Juliusz Polkowski
Z Ustronia
Głęboko jestem przekonany, że obowiązek sprawozdawcy nakazuje mi rozpocząć niniejszą kronikę od wspomnień minionego karnawału. Mówią o nim, że umarł w błękitnym pałacu na apopleksję, skutkiem niestrawności po tańcującym obiedzie. Na obiedzie owym ja wprawdzie z powodu wielu okoliczności, mających niewypowiedzianie słaby związek z ciekawością czytelnika, nie byłem; wiem jednak o nim od sprawozdawców innych pism, zawsze dobrze i bezpośrednio poinformowanych. Złośliwe języki, które od czasu ukazania się pewnych organów prasy, rozmnożyły się w Warszawie niesłychanie, twierdzą wprawdzie, że i owi sprawozdawcy brali udział w tańcującym obiedzie nader pośredni, redukujący się bowiem do poglądania przez teatralne lornetki w oświecona okna z placu Resursy Kupieckiej. Jeśli fakt ten istotnie miał miejsce, to nic dziwnego, że: "znana gościnność gospodarstwa", widziana nie gołym okiem, ale przez szkła powiększające, wydała się im większą jeszcze, niż jest w istocie, a "stiuki" zdobiące ściany błękitnego pałacu, obserwowane z pewnej dość znacznej odległości, przybrały prawdziwie fantastyczne kształty. Co do mnie jednak, wiedząc, co mam trzymać o złośliwości ludzkiej, nie wierzę temu zupełnie; jeżeli bowiem taż złośliwość może posuwać się aż do posądzania uczonego recenzenta "Wieku" o nieświadomość, kto pisał Helenę de la Seglière, dlaczegożby nie miała przemienić placu Resursy Kupieckiej w reporterskie obserwatorium. Z drugiej strony, nie chcę wierzyć w to jeszcze i dlatego, że zapewne sprawozdawcy nie znieśliby podobnego posądzenia spokojnie, albowiem spokój na przykład taki, jakim odznacza się zarząd Biblioteki Głównej, który nie zważając na wszystkie wymówki i przymówki, dotąd jeszcze książek nie uporządkował i ciągle zajmuje się przylepianiem nowych na grzbietach ich kartek - spokój, powtarzam, taki nie jest udziałem każdego, a tym mniej literatów.
Z tych tedy powodów, pragnąć uniknąć wcale niepożądanej dla naszego pisma polemiki, porzucam sprawozdawców, błękitny pałac i karnawał, a z mocy prawa przysługującego felietoniście przechodzę do postu i jego zewnętrznych objawów.
Nie posądzajcie mnie, czytelnicy, abym miał zamiar przejść do tych objawów postu, które prowadzi za sobą zmiana np. bifsztyku na śledzie. Zarówno nie wspomnę i o innym znaczeniu postu, które polega na tym, że stańcowane pobożne dusze, odpoczywając po trudach, żałują za jedną drogą za popełnione i popełnić się mające grzechy. Od czasu kiedy jedno z pism "w dobrym duchu" nazwało "Niwę" "córką Belijala", staram się unikać wszystkiego, co by mogło podawać w wątpliwość moją dobrą wiarę, która zarówno jest niewątpliwą, jak i skuteczność sprzedawanej u nas niegdyś po zniżonej cenie wody z Lourdes, a aplikowanej czy to do użycia wewnętrznego, czy do zewnętrznego z pomocą znanych medyko-chirurgicznych instrumentów. Będę więc mówił o poście w sposób czysto światowy, tj. uwzględniając tylko zmiany, jakie sezon ten pociąga w objawach naszego życia miejskiego. Zmianami tymi są: zamiast balów prywatnych - rauty, zamiast publicznych - odczyty i koncerty.
Przede wszystkim więc, co to są rauty? Nazwa czysto arystokratyczna. W innych sferach nazywa się to zebraniem, na którym się nie tańczy, albo wieczorem, na którym prowadzi się poważną rozmowę. Ubierasz się we frak, kładziesz obcisłe rękawiczki, robisz parę min do siebie w lustrze i idziesz. Jeżeli miejsce, do którego wszedłeś, jest to tak zwany w ściśle towarzyskim znaczeniu "salon", zastajesz tam mnóstwo fraków, białych rękawiczek, dobrego tonu, francuszczyzny, postulatów na angielszczyznę, kilka sutann, kota angora, "Przegląd Katolicki", literata z odcieniem ultrakonserwatywnym, literata z odcieniem gastronomicznym, kilkanaście tytułów, bankiera, kilka zeszytów Laforeta w tłumaczeniu Władysława Miłkowskiego (całość nie wyszła), na koniec kilkanaście ładnych panien, które zajmują cię więcej niż wszystko poprzedzające.
Czasem są to zebrania mniejsze i bardziej poufale. Widzisz tam wówczas i słyszysz damy rozmaitych towarzystw adoracyjnych, rozmawiające o wczorajszym dyżurze lub jutrzejszej sesji. Matrony te zasiadają fotele i kanapę, a schylone przy blasku lamp haftują ornaty, wyszywając włóczkami na kanwie. Rozmowa idzie właśnie o tym, że na jutrzejszej sesji z łona obradujących dam będzie utworzony komitet, celem uorganizowania żywych obrazów lub koncertu, na dochód reparacji kapliczki przy ulicy Kurzej lub Indyczej. Na wzmiankę o utworzeniu z łona dam stowarzyszonych komitetu, spoglądasz na damę mówiącą i mimo woli przychodzi ci na myśl, ze za żądne skarby w świecie nie chciałbyś być tym utworzonym komitetem. Wyrzekasz się przy tym nawet i kazania, jakie z powodu tej okoliczności będzie miał père taki a taki, który zeszłej niedzieli przepowiedział, że Murzyni pójdą do piekła! Ta ostatnia myśl przypomina rozmawiającym, że zepsucie jest coraz większe, że cała młodzież jest w złym duchu, że różne książki i "pewne pisma" tchną pogaństwem, że ludzi robią małpami i że na koniec koniec świata, jeżeli nie jest stanowczo pewny, to przynajmniej w krótkim czasie bardzo prawdopodobny, i chyba bliski przyjazd pana Bronisława z Rzymu zdoła go jeszcze odwlec.
Tu odwraca się do ciebie, czytelniku, jedna z rozmawiających i pyta:
- Czy pan wie, że pan Bronisław dziś przyjeżdża?
- Miło mi o tym usłyszeć - odpowiadasz - ale ponieważ nie znam pana Bronisława i nie wiem, kto on jest, nie mogę przeto podzielać radości pani.
- Jak to, pan nie zna pana Bronisława?
- Nie.
- I pan nie wie, kto jest pan Bronisław? - pytają damy z największym zdziwieniem.
- Nie.
Popełniłeś niezręczność. Trzeba wiedzieć, że nasze wyższe sfery mają swoje znakomitości, o których nikt zresztą nie słyszał. Pan Bronisław czy Franciszek, czy Eugeniusz jest właśnie jedną z takich. Kto o nich nie wie, daje powód do podobnego zgorszenia, jak gdyby np. powiedział, że Obce żywioły pisał półgłówek. Możesz się i niezbyt mylić, ale zdradzasz się, że należysz do innego obozu; i gdyby nie to, że pod niniejszą kroniką wypisuję najwyraźniej swoje imię i nazwisko, kto wie, czyby cię nie posądzono, że to ty jesteś jej autorem.
Oto jeden rys charakterystyczny rautów. Młodzi inaczej się bawią, rozmawiają, więcej się śmieją; ale rozmowa ich choć równie konwencjonalna, mniej charakterystyczna. Zapomniałem dodać, że podkładem podobnej do powyższej rozmowy są plotki, które tu odgrywają rolę soli w kaszy - i genealogia. Czasem najniespodziewaniej dowiadujesz się, że twoja babka i babka tego oto łysego pana, który tam siedzi pod oknem i którego głowa dlatego tylko zajmuje miejsce wyższe od reszty ciała, że - według znanego prawa fizycznego - lżejsze substancje w połączeniu z cięższymi zajmują miejsca górujące, że tedy twoja i jego babki były sobie krewne, a wy jesteście kuzynowie, którym nie pozostaje nic, jak rzucić się sobie w objęcia, o ile na to dobry ton pozwoli.
Salon tedy w osobach starszych swych przedstawicielek robi w poście ornaty, plotki, składa sesje i ubolewa nad złym duchem czasów dzisiejszych. Młodzież bawi się rozmową, igra z wachlarzami, uśmiecha się, poziewa, a po trochu i nudzi. Czasem nudy przerwie jaki artysta, deklamator, muzyk lub literat egzekucją swego utworu, która jest zarazem egzekucją uszu słuchaczów. Zresztą wszystkie salony podobne do siebie jak dwie krople wody. Salony świeżo kreowane na arystokrację udają ją z taką gorliwością, że jeszcze bardziej są typowe niż prawdziwie arystokratyczne. Neofici są zwykle najgorliwsi. Ale już dosyć o nich: weź kapelusz, czytelniku, i nie żegnając nikogo wyjdziemy. Godzina już późna, noc wilgotna, ale pogodna i cicha; w powietrzu czuć ciepłe tchnienie wiosny; księżyc świeci jak oko, a cienie łamią się ze światłem. Prostota natury po owej sztucznej atmosferze towarzystwa oddziaływa na ciebie kojąco: oddychasz głęboko, odpoczywasz, rozmarzasz się i wracasz do siebie, nucąc pod nosem piosenkę:
W ciszy nocnej, gdy srebrną piosnką
Głos twój drży . . . .
Oto post. Oprócz tego jest to sezon prelekcji i koncertów na dochód rozmaitych towarzystw dobroczynnych, sezon, w którym twa portmonetka wytrzymuje stan oblężenia, podczas którego chudnie, ale za to staje się lżejsza. - Pan zapewne weźmie kilka biletów - pyta się raz wraz jakaś dobroczynna dama. - Z rozkoszą pani - odpowiadasz - kilkanaście rubli nie zrobi mi różnicy. - W duszy zaś dodajesz: "O piekło!"
Nigdy nawet Pollack, Schmidt et Comp. na widok maszyny do szycia Luisa Schlesingera nie doznaje podobnego uczucia wstrętu, jak ty na widok owej niebieskiej lub czerwonej kartki, na której wydrukowano: "Bilet wejścia na..." A jednak cóż robić? - post - trzeba się martwić!! - À propos, podobno Przytulisko ma dać wkrótce jakieś żywe obrazy.
Sauve qui peut!
Instytucja ta, nie wiem, czy najdobroczynniejsza ale najruchliwsza.
Wspomniałem o Luisie Schlesingerze i o Pollacku, Szmidtcie et Com. Wracam więc do nich. Zdaje się, że ci panowie postanowili poświęcić się zawodowi literackiemu, obecnie bowiem kłócą się już nie tylko o maszyny do szycia, ale o styl i figury retoryczne, jakich każdy na większą chwałę swoją a pognębienie przeciwnika używa. Zanim jednak po jakim roku albo dwu panowie ci ogłoszą, na kształt pana Hodiego, pamiętnik swej literackiej działalności, udzielimy im następującą dobrą radę. Niechaj pan Luis Schlesinger za tanie pieniądze sprzedaje maszyny trochę lepsze, panowie Pollack, Schmidt et Comp. za maszyny trochę lepsze niech biorą pieniądze tańsze, a wszyscy razem niech przestaną kłócić się po dziennikach. Sapienti sat.
Ale to widać wszędzie tak się dzieje na świecie, że chęć walki silniejszą jest w ludziach niż chęć zgody. Dalszym dowodem tego jest burzliwe zeszłoniedzielne zebranie członków Towarzystwa Muzycznego, na którym potężna opozycja, jeżeli nie zmieniła dotychczasowego składu, to przynajmniej zdołała zakłócić na długo dotychczasowy spokój komitetu tego Towarzystwa. Dziś już duch przeciwieństwa, oparty na nowatorskich kierunkach i wielu innych niebezpiecznych prądach, tak jest wielki, iż opozycja, zapominając o uświęconej wiekami zasadzie: "kto śpi, nie grzeszy", nie powstydziła się żądać od komitetu, aby czuwał nad wprowadzeniem na tygodniowe wieczory odczytów. Komitet odrzekł, że "pragnie" odczytów, ale nie chce wziąć na siebie w tej mierze inicjatywy, ponieważ nie znani mu są ludzie odpowiednio w tym kierunku uzdolnieni. Odpowiedź słuszna, czytelniku - nieprawdaż? Wprawdzie gdyby np. twoja kucharka nie chciała wziąć na siebie inicjatywy obiadu ze względu na to, że nie znani jej są osobiście ludzie sprzedający selery, pory i pietruszkę - zapewne miałbyś kilka słów do nadmienienia przeciw tej zbytniej ceremonialności. - Ale komitet nie jest kucharką. Nie weźmie inicjatywy, i kwita! Któż więc weźmie? Do kogoż to należy? Komuż komitet zostawia inicjatywę?
Juliusz Polkowski
Felieton "Z Ustronia", powstały w r. 1874, stanowi kłopotliwą zagadkę bibliograficzną. Mianowicie L. Korotyński przygotowując wydanie "Pism ulotnych" dla "Tygodnika Ilustrowanego" przedrukował w nich (t. 78, s. 264-273) felieton "Z Ustronia" ogłoszony w "Niwie" 1874, t. 4, s. 21-23. Postępując tak, wiedział niewątpliwie, że Sienkiewicz wziął udział w cyklu "Z Ustronia", rozpoczętym przez A. Świętochowskiego, który używał tutaj pseudonimu Juliusz Polkowski, a ograniczył się (według "Bibliografii" Dembego) do napisania felietonów w numerach 49 i 50. Nie wiedział natomiast, że felieton wybrany należy właśnie do owych dwu, pojawił się bowiem w nrze 49. Ponieważ od nru 55 dział ten objął Bolesław Prus, z tego względu nazywany przez Sienkiewicza "Bolesławem z Ustronia", Sienkiewiczowi przypisać by należało któryś z felietonów drukowanych w nrach 51, 53 i 54. L. Bernacki, któremu uwagę na omyłkę Korotyńskiego zwrócił Demby, w nocie (zachowanej w jego tece redaktorskiej) przy nrach 51 i 54 zaznaczył "nie", po czym dodał "więc 53 cechy i wyrażenia". Istotnie, odpoznaniu temu niepodobna odmówić słuszności. W związku z tym "Z Ustronia" wchodzi do niniejszego opracowania, ponieważ jednak nie ma się całkowitej pewności, czy jest to utwór Litwosa, i nie wie się, dlaczego posłużył się on pseudonimem kolegi redakcyjnego, felieton pojawia się tutaj jako domniemany utwór Sienkiewicza.