Henryk Sienkiewicz

Bez tytułu

VII

Teatr Letni - Mazepa - Przyjemności miejskie - Ulewy i upały - Kurz - Ulica Marszałkowska - Nasze bruki wobec
postępu - Mleczarnie i miłość - Teatr niemiecki w "Alkazarze" - Uroczystość Bożego Ciała - Jarmark wełniany - Wyścigi

Tak tedy Teatr Letni rozpoczął się zaprzeszłej niedzieli, a rozpoczął się bardzo poważnie, bo od Mazepy. Upały panujące na kilka dni przed przedstawieniem zdawały się zachęcać i namawiać Melpomenę, aby i ona raz przecie odetchnęła świeżym powietrzem i wonią rozkwitłych kasztanów, którą wieczorne powiewy przesycają ogrodową atmosferę. Zmęczona Muza nie oparła się ponętnej pokusie i... o zdrado niegodziwa! omal nie przypłaciła tego zdrowiem, a w najlepszym razie katarem. W niedzielę bowiem było zimno, chmurno i wietrzno. W Letnim Teatrze, który nie tylko letnim, ale zupełnie chłodnym się wydawał, wiatr wyprawiał harce jak na rozstajnych drogach, pochylał migotliwe płomienie świateł, rozrzucał misterne grzywki na czołach dziewiczych i widocznie, rozczulony losami Amelii, gwizdał sobie rzewnie żałośliwe piosnki pod dachem, jakby dla wyręczenia orkiestry, której zgrabiałe ręce tępo jakoś chodziły w międzyakcikach.
Publiczność także zachowywała się chłodno, czemu zresztą i dziwić się nie należy. Złe humory były widoczne, a nigdy człowiek nie jest mniej zdolny do wzruszeń, jak kiedy napadnie go zły humor. Toteż w chwili może najbardziej wzruszającej, gdy zamknięta w więzieniu Amelia mówi do starego sługi:

Powiedz, że pod tym ołowianym dachem
Zimno mi - ja mam febrę...

jakiś gruby jegomość siedzący obok mnie zawołał:
- E! żeby ona wiedziała, jak nam tu pod tym drewnianym dachem zimno, to by się z nami nie pomieniała z pewnością!
To rzekłszy, bez śladu rozczulenia, podnosił kołnierz paletota, zapinał się na wszystkie guziki i mruczał:
- Oto są przyjemności miejskie w lato.
Istotnie, iluż to humorystów, rysowników i pisarzy, można powiedzieć, znęca się nad przyjemnościami wiejskich mieszkań, kiedy tymczasem ma i miasto swoje, wcale nie gorsze i wcale nie mniej godne ołówka lub pióra przyjemności. Jak miłym jest na przykład widok po ulewnym deszczu, kiedy ulicami huczą i pienią się bujne, pełne mniejszych i większych wodospadów potoki, kiedy bruk pod falami znika sprzed naszych oczu, a przechodzień pogrążając nogę w chłodne wody, nie wie, czy trafi na grunt kamienisty, czy na pokład błota, czy na koniec na jaki ściek otwarty. Wówczas brak tylko gondoli, a Warszawa mogłaby walczyć o lepsze z Wenecją. Nie wszystkim to się wprawdzie podoba; niektórzy krzyczą na gwałt o kanalizację; ale są to zmaterializowani i bezduszni zwolennicy nowości, którzy jakieś zagraniczne wymysły ośmielają się wyżej stawiać nad nasze czysto swojskie widoki natury.
Inne znów przyjemności pociąga za sobą pogodny i skwarny dzień letni, kiedy to słońce, odbite od murów, oślepia oczy, nogi lgną w asfalt, a atmosferę przepełniają tumany kurzu. Pod względem kurzu niektóre ulice są szczególniej uprzywilejowane. Tradycja jeżeli nie niesie, to mogłaby nieść, że na przykład Marszałkowska ulica zbudowana była na rozstajnych drogach, gdzie za króla Ćwieczka "złe" wyprawiało harce na przestrach podróżnym. Istotnie, dzieją się tu nieraz rzeczy zadziwiające. Idziesz sobie na przykład w najspokojniejszy dzień, kiedy powietrza nie wzrusza najlżejszy powiew wiatru, raptem przed tobą lub za tobą zakręci się coś na bruku ulicznym, zaszumi - i ni stąd, ni zowąd podnosi się słup kurzawy, zbliża się zwolna, potem prędzej i jeszcze prędzej, rośnie, wzmaga się, rozszerza, potężnieje, na koniec - jeden olbrzymi oddech i na ulicy robi się ciemno z dwóch powodów: raz wskutek kurzu, a po wtóre, że wszyscy zamykają oczy. Wtedy to dorożkarze wołają: "na bok!", czy jest potrzeba, czy nie ma, dla pewności dzwoni omnibus żelazny, ganiana wiatrem płeć piękna puszcza się mimowolnego truchcika, a ty, mój miły przechodniu, zamykasz oczy, usta - słowem, wszystko, co możesz, wyciągasz przed siebie laskę i po niedługiej chwili trafiasz na coś miękkiego.
- Mój panie, co to za żarty? - pyta się głos, po którym poznajesz, że osobą pytającą jest kobieta.
- Ach! przepraszam panią najmocniej.
- Co ci ten pan uczynił? - odzywa się nagle drugi, gruby i groźny głos męski.
- Postawił mi laskę na nodze.
- Jak pan śmiesz stawiać mojej żonie laskę na nodze?
Ty, czytelniku, nie odpowiadasz już więcej, a korzystając z tego, że i pytający nie mogą również oczu otworzyć, dyskretnie usuwasz się na bok. Po chwili tuman przechodzi, znów cicho i spokojnie, a kurz spada, jakby dla nabrania sił do nowego rzucenia się na oczy ludzkie.
I tak bez końca.
Mniej przesądni tłumaczą ten fenomen nie tradycją prawiącą o harcach szatańskich, ale sposobem zabrukowania ulicy. Nasypano (mówią) między kamienie żwiru pomieszanego z miałem - i oto powód. Nie przesądzając, które z powyższych zdań słuszne, powiemy tylko, że jeżeli w wielu rzeczach naśladujemy zagranicę, w kwestii bruków mamy na pewno swoje własne a chwalebne i oryginalne pojęcia. Mój Boże! Spierają się np. ludzie, czy sztuka istnieje dla sztuki, czy dla pożytku? Można by odpowiedzieć: jak jaka sztuka - sztuka na przykład brukowania istnieje bez żadnej kwestii dla siebie samej. Ma też ona swoje tajemnice, niby owe rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Kto by na przykład podjął się wytłumaczyć, dlaczego asfalt kładzie się tylko do połowy ulicy: czy tak sobie, dla rozmaitości, czy nie tak sobie... ale z jakimś celem, którego umysły ludzi pospolitych żadną miarą zbadać nie mogą?
Bo że stare, powykrzywiane i poszczerbione kamienie wyjmuje się z jednej ulicy, aby nimi zabrukować drugą, a dawnymi drugiej - trzecią itd., to już łatwiej zrozumieć. Tak postępuje i rozsądna matka, która suknie za ciasne już dla starszej córki oddaje młodszej, a gdy i ta z nich wyrośnie, to jeszcze młodszej. Jest to chwalebna oszczędność. Ulice są jak siostry: jedna dodziera szaty drugiej.
Ale już dosyć o brukach. Prawdziwy mieszczanin szuka latem miejsc nie brukowanych, a porośniętych drzewami; pójdźmy więc za nim w te zwłaszcza, gdzie, jak np. do Saskiego Ogrodu, nie chodzimy co dzień.
A tu, mój czytelniku, zawiodę cię do naszych mleczarni. Jeżeli w dzień zgrzałeś się, zapociłeś, zakurzyłeś i zmęczyłeś, chętnie wieczorem podążasz pod chłodne dachy płócienne, gdzie wiatr potrząsa liściem drzew, gdzie czuć zapach razowego chleba i serwatki, gdzie kwaśne mleko, ukryte pod cienkim płaszczykiem śmietany, przejmuje chłodem atmosferę - i gdzie wesołe nimfy roznosząc nabiał wśród śmiechu i gwaru uprzyjemniają ci chwile. Mleczarnie są zarazem i szkołą dla młodzieży, która ukończywszy dzienne studia w budkach z wodą sodową, śpieszy tu wieczorami uczyć się towarzyskiego szyku i galanterii dla płci niewieściej. Wówczas to będziesz podziwiał z jednej strony zapas dowcipu i humoru naszych złotych i pozłacanych młodzieńców, z drugiej - zręczność posługujących nimf, które nawoływane ze wszystkich stron, zatrzymywane, ciągnięte za wszystkie części ubrania, umieją jednak wywikłać się z owego labiryntu rąk, nóg i nawoływań, umieją odpowiedzieć na każdy dowcip, na każde słówko, oddać uśmiechem za uśmiech, a nade wszystko nie rozlać ani kropelki mleka.
Ustronniejsze, mniej zwiedzane a więcej zacienione mleczarnie służą nawet czasami za przytułki dla pełnoletnich... par zakochanych. Wówczas to urocze zaklęcia miłosne i szmer pocałunków mieszają się z brzękiem kuflów. Znamy jedną taką mleczarnię, do której nie radzilibyśmy żądnej matce prowadzić małych lub półdorosłych córek, albowiem przesiadujące tam pary wyrażają wzajemne afekta z taką precyzją i energią, że mimo woli mogą zaznajomić z ars amandi takie nawet istotki, które o tych wiiałych uczuciach nie miały dotąd najmniejszego pojęcia.
Do wszystkich tych powyższych rozrywek i przyjemności przybyły nam i teatrzyki letnie po ogródkach. Specjalny nasz sprawozdawca poznajomi czytelników z polskimi przedstawieniami w "Alhambrze" i w "Eldorado", my - ponieważ niemiecki teatrzyk w "Alkazarze", jako niewiele nas obchodzący, nie należy do rubryki teatralnej "Gazety Polskiej", wspominamy o nim jako o brukowej wiadomostce w felietonie. Teatr, a raczej teatrzyk ten liczy widocznie tylko na poparcie swoich rodaków, kiedy nawet afisze nie ogłaszają programów po polsku. Pierwsze przedstawienie jednak podobało się zwolennikom i... czcicielom... Gambrinusa. Na dowód przytaczamy rozmowę, jaka miała miejsce po skończeniu sztuki przy wyjściu:
- No, jakże się panu podoba? - pytał swego towarzysza jakiś otyły i niemłody już jegomość.
- Podoba mi się. Jest, panie, świeżość i moc! Muszą je w lodzie trzymać.
- Kogo?
- Beczki.
- Ale ja pytałem nie o piwo, tylko o sztukę?
- Ehe! o sztukę? Przyznam się panu, że niewiele słyszałem, bo mnie tak jakoś rozebrało, że trochę się zdrzemnąłem.
Rozmowa ta przypomina nam inną, jaka miała miejsce dawniej w jednym z salonów literackich. Podczas gdy jakiś tytułowany literat czytał swój utwór, pewien lubownik i mecenas sztuki, który spał był już od kwadransa, pochyla się nagle przez sen i uderza głową o ramiona swego sąsiada.
- Przepraszam pana najmocniej.
- Nic nie szkodzi.
- Zlituj się pan i powiedz mi prawdę, dawno ja już śpię?
- Nie wiem, boś mnie pan w tej chwili obudził.
Istotnie, gorąco uspasabia do drzemki, sypiają więc ludzie i w towarzystwach, i w teatrach, i w ogródkach. W danym wypadku składa się to na zamyślenie lub kontemplację.
Warszawa jednak nie ma wcale fizjonomii zaiej, owszem, z rozmaitych przyczyn panuje w niej ruch niezwykły. Ostatnia, czwartkowa uroczystość Bożego Ciała zgromadziła wedle starego zwyczaju ogromne tłumy pobożnych. Wśród pieśni kościelnych i odgłosu dzwonów fale ludu przelewają się z ulicy na ulicę, od jednego ołtarza do drugiego. Miasto, a raczej główne ulice przedstawiają wówczas prawdziwie wiiały widok. Ponad głowami tłumów wznosi się dym kadzideł i pływają w powietrzu różnobarwne chorągwie; strojne dziewczęta sypią kwiaty pod nogi duchownym, a z chwilą kiedy kapłan wszedłszy na stopnie ołtarza i zwróciwszy się do ludu podnosi promienistą, błyszczącą w słońcu monstrancję, chylą się nagłym ruchem chorągwie i tłumy niby kłosy zginają się ku ziemi.
Ostatniej uroczystości niemało przeszkadzała zmienna i kapryśna pogoda. Do samego wieczoru chwilami to ciął silny, ulewny deszcz, to znowu spośród rozdartych i zapłakanych chmur strzelały wesołe promienie słoneczne oświecając zręby ołtarzów, chorągwie lub przeglądając się w jeziorkach, jakie na placach i ulicach utworzyły wody deszczowe. Wieczorem dopiero niebo wyczyściło się na całym horyzoncie, a świeża, wonna atmosfera mimo wilgoci ściągnęła jeszcze niemało spacerujących do ogródków i ogrodów.
Do ożywienia miasta przyczynia się także niemało jarmark świętojański. Od czasu do czasu toczą się zwolna po ulicach ogromne, ładowne wańtuchami wozy, zdążając zwolna na plac targowy. Na samym placu ruch także niemały, a lubo spodziewano się większego dowozu wełny, przecie wagi nie próżnują, a drzemkę zmęczonych upałem urzędników wagowych przerywają raz wraz świeżo przybyłe partie wańtuchów. Koło wag i zagród, w których beczą spotniałe, krętorogie, przysłane na okaz tryki, kręcą się nasi wąsaci, o opalonych twarzach wieśniacy, kupcy niemieccy i na koniec ci, bez których nic się u nas nie dzieje - Żydkowie-faktorzy. Największy ruch panuje w przedpołudniowych godzinach; wówczas to słychać ożywione rozmowy, wzajemne zaklinanie się, targi, przybijania kupna itp. Kupiec daje cenę, wieśniak chce wyżej, rozchodzą się - faktor godzi ich, zbliża, zaklina na wszystkie świętości, wzywa na swoją głowę wszelkich nieszczęść przewidzianych w Starym Testamencie, przysięga na własne dzieci, że chce tego, aby jasny pan dobrze sprzedał; życzy sobie samemu, żeby do domu nie doszedł, żeby go tyle a tyle porwało - jeżeli mu o co innego chodzi, jak tylko o zgodę; szepce do kupca, namawia i przekonywa szlachcica, zapewnia go, że kupiec głupstwo robi dając taką cenę, że się oszukuje - na koniec wzrusza wieśniaka i przyprowadza interes do skutku.
Kupcy śpiewają zwykła, coroczną piosenkę, że wełna nie dość szlachetna, że źle myta itp., wieśniacy znowu, jak zwykle, narzekają na ceny, skarżą się na Australię, na Niemców, którzy zawsze u nas korzystają itp.
Słowem, nie braknie wieśniakom kłopotów - ale, szczęściem, i rozrywek. Trudno twierdzić na pewno, czy do tych ostatnich należy robienie sprawunków według litanii spisanych w domu przez magnifiki i córeczki. To pewna, że znakomita część wełny, zmienionej w ruble lub talary, nie wyjeżdża już na wieś, ale zostaje w magazynach mód, a raczej wyjeżdża na wieś w postaci kapelusików, szynionów, koków itp. fioków, które następnie dostarczają wątku do rozmów i wzajemnego obgadywania się w niedzielę po mszy.
Narzekamy wszyscy na złe czasy, na brak pieniędzy, na szerzące się coraz bardziej bankructwa, na wychodzenie majątków z naszych rąk itp., przy czym winę składamy na okoliczności. Ani słowa, rozmaite, niedawno przeszłe i teraźniejsze okoliczności niemało przyczyniają się do ogólnej biedy; ale mimo to przyznajmy uderzywszy się w piersi, że niemałym jej powodem jest zbytek. Jeżeli ojciec, zostawiając synom majątek, dzieli go, dajmy na to, na trzy części, zatem każdy z synów, jako mający trzecią część tego, co miał ojciec, winien wydawać trzy razy mniej i żyć trzy razy oszczędniej. Czy tak bywa? Wątpimy. Każdy, nie oglądając się na przyszłość, żyje tak, jak był z dzieciństwa przyzwyczajony, i mając trzy razy mniej niż ojciec, wydaje, jeśli nie trzy razy więcej, to przynajmniej tyle. Stąd utrata majątków, upadek gospodarstw i ruina ogólna. Rzecz zdaje się być prostą i jasną jak dwa a dwa - a jednak nie chcemy jej zrozumieć. Wygrywa na tym szyk zewnętrzny, ale traci i traci kieszeń. Czasy są w istocie złe, ale ich między nami nie znać. Choć bieda, to hoc! Śpiewamy tę piosenkę wszyscy, coraz cieniej wprawdzie, ale coraz wyraźniej. Kto by chciał przekonać się, czy felietonista ma rację, ten dla przypatrzenia się zbytkowi, strojom, liberiom, pojazdom i koniom uda się na przykład w Aleje Belwederskie, w poobiedniej spacerowej porze, albo jeszcze lepiej - na wyścigi.
Wyścigi! ta wielka uroczystość w życiu naszych sportsmanów rozpoczęła się z dniem wczorajszym. Mnóstwo powozów i pieszych zgromadziło się naokół sznurów i mety, ze drżeniem niecierpliwości oczekując dzwonka, który miał dać hasło do biegu. Tymczasem w hipodromie, gdzie zgromadziło się fine fleur towarzystwa, rozprawiano we wszystkich, z wyjątkiem swojskiego, językach; popisywano się końmi, robiono "kurę" damom siedzącym w powozach, zakładano się stawiając "trzy przeciw jednemu" - słowem, bawiono się we Francuzów, Anglików i tym podobne modne gry, które u nas coraz bardziej wchodzą w użycie. Podobno mamy do takich gier talent i udajemy Anglików tak, że sami Anglicy nie umieją być takimi wybornymi Anglikami.
Powyższe uwagi przerwał dzwonek dający hasło do biegu. Ucichło wszystko...
Podajcie mi pindarową lutnię - rozpoczęły się igrzyska... W dwóch pierwszych wyścigach przepowiednia "Kuriera Świątecznego" sprawdziła się, albowiem nagrody wszystkie wziął, jak zwykle, p. Grabowski. W pierwszym koń jego "Lavalier" wyprzedził nie tylko "Aldonę" p. Mysyrowicza, ale samego nawet "Czarta", którego nadesłał p. Niemcewicz. W drugim wyścigu "Świtezianka" i "Grand Daniel" nie zawiodły także dobrej opinii, jaką o koniach p. Grabowskiego ma tutejsza publika, i pobiwszy konie p. p. Potockiego i Sanguszki, otrzymały palmę zwycięstwa.
Trzeci bieg, w którym palma zwycięstwa miała wielce ponętną postać dwóch tysięcy rubli, roznamiętnił w niezwykły sposób publikę. Zakładano się o dość znaczne sumy: jedni trzymali za "Foksarym", znanym z szybkości koniem p. Grabowskiego; drudzy, bacząc na poważny wiek "Foksarego" (lat 9), stawiali za innymi biegunami. Tym razem sprawdziło się przysłowie: "Do czasu dzban wodę nosi". "Foksari", uwieńczony w tylu gonitwach zwycięzca, niosący na sobie zakłady tylu swych admiratorów, nie spełnił ich nadziei. Na próżno rozgorączkowana publika, biegnąc na przełaj przez hipodrom, śledziła każdą minutę walki. "Foksari" nie biegł, jak zwykle, najpierwszy, a nagrodę wziął młodszy i szczęśliwszy współzawodnik, "Wadim".
W czwartym biegu zwyciężyła "Babetta", klacz hr. Alfreda Potockiego, w piątym zaś, z przeszkodami, w którym jeździli sami panowie, zwycięstwo wahało się długo, na koniec prześcignął wszystkich p. Rozen.
Tak odbyły się pierwsze gonitwy. Zwycięzcy i zwyciężeni rozjechali się do domów - a ja, który tam byłem, jakom widział, tak opisałem. Jeżeli zaś koniecznie chcecie, czytelnicy, wiedzieć, do czego wyścigi służą, jaki z nich pożytek i jaki z nich sens moralny - to odmalujcie go sami. Ja nie potrafię.

[powrót]