Henryk Sienkiewicz

Z wystawy w Wiedniu

[List I] [List II] [List III]

I

Od początku wiosny Wiedeń cały cieszył się myślą zobaczenia na własne oczy prawdziwych Chińczyków i Japończyków, bo dotąd znał ich tylko z malowideł, a ich przemysł z pudełek herbaty, wachlarzy, tacek i różnych oryginalnych, ale drobnych wyrobów, na których wizerunki ludzi, acz artystycznie wykonane, są koniec końców tylko malowidłami. Widywało się wprawdzie Chińczyków i Japończyków po różnych stolicach europejskich, mianowicie jako kuglarzy, nie było jednak pewności, czy ich do prawdziwych zaliczyć można. Wszyscy też byli ciekawi zobaczyć z bliska tych, którzy na wystawę przybyli.
Pierwsze wrażenie moje z ich widzenia nie było na ich korzyść; tego dnia bowiem cała komisja wystawy japońskiej oczekiwała przybycia cesarza austriackiego. Panowie komisarze i wystawcy japońscy, mający na czele jego ekscelencję pana Samo, wystrojeni w czarne fraki i białe krawaty, przy swych brązowych, bez zarostu twarzach, wątłej postaci i szablowatych nogach raczej mi się zabawnie niż ciekawie zdawali. Lecz później, studiując te małe, ukośne, a czarne jak węgiel oczki, w których cały wyraz ich fizjonomii się mieści, które się nawet śmiać mogą, chociaż na twarzy żaden muskuł nie drgnie, nie mogłem się oprzeć jakiejś dziwnej sympatii, która mnie do nich pociągała, i zaraz zrobiłem znajomość z jednym wystawcą! Co za szkoda, że u nas w szkołach nie uczą po japońsku lub chińsku albo że oni nie uczą się europejskich języków! Znajomość, która może w krótkim czasie w przyjaźń byłaby się zmieniła, musiała się prędko skończyć, bo mój Japończyk wypowiedziawszy kilkadziesiąt wyrazów, które po niemiecku i francusku umiał, nie mógł dalej rozmowy prowadzić; trzeba się więc było rozstać, zapewne z większym żalem z mojej jak z jego strony, bo byłbym sobie zyskał dobrego cicerone do objaśniania tylu dla nas niezrozumiałych rzeczy.
Chociaż wystawa urzędownie pierwszego maja otwartą została, nie było ani jednego kraju ani nawet jednego oddziału, któren by już był zupełnie z ustawieniem swych rzeczy gotów. Dziś jeszcze wiele krajów nie może dojść do ładu i domków swoich w parku wystawowym nie pokończyło. Japończycy lepiej sobie poradzili przywiózłszy z sobą wszystko, co im było potrzebne, nawet drzewo; całe okręta przybyły do Europy napełnione trzciną bambusową, bez której, zdaje się, żyć nie mogą, bo jej wszędzie i do wszystkiego używają; przywieźli nie tylko kamienne i brązowe bogi i bożyszcza jako ozdoby ogrodowe, ale nawet i kamyczki do wyłożenia sadzawek w swym ogródku, a tak się energicznie zabrali do dzieła, że pierwsi z obcokrajowców mieli otwarty swój dział w pałacu wystawy i pierwsze też ich domki ukazały się ciekawej publiczności.
Nader interesującym było przypatrywanie się ich pracy. Jak sami wystawcy niepodobni są do swych kolegów europejskich, tak też każda rzecz przez nich zrobiona różnie się od wszystkiego, co ją otacza. Inny mają materiał, inne narzędzia, inaczej je też używają; np. heblują tylko do siebie, ale tak ładnie i starannie, że zdaje się, iż wszystko jest politurowane. Sztachety, które otaczają ich ogród, są z japońskiego jałowcu, tak pachnącego podczas gdy go obrabiają, iż myślałem z początku, iż to drzewo cedrowe lub sandałowe. Gonty wielkości dużej karty przyczepiają kołeczkami z twardego drzewa. Bambusy grubości takiej, że za słupki do ganków służą, cieńszymi otaczają gazony. Wchodzącego przez bramę, w różne dziwolągi ładnie z drzewa wyrzniętą, witają po obydwóch stronach ustawione kamienne i metalowe straszydła; trudno się domyśleć, czy one są tam jako ozdoba lub też, jak dawniej w Chinach bywało, na odstraszanie złych ludzi? Na prawo i na lewo stoją dwa domki z gankami i wielkimi oknami, które zasłonięte bywają jakąś białą materią, zapisaną japońskimi hieroglifami. W tych domkach urządzili sobie bazar, a w nim sprzedają mnóstwo rzeczy, osobliwie zabawek dziecinnych i wachlarzy. Te ostatnie na krocie odchodzą, bo cena nader przystępna 2 złp. każdego do nabycia zachęca; niedrogie są też jedwabne wyroby i brązy, ale za to wszystkie "laki", porcelana i wyroby koszykarskie są znacznie droższe. Co do waz porcelanowych, dziwić się można wysokiej ich cenie, bo tej wielkości żaden kraj nie wystawił. U Japończyków przyjemnie jest kupować, jest u nich uczciwość kupiecka, ceny mają stałe, nic nie spuszczają, grzecznie i chętnie pokazują swe towary; zupełnie to inaczej jak u Turków, którzy nie mają cen stałych, a stanowią je dopiero, gdy obejrzą kupującego; im lepiej ubrany, tym cena przedmiotu wyższa dla niego, a targować się z nimi można jak z naszymi Żydkami.
Z bazarów japońskich wychodzi się na brzeg zgrabnie zarysowanej sadzawki, którą przedziela śliczny bambusowy mostek, tak zgrabnie zrobiony, że prędzej jako cacko do oglądania niż jako rzecz do użytku służyć by powinien. Za mostkiem jest znów rodzaj altanki-pagody; zgrabna, ładna, ale za to jej mieszkaniec, ciemnobrudny bożek, wcale wzniosłych myśli nie podsyca; dalej jest jeszcze zgrabnie ułożona skała, z której spływa mała kaskada. W drugiej altance jest rodzaj armaty wałowej, czyli moździerza, czarno i czerwono pomalowanego. Oprócz tego jest kilka ozdób kamiennych w kształcie dwóch grzybów, jeden na drugim postawionych, i kilka smoków z brązu i ciemnego drzewa. W sadzawce pływają na drutach uwiązane dwa żółwie i trochę rybek złotych. Wszystko, co tam jest, chociaż niewielkie i nie obrachowane na efekt, jest tak miłe dla oka i zajmujące, wyjąwszy bożków, które swą szpetnością odstraszają widza, że najbardziej znudzony człowiek musi się tam rozweselić i fatygi nie pożałuje zajrzeć tam drugi i trzeci raz. Wszyscy członkowie komisji, jako też wystawcy japońscy, ubrani są po europejsku; robotnicy tylko zachowali swój strój narodowy, bardzo ciemnogranatowy kaftan, wolny, z szerokimi rękawami, a bardzo obcisłe, prawie jak trykoty, dolne ubranie i czarne, o zagiętych w górę końcach pantofle. Kaftan ozdobiony wyszytymi biało wizerunkami ptaków, ryb, smoków i innych stworzeń; każdy z robotników ma na plecach duży jak miseczka od filiżanki znak z napisem po japońsku nazwiska swego chlebodawcy. Między pogłoskami, jakie o nich między ludem tutejszym chodziły, były i te, że się nie żywią na nasz sposób, że widziano ich wieczorem po Praterze polujących na psy, które w nocy pieką, a gdy jakiejś kobiecie słowackiej, pracującej na placu wystawy, zginął czteroletni chłopiec, upewniano, że go zjedli Japończycy. Te i tym podobne baśnie wkrótce ustały, gdy się przekonano, że mieszkania mają piękne i drogie, że służba ich męska złożona jest z Niemców i Francuzów (do robót kobiecych przywieźli ze sobą Japonki, które się oczom obcym nie pokazują), i że jadają w pierwszych hotelach, unosząc się nad kuchnią wiedeńską, winem austriackim i piwem. Takim zachowaniem się i złotem, którym hojnie płacą, zupełnie sobie ujęli niższe klasy. O ile się dało zauważyć, nie są ci panowie obojętni na wdzięki tutejszych piękności; bo jak się pokaże na wystawie jaka ładna a jasnowłosa osóbka, zaraz schodzą sie w kupki i coś między sobą radzą, uwagi robią, zęby jak śnieg białe pokazują i oczy jeszcze bardziej jak zwykle przymrużają. Nie lubią tylko, gdy panie zbyt się przyglądają ich czynnościom. Gdy w Wiedniu bawił książę Walii, lubił się otaczać pięknymi damami; raz w licznym towarzystwie zaszedł do japońskiego otoczenia. Księżna Fürstenberg, bardzo żywego usposobienia dama, widząc, jak niby na pozór niedołężny cieśla pomału hebluje kawał drzewa, odebrała mu z rąk narzędzie, mówiąc, że to lepiej zrobi. Cieśla na widok pięknej pani uśmiechnął się dobrotliwie, spokojnie spoglądając, jak się w jego prawa wdzierała; ale póty trwał uśmiech, póki mu krzywo nie zaczęła heblować; wtedy nie mógł już flegmy zachować, coś energicznego mruknąwszy pod nosem, narzędzie odebrał, pokazując na migi, że nie tak jak ona trzeba obrabiać drzewo. Jeden z komisarzy japońskich, p. Comaz, jest człowiekiem zupełnie wykształconym, był parę lat na uniwersytecie w Heidelbergu, skąd bardzo miłe wywiózł wspomnienia, mówi kilkoma językami i w wolnych chwilach czyta mnóstwo tutejszych gazet, które swoim kolegom tłumaczy. O języku ich trudno powziąć jakieś wyobrażenie, mówią między sobą cicho, usta ledwie otwierając, tak że się więcej syczenia słyszy jak słów. Wiem tylko, że "woda" u nich jest także woda, i że zamiast wołać "aj, aj!", gdy którego co zaboli, krzyczą "dziś, dziś". Strój japoński klasy roboczej jest zupełnie tego kroju co u Chińczyków, z tą tylko różnicą, że kiedy Japończyk ma włosy nisko przy głowie ostrzyżone, Chińczyk nosi je dłuższe, na wierzchu głowy skręcone i szpilką wielką przypięte. Miałem sposobność widzieć damę japońską z mężem na wystawie; jeżeli mężczyźni są małej i wątłej budowy, cóż dopiero kobiety! Wyglądają tak, jak kiedy nasza dziesięcioletnia dziewczynka przebierze się za panią z szynionem, ogonem i wszystkimi grymasami dzisiejszej mody. Musiała to być jakaś znakomita para, bo przechodzącą przez oddział japoński wystawcy witali z wielkim uszanowaniem, na co dama z wielką grandezzą główką czasem kiwnęła. Kobiety chińskie ubierają się zupełnie jak ich mężczyźni, tylko że noszą krótkie spódniczki, równie ciemne jak kaftan; nóżki ich maleńkie obute są w czarne pantofelki, pod którymi są osobno przyczepione podeszwy drewniane na cztery palce grube. W jednej ręce parasol od deszczu, w drugiej od słońca. Chód ich nie jest elastyczny i daleko mu do wdzięcznego chodu europejskich kobiet.
Wszedłszy do gmachu wystawy przez bramę wschodnią, zaraz na prawo spotykamy chorągwie z herbem Mikada: astry białe na tle fioletowym. Wielka boczna sala, przeznaczona w planie na pomieszczenie Japonii, Chin i Syjamu, wystarczyła ledwie na pierwsze z tych państw; Chiny musiały sobie przystawić jeden duży aneks, drugi mniejszy i zajęły jeszcze ćwierć sali zajmowanej przez Rumunię i Persję. Pierwsze, co tu w oczy bije, tak swą dziwaczną formą jako też i ogromem, jest wielka złocista ryba ułożona na draperii mającej może przedstawiać. Mile brzmiące nazwisko tej ryby jest Kin-no Schiuchihoko. Jest dawne podanie japońskie, że na dnie morza jest wielka ryba tegoż nazwiska, która wszystkie inne pożera; wszystkie się jej boją, i starają się być od niej jak najdalej. Przed laty więc któryś z cesarzy japońskich kazał sobie taką rybę szczerozłotą zrobić i na jednym ze swych pałaców na wierzchu dachu umieścić, aby go od wszystkiego złego obroniła. Wieki odtąd minęły, naśladowanie weszło w zwyczaj, i pierwsza rzecz, którą na skończonym domie przymocowują Japończycy, jest owa ryba. Ta, którą tu widzimy, jest nader staranną kopią tamtej pierwszej cesarskiej, z tą tylko różnicą, że nie jest złota, tylko z innego metalu, pozłacana, z oczami srebrnymi. Długa jest cztery do pięciu łokci; nigdy jednak nie była czczoną jako świętość.
Za rybą tą, jak za wałem bezpiecznym, rozstawiona jest broń; niewielki jej wybór, ale oryginalne okazy. Dziwić się tylko trzeba, jak się może tak wątłe stworzenie jak Japończyk ruszać i walczyć mając na sobie taką ilość nawieszanych rzeczy, a w ręku strzelbę w rodzaju naszych dawnych szturmaków. Bardzo zabawne są ich lance; są to ładnie politurowane kije bilardowe z krótką brzytewką na końcu; zdają się raczej na to przeznaczone, aby nieprzyjaciela o parę kroków ogolić, niż się zmierzyć z nim na ostre. Hełmy ciężkie są i niezgrabne, a coś w rodzaju kirysów nie tylko piersi, ale i ramiona jak skrzydła zakrywa. Broń biała piękna, osobliwie pochwy misternie robione. Mundury są z sukna na pół palca grubego, a dziwnie miękkiego, z jednej strony czarne w białe astry i inne desenie, z drugiej odwrotnie białe w czarne ozdoby. Jakby od niechcenia, na końcu takiego kaftana bardzo ładnie wydaje się para ptaszków całujących się czule. Niekoniecznie to stosowne, ale któż wie, czy tym nie chcieli ojcowie narodu odwrócić wojownika od zbyt wojowniczych myśli, dając mu tak miły widok.
Chcąc opisać wszystko, co Chiny i Japonia wystawiły, trzeba by foliały zapisać, bo każda rzecz w ich oddziałach jest tak doskonale obrobiona, że zasługuje na wspomnienie. Nie podobna jednak wdawać się w to zbyt drobiazgowo. Należy tylko nadmienić, że oba te państwa bardzo dobrze pojęły zadanie wystawy, a zapewne wiedząc o ciekawości, z jaką ich oczekiwano, ukazały nam nie tylko wyroby swego przemysłu (np. jedwabnictwo, które stoi na najwyższym stopniu, bo takimi okazami jedwabiów nikt się pochwalić nie może), ale jeszcze wtajemniczyły nas w swe życie codzienne. Widzimy rozmaite ich domy mieszkalne na lądzie i wodzie, ich rozmaite obrzędy, pogrzeby, procesje, kawiarnie, gdzie opium używają itd. Figurki, przedstawiające ludzi tym różnym zajęciom oddanych, doskonale, ze znajomością rysunku i wybornym wyrazem są oddane. Trudno tylko powiedzieć, z czego są zrobione; są bardzo lekkie, jednak nie dęte; będzie to pewnie jakiś rodzaj papier-mâché. Są tu w miniaturze wszystkie rodzaje ich okrętów i łodzi. Naczynia kuchenne drewniane, bardzo starannie zrobione. Beczki objęte plecionką z przeciętych bambusów, jak obręczami. Meble sztucznie rzeźbione, osobliwie chińskie; szafki i półki zupełnie oryginalne. Z tymi formami nigdzie się nie spotykamy. Stoliki z laki, z inkrustacjami z dawnych monet złotych i miedzianych, bardzo ładnie się przedstawiają. Oprócz tego wielka jest ilość pysznej porcelany, naczyń mosiężnych, emaliowanych, cynowych, robót koszykarskich niezrównanej piękności, materii jedwabnych przerabianych złotem i srebrem w najmisterniejsze desenie. Kiedy prawie wszystkie materie wschodnie, jak w Turcji, Persji i Indiach, bywają w pasy i paski, dla oka bardzo monotonne, u nich przeciwnie, ledwie że się kilka takich okazów spotyka, a wszystko inne jest w desenie oryginalne i bogate. Oba te kraje pod każdym względem stoją o sto procent wyżej co do cywilizacji jak reszta Azji; w jednej tylko gałęzi przemysłu muszą Persji pierwszeństwa ustąpić, mianowicie w dywanach, którymi pochwalić się nie mogą. Wyroby złotnicze ładne są, ale w wyżynaniu różnych cacek z kości słoniowej więcej mają wprawy jak w obrabianiu złota.
Ciekawa jest historia ich monet od najdawniejszych do teraźniejszych czasów. Dawniej bywały owalne, wielkości koperty zwykłej, później coraz mniejsze, z dziurką w środku na przeciągnięcie sznurka lub drucika; z czasem traciły tę formę, aż na koniec przemieniły się w piękne duże dukaty. Pomiędzy mnóstwem wyrobów z brązu odznacza się puchar łokciowej wysokości, prześlicznie wyrobiony; tyle na nim zwierząt, owoców i innych ozdób, że najpierwsza firma paryska byłaby szczęśliwą, gdyby z jej pracowni coś takiego wyszło. Dokoła ścian, od góry ubranych obiciami i parawanami, stoją okazy mineralne; herbaty mnóstwo gatunków, tytonie i cygara, drzewa, marmury, jedwabie, papiery, druki, obrazki, z których niektóre pełne dowcipu, inne grzeszą brakiem rysunku i perspektywy. Dużo jest zabawek dziecinnych podobnych do naszych wypchanych zwierzątek itd. W końcu sali jest największy instrument muzyczny, jaki Japończycy posiadają, formy miechu stojącego do góry, wielkości stołu na dwanaście osób. Nazywa się Daidaiko, czyli największa trąba. Wspomniawszy o niej, opuszczamy tych ciekawych i pracowitych ludzi z życzeniem, aby wrażenie, jakie z Europy wywiozą, było tak dobre jak to, które na nas zrobili.

[do góry strony}

II

Najlichszą, z najmniejszym staraniem i najgorsze wyobrażenie dającą o kraju, z którego pochodzi, jest chata galicyjskiego chłopka, umieszczona na placu wystawy. Zdaje się, że komisja wystawowa galicyjska chciała pochwalić się przed światem nędzą swego kraju. Wprawdzie większość naszych chałup jest do tej podobną; ależ jeżeli się na wystawie wszechświata coś chce pokazać, to się wybiera z najlepszego najlepsze. Jest to może jedyna fanfaronada, której nikt za złe brać nie może tam, gdzie świat cały do walki występuje, gdzie każden naród chce się przed innym pochwalić cywilizacją i postępem w każdym zawodzie. Galicja wystawiła chałupkę małą, niską, naturalnie, że słomą pokrytą, w której oprócz tapczanu z lichą pościelą, stołu, ławy i kilku jeszcze stołków nic prawie nie ma. Przed nią są okazy nasion leśnych z dóbr ks. Sapiehy, które może później trochę więcej odrosną od ziemi, lecz teraz stanowią doskonały pendant do tej chałupki, będąc tak liche i niepokaźne jak ona. Obok nasion jest kilka naczyń i parę stołków z Białej. Żal serce ściska widząc to zaniedbanie, ten brak starania. Znając Galicję wzdłuż i wszerz, wiem, że można było z czymś lepszym wystąpić, bo od lat kilkunastu wszędzie prawie spotyka się ładnie stawiane domki naszych wieśniaków, z gankami, a majętniejszych z dwiema kuchniami, letnią i zimową; wewnątrz widzieć można i mebli pomalowanych więcej, i naczyń. Tu o niczym nie pomyślano. Żeby choć byli napisali nade drzwiami, że to zabytek z 12 lub 13 wieku! ale narażać na śmiech i drwiny kraj cały, to się już nie godzi. Nie tylko że z rzeczy nie ma nic do oglądania, ale nawet i ludzi nie osadzono w tej biednej chałupie, nie powieszono nawet ani jednego ubrania, aby dać wyobrażenie o mieszkańcach tej tak świetnie reprezentowanej ziemi. Że też się nie znalazł jakiś przedsiębiorca, który by tam sprzedawać mógł to i owo i robić doskonałe interesa. Nasze wódki, kiełbasy i szynki mają przecież ustaloną reputację za granicą. Strudzona publiczność, która z pałacu wystawy prawie ćwierć mili po szabrze iść musi, znalazłszy zamiast czegoś interesującego do widzenia gołe ściany, pocieszyłaby się przynajmniej smaczną przekąską; ale i o tym nie pomyślano.
W sąsiedztwie zaraz znajduje się także drewniany domek, czyli szałas styryjski, na wzór tych, które na szczytach tamtejszych Alp stawiają. Chociaż także nie grzeszy zbytkiem ozdób i sprzętów, starano się przecież zrobić go dla oka miłym. Dach pokryty deskami, na których leżą duże kamienie, szeroko dokoła domu wystaje formując rodzaj ganku; pełno tam ławek i stołów. Gdy się gość ukaże, zaraz występują ładne w swych oryginalnych strojach dziewczęta styryjskie i młode chłopaki, pytając się, czym mogą służyć. Mając stajenkę za domem z dwiema krowami, zawsze mają dla gości świeże mleko; oprócz tego wino i piwo.
O parę kroków dalej, pod cieniem pozostałych jeszcze drzew starego Prateru, spotykamy się z wigwamem naczelnika czerwonoskórych Indian. Sądząc po zewnętrznych ozdobach i rysunkach, zdobiących ten z mocnej ceraty namiot, myślałem, że w samej rzeczy będzie to wojenny namiot, strojny w czaszki poległych nieprzyjaciół, że witać nas będą tatuowani dzicy mieszkańcy kanadyjskich lasów. Bynajmniej: praktyczni Amerykanie wzięli sobie taki namiot na wabika tylko i urządzili w nim bufet, gdzie można napić się porteru, grogu, ginu, ale i tym podobnych trunków, lecz za drogie pieniądze. Ponieważ Stany Zjednoczone są w naprężonych stosunkach z Indianami i żądnego z nich z sobą przywieść nie mogły, wysłano więc na ich miejsce kilku czarnych jak najczarniejszy heban Murzynów, którym przyznać można, że pełnią służbę kelnerów jak mało kto.
Po drugiej stronie galicyjskiego okazu jest domek siedmiogrodzkich Saksonów. Jego sutereny z ganeczkiem od ulicy, szerszy ganek, zwany altaną, od dziedzińca robią wrażenie bardzo ładnego, piętrowego domu. Wszystko, co się tam wewnątrz przedstawia, ma swe pewne znaczenie, dając zwiedzającemu doskonałe wyobrażenie o zwyczajach, przemyśle i postępie tego tak mało od zachodnich ludów znanego narodu i kraju. Zasługa tego wybornego przedstawienia tylu, chociaż nie wytwornych, ale ciekawych rzeczy należy się panu Szochtersu, synowi pastora z Hermansztadu, który swoim kosztem i staraniem zebrał, gdzie było można, zabytki dawniejszych i okazy nowszych czasów. Widzieć tam można staroświeckie cynowe dzbany i misy z dziwacznymi rzeźbami i napisami, gliniane naczynia z niebieską glazurą, jakich już nigdzie nie wyrabiają, bieliznę i poszewki, szeroko kolorami haftowane itd. Co się zaś nabyć nie dało, to kazał p. S. podług starych wzorów zrobić; widzimy więc mnóstwo pokojowych i kuchennych sprzętów, doskonale stare imitujących. Wszedłszy ze strony dziedzińca przez altanę, która służy panu domu rano jako obserwatorium do badania pogody całodziennej, wieczorem zaś do baczenia, czy się złodziej nie skrada do koni, które się pasą na łące, wchodzi się do dużej sieni, dzielącej dom na dwie połowy; po jednej stronie jest duża izba, z drugiej mniejsza, a obok komora na słoninę. W sieni są złożone tylko te rzeczy, które ciągle pod ręką mieć trzeba. W izbie frontowej, strojnej w meble z miękkiego drzewa, bogato w kwiaty malowane, stoi w rogu łóżko z siennikiem, piernatem i poduszkami ładnie haftowanymi; na nim dobre letnie i zimowe kołdry. Jest i drugie łóżko, nie używane nigdy; na tym składa wieśniaczka pościel dla swych dzieci, czyli główną część ich wyprawy. Im się to łóżko wyżej piętrzy, tym pokaźniejsza zamożność domu i skrzętność gospodyni. Naprzeciw łóżka stoi wielki kaflowy piec z wystawionym naprzód małym blaszanym; dokoła ścian zajmują miejsce malowane szafy i skrzynie do sukien i bielizny. U zamożniejszych wieśniaków jest jej zwykle tyle, że tylko trzy razy do roku jest wielkie pranie. Z ozdób droższych są tylko paski srebrne pozłacane, które panna młoda w dzień ślubu nosić zwykła. Pod całym mieszkaniem jest piwnica na wino, w której dwoma rzędami na legarach leżą beczki. Najlepsze wino stoi zawsze obok wielkiej beczki z kapustą, która i tam do specjałów ludu wiejskiego należy.
Bardzo ładny i zgrabny jest drewniany, słomą pokryty dom Szeklerów, zewnątrz strojny ganeczkiem wzdłuż domu, w środku ubrany pistoletami i pałaszami o szerokich klingach, zapewne przechowanych po wojowniczych przodkach. Gospodyni to najprzód pokazuje, lecz chociaż ognistej natury i wojennego usposobienia, Szekler należy do szczepu, który jeżeli nie najbogatszy w Węgrzech, to najwięcej się oddaje przemysłowi. Tysiące rzeczy umieją Szeklerzy: robią sobie sami nie tylko wszystko, co do ubrania ich potrzeba, ale wszystkie domowe narzędzia i naczynia, kołdry itd. Wszystko zgrabnie i ładnie odrobione. Szekler robi najładniejsze wachlarze i najlepsze baty, ładne słomkowe kapelusze, śliczne czapeczki dziecinne, obuwie z grubej wołowej skóry dla mieszkańców gór i ładne trzewiczki kobiece.
Pokazują też w tym domku fortepianik, większy trochę od zwykłej cytry, ślicznie rzeźbiony i wykładany, na którym kiedyś jakaś królewna swemu ojcu, będącemu w niewoli, przygrywała. Ładna ta legenda bardzo jest dobrze prze czarnooką Szeklerkę opowiadana.
Niedaleko od wyżej opisanych domków jest kościół wiejski węgierski, drewniany, z dzwonnicą obok, zupełnie taki, jakich mnóstwo u nas widzimy. Naprzeciw kościoła, po obu stronach uliczki do niego prowadzącej, stoją pod poddaszem ogromnej wielkości dębowe beczki, każda na tysiąc pięćset wiader wina; zrobione są z dębu jasnego i ciemnego, ze stosownymi napisami i prześlicznymi wyrzynaniami.
Żeby z Węgrami co do ich zabudowań skończyć, musimy przejść cały plac wystawy, aby dojść do "czardy", czyli chaty, jakie na pusztach stawiają. Czarda ta, naturalnie, trochę jest strojniejszą niż te, które w Węgrzech spotykamy, lecz styl budowy zachowany ten sam, ładne dwa ganki po bokach, ładna forma dachu, chociaż słomą krytego, bardzo miły oku dają widok. Szkoda tylko, że zamiast Węgrów lub Węgierek do usługi kelnerzy z wiedeńskim akcentem obnoszą tokaje, erlauery i inne wina węgierskie.
Przechodząc obok pawilonu przysięgłych, widać z daleka mały budyneczek w guście na pół wschodnio-południowym, otoczony ogródkiem, w którym same niezwykłe rośliny się znajdują. Myśląc, że to są ciekawości innej części świata, śpieszę w tę stronę, a zbliżywszy się na parę kroków, czytam napis nade drzwiami: "Monaco". Wielkie rozczarowanie, ale trzeba wejść, aby zobaczyć, co mikroskopijne to państewko wystawić mogło. I nie było czego żałować. W ogrodzie tym są zgromadzone rośliny, które nigdzie w Europie w gruncie trzymać się nie mogą, tylko w Monaco, do czego klimat i skalisty grunt głównie się przyczyniają. Dla znawców arcyciekawy jest zbiór aloesów i agaw, które tak łatwo się przyjmują i rosną, a tak rzadko widzi się je w kwiecie; tu jest ich z piętnaście gatunków i wszystkie kwitną. Drzewa gumowe w takiej ilości, że w ich cieniu spocząć można, krzaki pieprzowe, len z Nowej Zelandii, którego liści nikt od krzaku odróżnić nie jest w stanie, trzcina cukrowa wysokości niezwykłej, pyszna Erythrina florida, Mesembrianthemum cristalinum, euforbie i mnóstwo innych, oprócz cytryn, pomarańcz, fig itd. Wszedłszy przez ładną werendę do budyneczku, widzimy śliczną posadzkę w mozaikę z kolorowych kafli. W środku jednej sali, na cokole z czarnego marmuru, stoi popiersie księcia panującego, Karola III. Dokoła sali, w pięknie wyrzynanych szafach z hebanu, widzieć można wszystkie produkta tego kraiku. Są tam także szkła bardzo piękne, bardzo pięknie szlifowane, czyste jak łza; fajansowe naczynia form tak ładnych, jak rzadko widzieć się daje; alkarazas, dzbanki z gliny przepuszczalnej, częściowo tylko polewane; glina ta jest tak przyrządzana, że część wody przez nią się ulatnia, reszta zaś zachowuje się w dzbanku zawsze świeża i zimna. Ładne są także albumy, wykładane mozaiką z drzewa na florencki sposób. Jedną stronę sali zajmują flaszki z samymi tynkturami, likworami, esencjami, olejkami i perfumami; wszystko zaś z roślin tegoż kraju. Jest np. tynktura z liści eukaliptusa, która ma być najlepszym środkiem do stracenia febry.
W tej stronie jest szkoła szwedzka, o której dzienniki tutejsze wiele pisały; przyznam się, że nie mogę się nią zachwycać; wprawdzie stoliczki z krzesełkiem dla każdego dziecka osobne, ładnie zrobione i politurowane szafki z książkami dobrze oprawnymi bardzo miłe robią wrażenie, ależ to nie jest rzecz główna. Trzeba by rozumieć ten język, żeby przejrzeć książki, posłuchać wykładu w takiej szkole, a dopiero wtedy osądzić można, czy jest lepszą od innych. Że w niej miejsca dużo, nic także dla mnie nie znaczy; jest to tylko wystawiony model szkoły, ale zobaczymy, czy wszędzie w ludnym mieście mają tyle miejsca i czy mogą ściśle trzymać się przepisu, że do jednej sali tyle a tyle tylko dzieci wejść może, a nie więcej, lub też czy gmina wiejska da gdzie tak wielki budynek, żeby dziecko od dziecka o dwa kroki siedziało. Obok szkoły jest wystawa wojskowa szwedzka w namiocie bardzo ładnej formy; jest i drugi budynek tegoż kraju, ale jeszcze nie skończony, nie wiem, co zawierać będzie.
W tej stronie jest kawiarnia szwajcarska, miejsce wypoczynku eleganckiej publiczności. Usługują prawdziwe a nie przebrane Szwajcarki w swych ładnych narodowych strojach. Lody są tu liche za 40 cent. austr.; ale każdy, co tam wejdzie, tak jest zmęczony, że nie uważa prawie na to, co mu dają, tylko cieszy się, że usiąść może i przypatrywać się temu różnobarwnemu tłumowi, osobliwie koło godziny 7, kiedy trąba (Nebelhorn), używana na okrętach podczas mgły, daje znać, że gmach wystawy zamykają.
Za tą kawiarnią jest budynek wystawiony kosztem najwięcej mającego abonentów dziennika tutejszego "Neue Freie Presse". Ładny zewnątrz, wewnątrz arcyciekawy dla każdego, bo się wszystko tam odbywa jakby za skinieniem różdżki czarodziejskiej. Maszyna parowa, największa, jaką tu mają, porusza tę masę kółek i kółeczek, pasów i pasków i innych rzeczy nie znanych mi nazwisk, które w oka mgnieniu porywają papier, drukują, składają i wyrzucają gotową gazetę.
W tej stronie jest dużo piwiarni i restauracji; jest i kawiarnia amerykańska, gdzie Murzyni biało ubrani usługują. Najsławniejsze piwiarnie są: Lesinger-Bierhalle i Pilsner; traktiernia Kummera i obok niej amerykańska do najtańszych na placu wystawy należą. Za 4 złp. można zjeść niezły obiad. Jest także piekarnia jednego z najlepszych wiedeńskich piekarzy, Uhla, gdzie ciągle świeżego pieczywa dostać można. Wczoraj właśnie cesarzowa niemiecka wychwalała je jako niezrównane, co Wiedeńczykom, i tak już dumnym swym pieczywem, bardzo było miło słyszeć z ust takich.
Musimy znów przejść na drugą stronę, aby coś skończonego obejrzeć. Pierwszy budynek, który nam się nasuwa obok sławnego wejścia, jest ślicznej budowy pawilon cesarza austriackiego. Znana liczba artystów i przemysłowców tutejszych wzięła sobie za zadanie przyozdobić go, ile tylko można; starania ich uwieńczone zostały najlepszym skutkiem. Pawilon ten jest prawdziwym cackiem zewnątrz, chociaż nie o piętrze; przypomina udatne budynki z końca 17 wieku; wewnątrz zawiera oprócz sieni wchodowej cztery salony: dla cesarza, cesarzowej, arcyksiążąt i ich żon. Ściany salonu cesarzowej pokryte są niebieskim, złotem przerabianym obiciem, drzwi i sufit biały w kolorowe arabeski. W środku sufitu rodzaj tarczy z atłasu niebieskiego, ze stosownymi ozdobami, malowanymi przez Sturma. Komin z białego marmuru, pianino z najlepszej tutejszej fabryki, meble pokryte bardzo piękną niebieską materią, złotem przerabianą, oprócz tego jeszcze bogato jedwabiami zahaftowane w klasztorze "Córek Zbawiciela". Zwierciadła, firanki i mnóstwo innych rzeczy z wielką starannością dobrane. Salon cesarza ma obicie złotożółte, w ciemny aksamitny deseń, meble aksamitne czerwone, komin z czarnego marmuru, sufit i inne ozdoby z czarnego drzewa ze złotem. Salony arcyksiążąt skromniej, ale również z gustem urządzone. Posadzka z fabryk Leistlera, który w tym rodzaju nie ma nigdzie sobie równego.
Wyszedłszy stamtąd, widzimy ładny, niewielki budynek, w bardzo oryginalnym stylu, jasnoperłowy z jasnozielonym dachem, ze schodami krętymi, które prowadzą na taras, nad którym wysoko zatknięty, błyszczy złocony orzeł państwa rosyjskiego. Jakiś fabrykant obić papierowych w Petersburgu wystawił go swoim kosztem (40 000 rs.) w celu ofiarowania go cesarzowi, gdy przybędzie. Przed przybyciem cesarza nie dano wejść nikomu wewnątrz, aby zachować wszystko w nieskazitelnej czystości; po odjeździe zaś, na drugi dzień, wpuszczono publiczność na taras. Kiedy się jej najwięcej zgromadziło, zatrąbiono siódmą godzinę, czyli zamknięcie wystawy, wszyscy też rzucili się na schody, które nie obrachowane na taki tłum, zawaliły się z tymi, co się na nich znajdowali.. Jedna z ofiar tego wypadku, kupiec tutejszy, w parę dni umarł; kilku mężczyzn jest też ciężko pokaleczonych. Nie wiem nic, czy wskutek tego wypadku lub też z innej przyczyny nie wpuszczają teraz do środka; przez okna tylko można zajrzeć; widać duży salon, a za nim sypialny pokój.
Niedaleko zaraz jest rosyjska restauracja; w dobrym stoi miejscu, bo z jednej strony otaczają ją stare drzewa, więc można w ich cieniu odpocząć, z frontu zaś jest przy jednej z głównych dróg prowadzących do zabudowań egipskich, japońskich i tureckich. Na bufecie widzimy oprócz kawioru, rozmaitych ryb, pierogów mięsnych i rybnych i inne zwykłe potrawy. Ogromny samowar w murze imponuje Niemcom, nie przyzwyczajonym do tego rodzaju naczyń. Służba ubrana z narodowa: po rosyjsku co do kroju, a w atłas amarantowy co do materiału.
W tej okolicy są śliczne budowy wicekróla egipskiego, ale że dopiero w tych dniach otwarte zostaną, odkładamy ich opis na później.
Teraz wstąpmy do "Cerele-Oriental". Stoi on za budynkami japońskimi, obok trafiki i kawiarni. Bardzo szczęśliwie połączono w tym budynku wszystkie style wschodnie. Dwoje schodów otwartych prowadzi na pierwsze piętro, gdzie w narożnikach, urządzonych ze wschodnim komfortem, czytać można głównie wschodnie dzienniki. Wzdłuż gmachu są sale z różnymi wyrobami i okazami wschodnimi, sala do rozmowy i korespondencji, z tłumaczami ułatwiającymi porozumiewanie się z Europejczykami. Na dole jest turecka kawiarnia i sala, w której japońskiej herbaty dostać można.
O parę kroków jest bazar turecki większy i mniejszy, gdzie niezbyt ładne rzeczy za drogie pieniądze sprzedają. Obok sprzedają Druzyjczycy krzyże, medale itp. rzeczy, wyrabiane w lasach Turyngii, za wyroby z Libanu. Między innymi widzieć można medale z portretem cesarza Wilhelma i ks. Bismarcka.

[do góry strony]

III

Niełatwe to zadanie opisywać budynki rozrzucone na półmilowej przestrzeni, którą zajmuje wystawa wiedeńska. Żeby już wszystkie były skończone i otwarte, można by zacząć od numeru pierwszego i tak przejść pomału wszystkie, których jest sto kilkanaście, lecz chociaż już połowa lipca się zbliża, bardzo wiele jeszcze jest nie gotowych, jeśli nie zewnątrz, to w środku. Niektóre domki są w tym dopiero stanie, w jakim powinny były być już w końcu marca. Doprawdy dziwić się trzeba, że tyle pieniędzy ludzie łożą, tyle pracy poświęcają, aby światu pokazać przez trzy miesiące to, nad czym pół roku usilnie pracowali od rana do późnej nocy! Willa perska na przykład, chociaż z największą starannością przy niej pracują, przecież wątpię, aby na przyjazd szacha mogła być skończoną. Tu zaś idzie już o głowę, bo król królów nie żartuje, leniwych lub nieposłusznych zaraz na lepszy świat wyprawiając. Egipt króluje nad całym placem wystawy wielkością i elegancją swego budynku. Khediwe pobił wszystkich swych współzawodników, nikt z nim porównania nie wytrzyma; ale i tu, chociaż już mularze skończyli, jeszcze wewnątrz nie wszystko gotowe. Pawilon hiszpański ledwie do połowy postąpił. Altana mająca mieścić w sobie skarbiec sułtański stoi wprawdzie, ale Turcy nie mogą sobie dobrać stosownego na nią koloru, bo już trzecim kolorem ją powłóczą. Pawilon dziecinny skończony, ale uczeni, którzy podjęli się go przybrać, sami nie wiedząc, czym go mają zapełnić, ociągają otwarcie. Szkoła austriacka, dom Kasy Oszczędności i ze dwadzieścia innych, znanego lub nieznanego przeznaczenia, stoją jeszcze nie gotowe. Bieganie więc i szukanie, aby coś skończonego opisać, przy tegorocznej, tak niestałej pogodzie, jednego dnia brodząc w mokrym szabrze po kostki, drugiego topniejąc od gorąca na pozbawionym swych cienistych drzew placu, jest nader utrudzającym zajęciem. Wszechwładny pan wystawy, baron Schwarz-Seenborn, nie zważając na przedstawienia, a nawet prośby, kazał setki drzew wyciąć, aby tylko wystawa mogła na jak największej przestrzeni się rozsiąść. Dopiął też swego celu, bo miejsce, jakie zajmuje, jest siedm razy większe niż paryski Champ de Mars, na którym była wystawa 1867 r. Zdaje mi się, że można było efekt mieć ten sam, zostawiając dużo wolnego miejsca koło Pałacu Przemysłowego, którego w samej rzeczy potrzebuje, aby mógł się dobrze wydać, inne zaś budynki bliżej siebie skupić i tym sposobem ułatwić ich zwiedzanie i tak już zmęczonym wielkością głównego gmachu podróżnym. Zachowałoby się Wiedniowi połowę wyciętych drzew, których brak dobrze się po skończonej wystawie da uczuć, a których sława "największej wystawy" nie zastąpi. Żadne miasto nie mogło się pochwalić takim ogrodem, czyli lasem, jak był Prater; był on na wiosnę rodzajem corso dla klas zamożniejszych, dla mniej zamożnych ucieczką i schronieniem wśród letnich upałów, gdzie w cieniu kilkowiekowych drzew całe rodziny dnie świąteczne przepędzały. Było się w lesie, a przecież w mieście; dziś jest Prater zregulowany, ozdobiony, śliczny; ale gdy na rok przyszły z owych ozdób pozostanie tylko kilka kawiarni i rotunda, wtedy niejeden z tutejszych mieszkańców złorzeczyć będzie tym, którzy go takiej przyjemności pozbawili bez koniecznej potrzeby.
Jedną z ozdób wystawy jest turecka studnia Zofii, czyli Achmeta; stoi ona w najładniejszym miejscu, między Pałacem Przemysłowym i Kunst-Halle, czyli wystawą sztuk pięknych. Na małym podwyższeniu, po obu jej stronach, śliczne trawniki z wodotryskami, z widokiem w lewo na budynki gospodarczego wydziału, w prawo na oddział egipski. Studnia Achmeta należy do ozdób Stambułu, tu starano się ją wiernie naśladować. Jest to elegancki budynek z bogato złoconymi ścianami, na których doskonale odbijają się arabeski w wypukłorzeźbie. Nad loggiami tymi, na polu jasnozielonym, jest wokoło napis złoty w tureckim języku tej treści, że każdy przechodzień powinien tam wstąpić, duszę swą pokrzepić i Allacha chwalić, bo od niego początek bierze. Pod szeroko wystający dach, na ładnych słupkach oparty, można się w samej rzeczy schronić przed słońcem i odpocząć; wewnątrz pokryte są ściany wschodnią materią, na podłodze leżą ładne dywany, wokoło niskie otomany zachęcają do miłego dolce farniente. Dach zdobi pięć ładnych kopułek. Z dwóch boków zewnątrz płynie woda na duże konchy.
Przeszedłszy most dzielący nas od najstarszej części Prateru, widzimy bardzo ładne, z wielką starannością obrobione i ozdobione zabudowanie rosyjskiego kmiecia. Jak też miło byłoby na tym świecie, gdybyśmy kiedyś dojść do tego mogli, żeby całe wsie złożone były z takich chat! Jakiś pan Gromow, milionowy handlarz drzewa z Petersburga, swoim kosztem to zabudowanie wystawił, co go tu na miejscu 30 tys. rub. kosztować miało i czemu zresztą wierzyć łatwo, bo nie tylko że jest dużo wyrzynanych ozdób, ale tak zewnątrz jak wewnątrz drzewo napuszczane olejem świeci się jak politurowane.
Wchodząc przez bramę na dziedziniec, na lewo widzimy szpichlerzyk, na prawo dom główny o piętrze z gankami, od domu dwie strony dziedzińca formuję schowania na wozy, pługi i inne narzędzia, kończy czworobok domek z młynkiem do czyszczenia zboża. Jedno tylko zarzucić można temu pod każdym względem pięknemu okazowi, że za mało ubrano go w sprzęty domowe. Komnata zwana gościnną ma dokoła ścian wielkie ławy i jeden stół tylko, dwie półeczki z kilkoma misami, piec i samowar. Wiemy przecież, że u zamożniejszego chłopa rosyjskiego więcej się rzeczy w domu znajduje.
Inaczej to pojęli mieszkańcy Vorarlberga; wystawili dom o piętrze drewniany, ściany pokryte gontami formy karpiej łuski, ganki ślicznie wyrzynane, jest to cacko od ulicy, w środku zaś urządzili go tak jak wszystkie ich domy w Ischl, Meran itd. Jest kilku Tyrolczyków, którzy domek zamieszkują, dziewczęta haftują, gotują, słowem, są jak u siebie. Kuchnie ich mogłyby służyć za wzór nie wiejskim kuchniom, ale naszym panom budowniczym, którzy nie grzeszą praktycznością w urządzaniu miejskich mieszkań. U nich ma się zupełne wrażenie, że się jest nie na wystawie, ale w ich kraju. Jest to prawdziwym celem wystawy przenosić nas w coraz to inne strony, co jednak nie wszyscy wystawcy pojęli.
Dom alzacki bardzo dobre daje wyobrażenie o zabudowaniach wiejskiego ludu w tamtym kraju. Zajmuje on duży czworobok; budowy z dwóch stron o piętrze, z pruskiego muru, łączy stodoła, której tu użyto na wystawę drzewa i innych płodów tej prowincji. Zamyka czworobok ten wysoki mur z bramą, około której różne przysłowia alzackie wypisane. W zabudowaniu tym jest traktiernia czysto niemiecka, w której samych tylko niemieckich potraw dostać można. Niedaleko jest tak zwany dom tyrolski, także traktiernia.
W tej okolicy jest bardzo dużo do widzenia, lecz opis tych domów, domków i pawilonów zostawiam specjalistom, którzy dział maszyn, narzędzi rolniczych i agronomiczne okazy opisywać będą. Nadmienić tylko muszę, że pawilony książąt Coburga i Schwarzenberga odznaczają się dobrym smakiem co do budowy i przewybornym przedstawieniem wszystkich okazów z tych dóbr ogromnych.
Ciekawą do zwiedzania jest Kost-Halle, gdzie można różnych dobrych rzeczy dość tanio skosztować. Obok win szampańskich znajdują się piwa czeskie, obok sławnej czekolady kolońskiej jeszcze sławniejsze wędliny i ryby z Hamburga, woski Maraschino, wódki holenderskie, andruty karlsbadzkie, wina portugalskie, węgierskie, reńskie itp. Spotkać też tam zawsze można smakoszów, kosztujących z wielkim namaszczeniem te napoje, i ludzi praktycznych, którzy taniej się tam pożywić mogą jak w innych restauracjach. Przeszedłszy znów w stronę węgierskiego kościoła, który teraz napełniony jest okazami drzewa i drewnianymi wyrobami, spotykamy mały kościółek, cały obity gontami z blachy; mieści on w sobie wyroby kościelne. Widzimy tam piękne ornaty, grubo złotem i jedwabiami haftowane, stuły, komże, monstrancje, kielichy, słowem: wszystko, co tylko do odprawienia nabożeństwa jest potrzebnym.
Minąwszy domki już wpierw opisane, znajdziemy się w folwarku szwedzkim. Dla odmiany nie idziemy najprzód do domu; ładny on jest, choć drewniany, z gankami na dole i piętrze, i mieści w sobie dobrą kawiarnię, w której usługują szwedzkie dziewczęta; ale idziemy do obory. Jakaż bo to ta obora! Widząc ją ma się ochotę mieszkać na wsi i zawzięcie gospodarować; gdyby jeszcze do tego mieć zawsze taką pszenicę, jak wystawiona w egipskim oddziale! Każda dama w stroju balowym może spacerować po tej oborze bez obawy nie już zawalania się, ale nawet przesiąknięcia sukni stajennym odorem, który w pokoju lub salonie wcale miłym nie jest. Zbudowana w podkowę niby, z wielką liczbą półokrągłych okien, obora ta ma tak doskonałą wentylację, że chociaż prawie wszystkie okna i drzwi otwarte, nigdzie nie ma przeciągu, a nie razi woń stajenna. Żłoby do środka zwrócone są: niektóre z cegieł, inne kamienne, inne znów z cementu; krów tu jest 48, 16 ras, z każdej po trzy. Z Galicji są z dóbr barona Romaszkana, rasy podolskiej, siwe.
Z willi marokańskiej w miniaturze, niedawno otwartej, możemy sobie zrobić wyobrażenie o tamtejszym życiu i zwyczajach. P. Schmidt, konsul austriacki w Maroko, wystawił ją swoim kosztem; nie możemy więc wymagać od człowieka prywatnego rzeczy zbytkownych. Jest to ładny mały domek w ogródku, przez który prowadzi do wejścia ścieżka z kamyczków w mozaikę ułożonych; wewnątrz domu ściany i sufity są pokryte ślicznymi drewnianymi ornamentami w ściśle marokańskim guście, podłoga z kolorowych kafli. Wchodzi się przez małą sień, w której na lewo miednica przy ścianie z ciągle cieknącą wodą do obmywania rąk; na prawo ławka dla służby. Stamtąd wchodzi się do "Maghad", dziedzińca z małą fontanną; po jego prawej stronie jest otwarty pokój "Mandurah", gdzie się zwykle gości przyjmuje. Wewnątrz jest "Salamlik", salon z alkową, czyli sypialnia gospodarstwa, dalej pokój służącej i łazienka. Wszystko, co do ozdoby tej willi służy: dywany, maty, sofy, naczynia, lampy itd. są prawdziwe marokańskie.
Zakończymy dzisiejszy list tym, co podług nas jest najpiękniejszym i największą przestrzeń zajmuje, tj. zabudowaniami egipskimi. Wicekról, tak tu jak zwykle, pokazał się prawdziwie wielkim panem, a powinszować mu można, że zawsze umie sobie ludzi zdolnych dobierać, którzy jego rozkazy wykonywają lepiej, staranniej i rozumniej niż bardzo wielu komisarzy państw europejskich. Są tylko dwa duże budynki; jeden mieści w sobie kilka różnorodnych budynków w jednej całości, drugi jest mieszkaniem starszego wsi egipskiej, czyli Szech-el-Beleth. Mamy w tych dwóch zabudowaniach i groby staroegipskie, i dom zwykły, meczet i apartamenta prywatne Khediwa, które aczkolwiek zamknięte dla ogółu, nam się jednak otwarły z pomocą kilku słów arabskich i jeszcze wymowniejszych srebrników. Zabudowania wiejskie, naturalnie większe niż zwykłe fellachów lepianki, powinno być stawiane z cegieł ze szlamu nilowego; lecz w braku tychże wystawiono je z naszych cegieł, pomalowawszy na ciemnopopielato. Przy wejściu wita nas bardzo gościnnie stary fellach, prosząc, aby w jego domu być jak w swoim własnym; drugi, młody, ciemnej twarzy, o czarnych, inteligentnych oczach i białych jak śnieg zębach, w fezie i długim, niebieskim po pięty surducie, służy nam za cicerona. Na dole są same stajnie; jest w nich para koni, trzy krów, trzy wielbłądy i z dziesięć osiołków, które najbardziej zajmują. Są daleko mniejsze od naszych, zgrabniejsze, a tak wytrwałe, że są w stanie cały dzień wytrzymać pod jeźdźcem bez żadnego popasu.
W stajni są piękne czapraki aksamitne, bogato haftowane; na piętrze jest mieszkanie dla całej rodziny; umeblowanie arcyskromne, bo maty na ziemi i kilka półeczek z naczyniami stanowią wszystko. W dwóch wieżyczkach narożnych mieści się 300 gołębi. Przeszedłszy przez dziedziniec, gdzie dużo klombów z dziwnego rodzaju roślinami, wchodzimy do głównego zabudowania. W jednym z narożników przedstawił nam profesor Brugsch, komisarz egipski, grób Beni Hassana. Nie należy on wprawdzie do najdawniejszych zabytków, jak np. piramida Chefren, lecz wybrał go dlatego, że można go było w tej samej wielkości przedstawić jak oryginał. Grób ten jest w skale wykuty, ozdobiony ciekawymi bardzo dla archeologów malowaniami, z przodu podparty dwoma słupami. Malowania te są bardzo starannie kopiowane, oryginały zaś datują od 2100 lat przed N. Ch. Widzimy tam wjazd Hyksosa, czyli króla pasterzy w kraju Mirra, różne obrządki, wjazdy tryumfalne, obchody świąteczne itd. Budynek cały podzielony na trzy części, meczet, kobiece pokoje, które, niestety próżne stoją i zamiast pięknych dam egipskich widzimy tylko brudne czeskie dziewczęta, myjące okna i apartamenty wicekróla.
Co do budowy, najpiękniejszą niezaprzeczenie częścią jest meczet; naśladuje on swoją cudowną kopułą i głównymi formami meczet Kejel-beja w Kairze; lecz co do dekoracji wybrano motywa z najpiękniejszych egipskich meczetów. Wewnątrz jest zachwycającym; ponieważ oczy wiernych tylko w górę powinny być zwrócone, więc ściany są dość skromne; za to góra, czyli sklepienie, odznacza się mnóstwem najpiękniejszych ornamentów, arabesek itd. Bardzo ładnie jest także ozdobiona "Kiblak", miejsce, gdzie karty Koranu chowają. Dach tej kopuły jest z cynku, z bardzo ładnymi ornamentami; składa się z 7000 oddzielnych kawałków z fabryki Dienera w Wiedniu. W pokojach dla kobiet przeznaczonych widać po bokach, pod oknami, których szyby są całkiem pokryte gęstymi wyrzynaniami z drzewa, sofy niskie, pokryte materią jedwabną w kwiaty lub ze złotem przerabianą; na ścianach są półki z naczyniami, z wypchanymi ptaszkami etc. Przeszedłszy przez ganek w rodzaju werendy, wchodzi się do pokojów Khedywa. Pierwszy "Mandurah", czyli salon, ma ściany i sufit ozdobiony arabeskami w kolorach: czerwonym, szafirowym i złotym. W miejscach bardziej na widok wystawionych są piękne złote napisy w arabskim języku, witające gościa. Oprócz tego są jeszcze dwa piękne widoki freskowe Kautzkiego, przedstawiające Kair przy wieczornym oświeceniu i meczet "Maor-el-Kahirah". Wokoło ścian są otomany z najpyszniejszych materii wschodnich przerabianych ze złotem; posadzka przykryta dywanami w najżywszych kolorach, na których jeszcze przed każdą sofką leżą osobne dywaniki. Oparłszy się na ładnej galeryjce, widzimy na dolnym dziedzińcu małą fontannę wytryskującą z mozaikowego basenu obstawionego kwiatami. Drugi pokój, większy, w tym samym guście umeblowany, z tą różnicą, że na środku jest okrągła otomana z oparciem i prześlicznej roboty krzesło dla wicekróla, obite aksamitem i bardzo pięknie złotem haftowane.. Jest jeszcze mały gabinet z marmurowym stołem, na którym złota miednica z nalewką stoi. Za tym przedpokój. Schody do tej części domu są oddzielne, pokryte dywanami. Zadziwił nas brak zupełny szaf, lecz przewodnik nasz otworzył kryte drzwi w ścianie, pokazując doskonałe schronienia, do których na Wschodzie mieszkańcy wszystkie swoje skarby i ubranie chowają. Zwiedzającym ten pałac polecamy przypatrzeć się drzwiom robionym w Kairze; są one arcydziełem w swym rodzaju; składają się z tysiąca części z drzewa niepoliturowanego, z ozdobami z kości słoniowej. Nie można także pominąć przewybornej kawy, jaką tu częstują; jest ona bez porównania lepsza od tureckiej; pije się ją z cukrem.
Służba wicekróla, jak dotąd, składa się najmniej ze trzydziestu osób; widzimy tam rozmaite ciekawe typy: prostych fellachów, Arabów, Murzynów w skromnych i bogatych strojach, stosownie do rangi, jaką zajmują, i po europejsku ubranych Egipcjan. Ponieważ już dwa razy miałem sposobność spędzić tam po parę godzin, nie mogę im nie przyznać wielkiej uprzejmości. Są to z całego Wschodu najgrzeczniejsi ludzie, mający najwięcej europejskiej ogłady. Prawie bez wyjątku mówią wszyscy po francusku, niektórzy bardzo ładnie. Zabawny jest widok tej służby w długim, szerokim odzieniu i w szerokich pantoflach, roznoszącej kawę i "czibuki". Zewnątrz gmachu urządzono mały bazar i dwa warsztaty; w jednym Arab haftuje złotem czapki, kapczuchy itd; w drugim robi młody fellach mozaikę z drzewa i perłowej muszli. Jeszcze raz zwracamy uwagę zwiedzających wystawę, aby nie żałowali czasu na szczegółowe zwiedzenie tych budynków; nie pożałują tego, bo mieć będą wrażenie, że są na Dalekim Wschodzie.
Z kończących się domków warto wymienić szwedzki myśliwski pawilon, w którym różne wyroby są wystawione, jako to: koronki, hafty, płótna, stroje itd; domek Hillera, fabrykanta grających zegarów i tabakierek, gdzie można nabyć mnóstwo drewnianych, ładnie wyrobionych rzeczy; szwajcarski dom drewniany z ozdobami i gankami, w najpiękniejsze desenie wyrzynanymi; dom Kiena, drewniany, z tarasem zamiast dachu i wieżyczką z balkonem, urządzony tak, że go składać i przewozić z miejsca na miejsce można; i na koniec - jak na deser - pawilon francuskiego Towarzystwa Przemysłowego, który wewnętrznym urządzeniem i umeblowaniem zaszczyt tylko Towarzystwu czynić może. Opisywać każdą rzecz z osobna jest niepodobieństwem; wszystko, co się tam znajduje, nosi w sobie piętno najlepszego smaku i wygórowanej elegancji, której Francuzom największy nieprzyjaciel zaprzeczyć nie może.

[do góry strony]


Pierwodruk, podznaczony na czele pierwszego wiersza korespondencyj literami: H. S., przyniosła warszawska "Gazeta Polska" 5, 7 i 15 lipca 1873, nry 148, 149, 156. Ponieważ reportaże z wystawy przysyłali do dziennika poprzednicy i następcy Sienkiewicza, jego korespondencje oznaczono cyframi rzymskimi III, IV, V, zastąpionymi obecnie cyframi I-III.

[powrót]