczne bowiem krzyżowanie się z Żydami i w Brazylii skaziły piękny typ pierwotny.
Dla cudzoziemca najwięcej interesu przedstawia Koimbra, gdzie w budowach przechowało się najwięcej charakteru maurytańskiego, i Braga, bardzo charakterystyczna mieścina. Najciekawszym jest jednak tło obrazów - natura. O tym tle, o tych wspaniałych krajobrazach mówi p. Pawiński szeroko i kwieciście.
W tym nadmiarze kwiatów i obrazów, ładnych, ale nie kreślonych ręką mistrzowskiego stylisty, leży nawet ujemna strona książki. Z drugiej strony, gdyby mniej systematyczności w opowiadaniu, która czyni je przewlekłym - książka straciłaby na rozmiarach, ale zyskałaby pewnie jeszcze więcej czytelników.
28
Bratnie dusze Sewera. Lwów, r. 1881, wydanie Gubrynowicza. Powieść ta, którą w swoim czasie drukowaliśmy w naszej gazecie, należy do tych sympatycznych opowiadań, które czyta się z zajęciem, a kończy z jakimś dobrym, spokojnym uczuciem ciepła. Dla czytelników, którzy nie pamiętają treści Bratnich dusz, podajemy tu ją w skróceniu. Rzecz dzieje się w Anglii. Stary oryginał Smile (czytaj Smaił) odnajduje na ulicy chłopca, który oświecając świeczkami wykonany przez siebie na chodniku obraz, zarabia w ten sposób pensy od przechodniów, a zarazem marznie. Smaił widzi w chłopcu talent i przygarnia go w imię społeczeństwa i dla społeczeństwa. Jest to poczciwy dziwak, który stworzywszy sobie teorię o społeczeństwie, o obowiązku służenia mu, szuka wszędzie talentów, bierze je w opiekę i przestrzega ich oryginalności. Smaił jednak oszukuje trochę siebie samego, bo jakkolwiek wierzy szczerze w swoje teorie, wszelako robi, co może, dobrego, głównie z tego powodu, że ma nadzwyczaj poczciwe serce i jakieś wspomnienie, jakąś Ją, dla której pamięci żywi cześć nieograniczoną. Gdy mu się uda jakiś zacny czyn, mówi sam do siebie: "Samuelu, Ona dziś z ciebie kontenta" - i rozrzewnia się. Zresztą, równie jest zabawny jak zacny i od razu podbija nie tylko serce, ale i humor czytelników. Po przygarnięciu małego Karola przygarnia z kolei i mała Jess i hoduje dwoje dzieci nie szczędząc im serca, pieniędzy i oryginalnych przestróg. Dzieci udają się. Karol zostaje znakomitym malarzem, Jess równie znakomitą artystką. Odtąd zaczyna się druga część powieści, w której, ku wielkiemu zmartwieniu czytelników, Smaił mniejszą już gra rolę. Może on tylko przypatrywać się biernie swoim dzieciom, dzielić ich smutki i odczuwać radość. Może serdecznym, ukrytym jego życzeniem było, by dzieci pokochały się i pobrały, ale życzenia z początku nie spełniają się. Karol kocha śliczną młodą lordównę, Jess - młodego lorda. Dopiero później, znacznie później, gdy oboje złamani i zawiedzeni spotykają się na obcej ziemi, wspomnienia przyjaźni dziecinnej różowieją zwolna i zmieniają się w miłość. Wszystko wreszcie kończy się jak najlepiej, młodzi łączą się z sobą, a stary olbrzym Smaił znajduje przy ich ognisku serca kochające i niezmącony spokój.
- Gdyby tu Ona była!... - powtarza ze zwykłym westchnieniem, patrząc na szczęście dzieci.
- Więc któż jest ta, której pamięć tak czcisz? - spytała Jess.
- Polka - odparł jednym wyrazem i z dużych oczu, po płaskiej, lecz sympatycznej twarzy stoczyły się dwie łzy.
Zakończenie niespodziane, ale oryginalne i sympatyczne. Całość jest bezpretensjonalna, ale miła. Sewer pisał wiele lepszych rzeczy, jak np. Przybłędy, gdzie talent autora, wszedłszy na nowe drogi, od razu się ukazał. Druga zwłaszcza część powieści znacznie jest słabsza od pierwszej, gdy losy dwojga dzieci zmieniają się w zwykły romans. Wszelako całość czyta się z zajęciem i przejmuje ciepłem, którym sama jest przepełniona.
29
Wbrew opinii. Powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2. Nakład M. Orgelbranda, r. 1882. Jest to powieść charakterów, zakreślona na szeroką skalę i pisana, jeśli można się tak wyrazić, w stylu szkoły dawniejszej. Nie ma w niej artystycznego wyrobienia szczegółów, misterności, tudzież obrazów natury i rzeczy. Autorowi chodzi głównie o przeprowadzenie charakteru przez różne fazy stopniowego w życiu rozwoju, dochodzi zaś do tego celu opowiadając spokojnie, zwolna i równo, nie kładąc nacisku na pojedyncze momenta i trzymając się w sferze ogólnych określeń, które pojedynczo brane, nie bywają zbyt barwne, ale razem wzięte, tworzą konsekwentną całość. - Bohaterką opowiadania jest kobieta, w której głowa góruje nad sercem. Jest to istota ponętna i świetna, pełna talentu, wrażliwa, chciwa wiedzy, z umysłem otwartym dla wszelkiego rodzaju idei, ale pozbawiona dobroci i głębszych podstaw moralnych, niespokojna i próżna. Jak przymioty jej pozbawione są moralnego fundamentu, tak znów wady znajdują go w egoizmie i górującej nad wszystkim miłości własnej. Częstokroć oszukuje ona samą siebie, częściej jeszcze ludzi innych, tak zaś zatraca przez takie postępowanie wszelką szczerość, że w końcu pozowanie staje się jej drugą naturą. Jeśli spełnia jakieś dobre czyny, jeśli wygłasza szlachetne idee, to bierze je ze strony tylko estetycznej, nie zaś moralnej, czyni to dlatego, że może się sama podziwiać i innym wpoić podziw. Stąd szuka wszędzie pozorów, nie istoty rzeczy - i jest wiecznie aktorką, która usiłuje grywać podniosłe role, ale w gruncie ma oschłe i zepsute serce. Talent pisarski, jaki posiada, prowadzi ją tym bardziej na rozdroże, bo podnieca w niej miłość własną aż do chorobliwej potworności. Ten charakter błyskotliwy, a czczy, pojęty i przeprowadzony jest konsekwentnie, a przy tym jest oryginalnym pomysłem powieściopisarskim. Należało go może tylko starannie wyrzeźbić, w całości skrócić, a w wykonaniu lepiej uplastycznić. Teza moralna autora jest jasną. - Wedle niej kobieta choćby z bardzo otwartą głową, ze świetną powierzchownością i edukacją, z wrażliwością, talentem, może stać się nieszczęściem dla męża, dzieci i siebie samej, jeśli nie posiada natury szlachetnej i czystej. Wpływ męża może okiełznywać wady i hamować postępki, natury jednak samej zmienić nie może. Bohaterka opowiadania była żoną rozumnego i dzielnego człowieka, w którym rozum równoważyła prawość. Częstokroć uznawała mimowolnie jego wyższość, ale to właśnie, co by jednało mu serce kobiety prawdziwie dobrej, tę próżną i wrażliwą, a zazdrosną jak liczy aktor lub autor, tylko zniechęcało. Koniec końcem, kochana i otaczana opieką, nasza bohaterka porzuca jednak męża i dziecko i kończy jak awanturnica. Wrażenie, jakie sprawia ten charakter, wychodzi poniekąd na niekorzyść całej książki. Jeżeli bohaterem lub bohaterką powieści ma być charakter ujemny to jedno z dwojga: albo musi on być wysoce tragicznym, albo pojętym satyrycznie - inaczej powieść sama nie będzie sympatyczną. Laura w powieści Grudzińskiego, lubo konsekwentna, pojęta i obserwowana dobrze, budzi od początku do końca niesmak w czytelniku. Autor wrażenia te stara się zatrzeć wprowadzając wiele innych postaci jaśniejszych - nie zdołał jednak nakreślić ich tak, by byli prawdziwymi ludźmi, nie zaś postulatami. Mąż Laury, Sępiński, jest człowiekiem słabym, a przy tym wygląda on jak morał, nie jak indywidualność, którą czytelnik widzi i która go interesuje. Dzieje się to w wyższym jeszcze stopniu z innymi postaciami. Przede wszystkim są one tylko złe lub dobre, brak im zaś cech temperamentowych lub typowych. Te, które mają być typami, jak stryj Sępińskiego, hrabia Oksza, literat Rufin Jastrzębiec itd., są powszedni lub traktowani zbyt pobieżnie. W ogóle zaś dużo figur wchodzi do powieści, wskutek czego muszą być zbywane ogólnikami lub rysami chwytanymi tu i owdzie z żywych osób, co jest metodą nieszczególną. Z drugiej strony, rozstrzela się przez to interes powieści i zatraca się plastyka. W ogóle Wbrew opinii jest powieścią pisaną dobrze. Znać w niej pióro wprawne, spokojne i dojrzałe - ale brak jej tego, czym p. Grudziński powinien się właśnie, jako poeta, odznaczać, tj. piękności, wyższego polotu i siły.
30
Tylko doktor. Szkic powieściowy przez Henryka Glińskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Warszawa, r. 1882. Jest to szkic w całym znaczeniu tego wyrazu, czyli plan do powieści, która dopiero rozwinięta i wykonana, mogłaby nabrać znaczenia. Oczywiście, wszystko zależałoby od wykonania, które w wielu razach wynagradza wady kompozycji. Wady te w szkicu p. Glińskiego płyną z braku związku wewnętrznego między samą bajką powieściową a dość znacznym epizodem opowiadającym dzieje stryjecznego brata bohatera, jego studenckie biedy i miłość. Treść opowiadania głównego w niczym się z tym epizodem nie łączy. Polega on na zawodzie, jaki syn jedynak sprawił swemu ojcu sędziemu. Sędzia chciał zrobić synka inżynierem, synek zaś został doktorem. Stąd rozczarowanie, gniewy, kłopoty i trochę scen patetycznych lub komicznych, których ogół mało jednak przedstawia interesu i należy do rzeczy arcypowszednich. Powtarzamy, że tylko świetne wykonanie mogłoby wynagrodzić czczość pomysłu - wykonania zaś takiego być nie może w szkicu.