Henryk Sienkiewicz

Sprawy bieżące

VIII

Gromy "Przeglądu" - Jeszcze o liście filologa - Konsekwencja i parlamentarny język - "Przegląd" dawniejszy i dzisiejszy - Nowiny
bieżące - Zjazd kolejników - Skutki zjazdu - Posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej - Rozdział
zarządu - Przyczyny tego - Mężowie negatywni - Przykre wieści - Przyszłość - Platoniczne akcje i platoniczna dywidenda - Szkoła
Handlowa Leopolda Kronenberga - Doniosłość jej - Kantor wekslowy p. Porazińskiego - Konkurencja - Zapewnienia - Wskazówki na
lepsze -
"Hacfiro" - Mimowolne pytania bez odpowiedzi - Język hebrajski - Potrzeba organu nie-hebrajskiego - "Izraelita" - Czy
odpowiada celowi - Nadużycie graniczne - Idealne beczki - Nazywanie rzeczy po imieniu - Opinia wobec nadużyć

Niestrudzony malkontent naszej prasy periodycznej, czyli, inaczej mówiąc, "Przegląd Tygodniowy", obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouinowi z powodu jego wystąpienia w tymże samym "Przeglądzie" przeciw byłej Szkole Głównej Warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestie naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouinowi najzupełniejszą słuszność w tym wszystkim, co się tyczyło kwestii harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucki, której, zdaniem naszym, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy jak i materialny, i która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi.
Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam "Przegląd": "Z wyrażonymi w liście pana Baudoina zdaniami (mówi "Przegląd") redakcja nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całym nazwiskiem podpisanego autora".
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
"Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą - to przecież instytucji tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe itd".
Czegoż się tedy trzymać wobec tych słów "Przeglądu" i o cóż "Przeglądowi" chodzi? Zaiste, jeżeli to ma być obrona pana B., to "Przegląd", mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy p. B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że na koniec kwestia harmonii samogłosek, razem z Rezjanami i ich dialektem, nie jest sprawą, o którą by warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach "Przeglądu", który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. W ogóle "Przegląd", gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który, oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne wbrew prawom znoszącym karę cielesną, wytłukł go co się zmieściło, przypominając mu za każdym uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
"Przegląd" więc broni złej sprawy i co więcej, wie o tym dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana Baudouina, ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszystkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydlaniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która jako broń odporna może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani nie myślimy "Przeglądowi" odbierać.
W ogóle sądzimy po prostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w ramach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcji. "Przeglądowi" chodzi o zwracanie na się za jaką bądź cenę uwagi - i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznymi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości; niegdyś było reakcją przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackich tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz "Przegląd" jako reprezentant młodej prasy mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie masz powagi wiekowi właściwej; zdziecinniałeś ze starości, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie - ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że "Przeglądowi" mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto na przykład w przeglądzie prasy periodycznej rzeczone pismo ogłasza, że "Kłosy" rozpoczęły druk komedii Zacharjasiewicza pod tytułem Sztuka i handel i że komedia ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharjasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedię jego istotnie zaczęły drukować "Kłosy", ale ta nosi tytuł: Kupno i sprzedaż, nie zaś Sztuka i handel. Istnieje wprawdzie komedia pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. Kupno zaś i sprzedaż, podobno z powodów od autora i reżyserii niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona.
Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy "Przeglądu" bywają informowani w rzeczach tyczących się naszej prasy periodycznej i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną niż korekta.
Zagadałem się o "Przeglądzie" i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej "bieżące", o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowymi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą warszawsko-wiedeńską, na ostatnim zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Akcjonariusze obudwu linii nie umieli się ze sobą pogodzić. Powodem do niezgody były wieści rozpuszczane przez pewnych "negatywnych" mężów liczących się do akcjonariuszów bydgoskich, jakoby kolej bydgoska była wyzyskiwaną przez wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcjonariuszów drogi wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, tj. że raczej droga bydgoska korzysta tak z taboru jak i ze stacji pośrednich drogi wiedeńskiej. Ci ostatni żądali więc rozdziału - co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcjonariuszów drogi bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcjonariuszom drogi wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi bydgoskiej z wiedeńską dla bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby o ile można jak najdłużej pozostawać pod jednym zarządem.
Oczywiście negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcjonariuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała wprawdzie już wiary między akcjonariuszami drogi bydgoskiej, ale oburzała i wyczerpywała cierpliwość wiedeńskich. Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału, i żądali tak stanowczo, że bydgoscy zgodzić się nań musieli.
Negatywni mężowie postawili więc na swoim. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Na pewno tylko przewidywać można to, że jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycji i takowy piastować będą aż do skutku...
Aż do skutku?... ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcje, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie - dla braku siły wewnętrznej - na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcjonariuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracja teatralna.
Platoniczność dobra może być w wielu razach, ale platoniczne akcje, to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcjonariusze szczególniej strzec powinni.
Skoro mowa o akcjach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie Wyższa Szkoła Handlowa której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na nim utrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był ta wielki, iż nie podobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucja mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnymi podobnymi zakładami za granicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największymi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki zwiastujące zmianę na lepsze, nie podobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor utrzymywany prze człowieka, którego nazwisko na -ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo jakkolwiek konkurencja grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencja ta będzie tylko zwykłym współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnym wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie, nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego po prostu z ich strony nie grozi handlującym nie-Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie, już samo istnienie podobnych przekonań notujemy jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski pod tytułem "Hacfiro", wydawany w jeżyku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydać dziennik w języku hebrajskim, to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimo woli nasuwa sie przede wszystkim pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni itp. Ale niemało by się zdziwił czytelnik spoglądający na owe niezrozumiałe czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa nimi napisane są to albo najzwyczajniejsze poprzekręcane na żargon wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka itp. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju - przypuśćmy - pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czym on będzie; jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika poświęconego kwestii żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swoje zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. - Istnieje wprawdzie u nas "Izraelita". Nie lekceważyliśmy nigdy kwestii poruszanych przez to pismo. Życzymy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatię ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłączno-izraelski patriotyzm, objawiający się tym, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnót widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie-Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, po prostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestia, czyja wina? i kto się ma poprawić? "Izraelita" i tonem ogólnym, i częstokroć słowy odpowiada: "wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięciu, a nieszczęśliwi" itp. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w "Izraelicie" podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawianie, często nieprzyjazne, jednych drugim, umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki, zamiast je łagodzić. "Izraelita" jako organ ludzi oświeconych, powinien, zamiast walczyć z wiatrakami, podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry - powinien to uczynić dlatego, że ciż sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną, choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie-Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimo woli często, a może zbyt, z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusji przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmierne zajmował zarówno Warszawę jak i prowincję i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do milionów rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi za granicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: "dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie" - ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tym bardzie przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze i wieńczonych na arystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to równie niebezpieczna jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestię tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwym mianem: oszustwem przynoszącym ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującym, prócz kary, jaką wymierza prawo na piętnowanie przez opinię. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący za granicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek o produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przede wszystkim swym współobywatelom i współwytwórcom prowadząc ich do ruiny. Produkcja okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówimy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publicznego grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacać, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i "male parta idą do czarta".

[powrót]