Henryk Sienkiewicz
Sprawy bieżące
I
[Komedia Zofii Mellerowej pt Zyzio]
Każdy kto tylko z uwagą śledzi za różnymi zwrotami w naszym komediopisarstwie, z łatwością mógł dostrzec, że w ostatnich czasach komedia nasza schodzi coraz bardziej na grunt tendencyjny i przestając obracać się wyłącznie w sferze intrygi lub charakterów, przybiera nowy jeszcze żywioł, którym bywają pewne idee, tak zwane kwestie społeczne.
Takim charakterem odznaczają się prace Narzymskiego (Epidemia, Pozytywni), Aleksandra Fredry (Obce żywioły), taką na koniec wybitną tendencyjnością cechuje się i ostatni utwór pani Mellerowej pt. Zyzio.
Autorka usiłuje ukazać w Zyziu na zgubne skutki wychowania naszej młodzieży. Pytanie mniej więcej nastręcza się takie: kto ma chować młodzież naszą; odpowiedź: szkoły - nie wystarcza. Szkoła daje wiedzę kosmopolityczną i bezbarwną, potrzeba ją więc zabarwić na swojski sposób i rozegrzać, a dalej szkoły i uniwersytety dają (jeżeli) tylko wiedzę i nic więcej, a gdzież ten potężny czynnik, w życiu tak prywatnym jak i obywatelskim niezbędny, koło którego wiedza powinna dopiero się nawijać jak nić około kłębka. Siła moralna ma być kośćcem duchowego organizmu - wiedza jego ciałem. Siła moralna ma być ciepłem wiedzy i duszą czynów. Dawna dewiza naszego pisma mówiła: "Wiedza to potęga!" Dziś dodajemy - i huragan jest potęgą, ale wszelka potęga może być dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Otóż, aby wiedza jako potęga była pożyteczną, potrzeba na to, aby w praktykę społecznego żywota wprowadzała ją za rękę siła moralna. Ale teraz, wracając do naszej młodzieży, jeżeli nie szkoły, nie uniwersytety, nie żadne zakłady publiczne szczepią moralność w jej serca, któż więc ma ten błogi czynnik szczepić i kto go ma doglądać. Odpowiedź łatwa - rodzina, a wreszcie ta, która jest duszą domu i rodziny - matka. Tu jednak rodzi się nowa uwaga. Matka wtedy tylko potrafi zaszczepić one zasady w swe dzieci, jeżeli oprócz kochającego serca będzie miała i umysł jasny, trzeźwy, umiejący odróżnić drogi, po których kroczy uczciwość i praca, od dróg pychy, próżniactwa, egoizmu i wszelakiego warcholstwa. A czyż wszystkie nasze matki stoją na wysokości swego zadania, czy w ogóle kobieta nasza jest tak chowaną, aby mogła i umiała podołać ciężkim obowiązkom matki? Autorka na powyższe pytania odpowiada stanowczo przecząco i modo exempli przedstawia wszem wobec i każdemu z osobna Zyzia jako żywy i z życia wzięty dowód, że często bywa inaczej.
Ten "Zyzio", syn bogatych przemysłowców, państwa Domeckich, jest to sobie gagatek, jakich tysiące kręci się po świecie - taki ot mamin synek, któremu zawsze wszystko było wolno, którego psuła i pieściła matka, a ojciec, jeżeli nie psuł, to przynajmniej psuć nie bronił, bo zajmował się nie synem, ale fabryką, a zresztą we wszystkim żonie ulegał.
Sztuka rozpoczyna się w chwili, w której gagatek wraca z Paryża, gdzie bawił dla studiów nie medycznych wprawdzie - bo znieść nie mógł dyssekcji; nie prawnych - bo czuł dziwny wstręt do kodeksu Justyniana; nie agronomicznych na koniec - bo nie, ale dla studiów... których sam sobie nie umiał przypomnieć ani nazwać, kiedy go o to pytano. Ale Zyzio przywiózł natomiast z Paryża - jeżeli nie naukę, to co innego, a mianowicie dobry akcent, paryski szyk i na koniec przyjaciela, barona Szerszenia herbu Truteń, który pomagał mu stawiać pierwsze kroki na szerokiej drodze szyku, komfortu, hulatyki i wysokich znajomości.
Wkrótce też okazały się praktyczne skutki paryskich studiów. Matka znalazła Zyzia niezrównanym, niedoścignionym ideałem dobrego tonu i skończoności; wycałowała, wypieściła; ojciec, za namową mamy, kupił mu wioskę, i Zyzio począł gospodarować - nie na roli wprawdzie, ale na zielonym stoliku, ciągle pod przewodnictwem światłego barona Szerszenia.
Gospodarstwo takie szło dobrze; nakłady jednak o tyle przenosiły dochody, że wkrótce trzeba było zaciągnąć jeden dług, drugi, trzeci, dziesiąty; aż wreszcie przychodzi chwila, w której lichwiarz odmawia pieniędzy - a tu dług karciany albo jak się mówi w języku rycerzy zielonego stołu: "honorowy" spłacić trzeba natychmiast, Zyzio tedy wpada w kłopoty nie żartem. Matka, której spowiada się ze wszystkiego, pociesza go wprawdzie, pieści i uspokaja, jak może. Jej się to zdaje bardzo naturalnym, że "robaczek" przegrał je w karty. Na nieszczęście, nie posiada i ona żądanej przez synalka gotówki. Ma wprawdzie tysiąc rubli, ale to na srebro dla swojej córki, a siostry Zyzia, która właśnie wychodzi za mąż za pana Jerzego, obywatela z Gostyńskiego, wielkiego miłośnika buraków. Cóż więc robić? Matka nie wie, ale syn wie, bo kiedy matka, wychodząc, zapomina u niego na stole owego tysiąca rubli, synalek przyswaja je sobie bez ceremonii, czyli, mówiąc po prostu, po krótkiej walce z sumieniem kradnie je z matczynego pugilaresu.
I oto gotowa katastrofa. Scena, która następuje po kradzieży, pomimo wysokiej niekonsekwencji ma jednak wiele piękności. Po zapomniane pieniądze przychodzi Emilia, wychowanka państwa Domeckich, towarzyszka lat dziecinnych Zyzia i przedmiot pierwszej jego miłości. Obraz tej towarzyszki i tej pierwszej kochanki rozwiał się wprawdzie pod wpływem paryskich kokotek w sercu Zyzia, ale tkwi w nim jednak jakieś niejasne wspomnienie, jakiś mętny majak tych chwil czystych i niepokalanych. Zyzio nie jest jeszcze skończonym cynikiem. Natura to więcej bujna, lekkomyślna i zepsuta życiem niż zła. - Nie kocha już Emilii, ale... pamięta, i w sercu coś mu się odzywa na jej widok, jakby echo dawnych i dawniej drogich głosów. Co do Emilii, ta, mimo całej pracy nad sobą, mimo całej pogardy dla rozpustnika, kocha go jednak - gardzi nim, ale go kocha. Następuje więc teraz prawdziwie tragiczna chwila, kiedy przyszedłszy po zostawiony pugilares, znajduje go pustym. Autorka rozumie tu doskonale serce kobiece. Emilia błaga Zyzia, by wrócił pieniądze - błaga i prawie modli się do niego, a przyczyną tych zaklęć i błagań nie są same pieniądze, ale biednej dziewczynie chodzi widocznie o resztę złudzeń co do charakteru Zyzia. Błaga go, by nie zmuszał jej do ostatniej pogardy, by oddał pieniądze; ułatwia mu sama oddanie, podsuwając pozory, którymi będzie mógł wytłumaczyć wstrętny fakt kradzieży - i błagania jej wywołują tylko zuchwałą odpowiedź nieubłaganego młokosa.
Ale wtedy kończy się i jej cierpliwość. "Kochałam cię - powiada - i łudziłam się do ostatniej chwili, ale teraz ty sam radykalnie wyleczyłeś mnie ze złudzeń. Kochałam cię więcej niż wszystko na świecie - a teraz pogardzam jak..." - głos zamiera jej w piersi, i kończy cichym szeptem: "jak złodziejem!"
Zyzio gnie się pod jej słowami jak kłos pod tchnieniem wiatru; odzywa się i w jego sercu dawna miłość, a jednak co za niekonsekwencja!! - pieniędzy nie oddaje. Od tej chwili zaczyna się jego rehabilitacja, a jednak pieniędzy nie oddaje. Jest to wielki i bardzo wielki błąd... autorki. Ale taki obrót rzeczy potrzebny jej był do zakończenia. Łatwo bowiem wyobrazić sobie zdumienie Zyzia, gdy w chwili kiedy przebrała się miara cierpliwości ojcowskiej, słyszy przemawiającą w swojej obronie matkę: "Zyzio nie jest jeszcze tak złym, wszakże mógł zabrać tysiąc rubli, które raz wypadkiem u niego zostawiłam, a nie uczynił tego". Tu Zyzio ze zdumieniem spogląda na Emilię i nie wierzy uszom własnym. Po chwili jednak sprawa staje przed jego oczyma jasno. Emilia chciała go osłonić i oddała swoje tysiąc rubli - ostatni grosz, jaki miała i mieć mogła.
Oto i koniec sztuki: szlachetny czyn Emilii zwycięża złe instynkta w duszy Zyzia, który wyznaje rodzicom, jak się rzecz miała; błaga ich o przebaczenie, przyrzeka poprawę, a na dowód, że będzie ona czynem, nie słowem, postanawia iść jako prosty robotnik do kopalni węgla w Dąbrowie. Ojciec wznosi dziękczynnie ręce do nieba, matka zaś, zamiast radować się z poprawy syna, rzuca się z rozpaczą na krzesło i woła załamując ręce:
- Mój syn robotnikiem! mój Zyzio prostym robotnikiem! o nieszczęście!
Taka jest treść Zyzia. Pomysł tej sztuki - nie nowy wprawdzie. Kwestii wychowania dotykano już niejednokrotnie i w powieściach, i na scenie; w każdym jednak razie - mniej czy więcej oryginalny - pomysł to jednak dobry, zręczny i wcale szerokiego pokroju. Komedia dotykająca takich kwestii, jakie porusza pani Mellerowa, ma stałe widoki powodzenia, i gdyby wykonanie odpowiedziało pomysłowi, byłaby to rzecz prawdziwie wyższej wartości. Na nieszczęście jednak złożyło się inaczej.
Nie chcemy łudzić ani czytelników, ani autorki; wykonanie jest słabe i bardzo słabe. Prócz Emilii i barona Szerszenia, które to dwie postacie wybornie udały się autorce, reszta, na nieszczęście najważniejszych, stanowczo jest chybioną. Główny charakter Zyzia zarysowany blado i trzymany blado - w początkowych scenach zupełnie bierny, grzeszy w wielu miejscach brakiem konsekwencji. Dlaczego przewrót w jego usposobieniach nie zaczyna się od sceny pugilaresu, tego ani autorka wytłumaczyć, ani widz zrozumieć nie potrafi. Jeżeli Zyzio nie nawrócił się w takiej chwili i nie oddał przywłaszczonych sobie pieniędzy, nie ma dobrej racji, dla której miałby się nawracać parę dni później. W ogóle brak tej postaci barwistości - natura nie dość czynna i nie dość energiczna. Słuchacz, widząc przed sobą chwiejnego, pozbawionego charakteru chłopaka, nie chce wierzyć, by zwrot, jaki następuje w nim przy końcu sztuki, był stanowczym, a przede wszystkim trwałym. Czy wytrwa? - oto pytanie, które nastręcza się każdemu. Bywają wypadki, że charaktery burzliwe, hulaszcze, rozpuszczone zatrzymują się nagle w niesfornym biegu i zmieniają się na korzyść do gruntu, ale to charaktery takie tylko, na których dnie leży potężna siła woli. W Zyziu widzimy brak jej i nic nie zapewnia nas, że chwilowe uniesienie zdoła ją na dłuższy czas zastąpić.
Również niekonsekwentną jest matka Zyzia, pani Domecka. Taż sama kobieta, która przed chwilą mówiła o szkole dla matek, która żaliła się, że nie umiała dziecka wychować - w minutę później, gdy syn na dowód zerwania z naganną przeszłością chce zostać robotnikiem, woła: "Mój syn robotnikiem! o nieszczęście!" - Autorka chciała przez te słowa wzmocnić satyrę, ale zrobiła to kosztem naturalności i prawdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tym, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tym rzecz, że gdy serce wzbierze boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy - gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buracarz - figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcję i tendencję sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę tylko figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dialog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Na koniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komediopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcja częstokroć dzieje się w nieokreślonych warunkach, a przez to traci na konsekwencji i sile.
Wady powyższe, które zresztą nie są dowodem nieudolności, ale tylko braku wprawy komediopisarskiej, wzięte razem i zwiększone wadami w charakterach osób występujących, sprawiły, że sztuka ta, kilka razy zaledwie przedstawiona na scenie, nie syta sławy ani życia, wstąpiła już w zapyloną mogiłę teatralnej biblioteki, gdzie na próżno zapewne oczekiwać będzie na "dzień on, dzień sądu i zmartwychpowstania". Rzucając garść piasku na tę świeżą mogiłę, powiemy jednak: szkoda! miał ów młody Zyzio pewne warunki życia i umarł na brak mózgu lub serca, ale, biedaczek, całą budowę już miał taką, że żyć nie mógł.