Henryk Sienkiewicz

Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej

[List I] [List II]

I

Środa, 2 maja r. 1878.

Otwarcie wystawy - Widok Paryża - Ruch uliczny - Trocadéro - Dziedziniec - Gmachy główne - Roboty i ich pośpiech - Wystawa
otwarta, ale nie skończona - Uroczystość otwarcia - Pogoda - Deputacje - Marszałek i goście zagraniczni - Mowy - Okrzyki - Iluminacja
w mieście - Republikanie i monarchiści - St. Germain - Dzienniki - Radość ogólna - Komplementa - Gniewy

Wystawa powszechna została dziś otwartą. "Wielka uroczystość pracy i pokoju", jak ją nazywają dzienniki republikańskie, rozpoczęła się o dziesiątej rano. Cały Paryż wystroił się istotnie jak na zaślubiny. W chwili gdy to piszę, setki tysięcy chorągwi francuskich i zagranicznych powiewa na wszystkich ulicach i bulwarach, a miasto mieni się jak stubarwna tęcza. Miliony lamp płoną świetlną iluminacją. Ruch ogromny: powozy, omnibusy, tramwaje ciągną jedną karawaną bez końca. Konie rżą, woźnice wołają. Tłumy, przybrane świątecznie, roją się na chodnikach i placach wykrzykując: "Vive la France! Vive la République! Vive la paix!" Radość ogólna, wrzawa, zamęt, tysiące narodowości, tysiące języków, tysiące kostiumów ze wszystkich części świata - słowem, istna maskarada; ponad tym wszystkim zaś, ponad tym rojowiskiem ludzkim i ponad miastem czerwieni się niebo jakby od łuny pożarnej - gwiazdy patrzą z zarumienionego tła, a chmury wiosenne wydają się jakby oświecone różowo żagle nad okrętem żeglującym wśród nocy.
Tak wygląda Paryż w tej chwili. Od rana jednak wrzało i kipiało w nim wszystko. Cała ludność od dziewiątej ciągnęła przez Pola Elizejskie na Avenue du Trocadéro. O dorożce lub omnibusie nie było co i myśleć; idąc zaś piechotą, zaledwie można się było przecisnąć przez wszystkie aleje wiodące na Pole Marsowe. Wystawa istotnie wspaniały przedstawia widok. Głową jej jest pałac Trocadéro, zatoczony półkolem, którego strona wklęsła zwraca się ku Sekwanie. Pałac ten jest jeszcze nie skończony, składa się z wielkiego środkowego budynku, opatrzonego w dwie wieże i z dwóch skrzydeł bocznych, stanowiących długie kolumnady. Całość w stylu nieokreślonym, a raczej będącym mieszaniną wszystkich stylów, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, krytykowaną jest dość ostro przez tutejszych architektów; urządzenia jednak zadawalają najwybredniejsze gusta. Od strony wklęsłej pałacu, zwróconej ku Polu Marsowemu, ciągnie się aż do Sekwany obszerny wirydarz, pochylający się z lekka ku rzece, pełen fontann, sadzawek, posągów, czarodziejskich grot, mostów i kiosków. Wiszące ogrody Babilonu zbladłyby zapewne wobec tego jednego dziedzińca. Przed miesiącem było to puste pole, zawalone kupami cegły i gruzu; dziś pod wszechmocną ręką pracy, wyrosły na nim drzewa, zakwitły bzy, zazieleniła się trawa, szumią jeziora, wodospady i wodotryski. W urządzaniu gier wodnych nikt nie może współzawodniczyć z Francuzami, a urządzenia na Trocadéro są tego najlepszym dowodem. Główna masa wody, zasilającej środkowe jezioro dziedzińca, wypływa wprost z pałacu. Na kilkadziesiąt stóp nad ziemią widzisz na froncie pałacu urządzony ogromny balkon, a raczej trybunę, pokrytą czerwonym aksamitem, z muru zaś, wprost spod balkonu, spod aksamitów i draperyj, rzuca się na dół srebrny wodospad, tak szeroki, jak szeroką jest sama trybuna. W chwilach pogodnych słońce oblewa olśniewającym światłem tę przezroczystą firankę, a promienie jego załamują się tęczą w kropelkach i pyle wodnym. Wodospad rzuca się na obszerne kamienne schody i płynąc dalej, szemrząc i dźwięcząc, spadając ze stopnia na stopień, ginie w jeziorku, którego środek zajmuje wodotrysk rzucający słupy wodne do góry. Naokoło jeziorka zielenią się obszerne trawniki; w dali, po prawej ręce, widać pawilony: japońskie, perskie, marokańskie, chińskie i rozmaite inne; po lewej: algerski i specjalne, poświęcone leśnictwu, meteorologii itp.
Granicą między tą częścią stanowiącą Trocadéro a głównym korpusem wystawy jest Sekwana. Od Trocadéro do głównego szklannego gmachu, zabudowanego w olbrzymi kwadrat, przechodzi się przez most Jéna, umyślnie na czas wystawy rozszerzony. Za rzeką znowu ciągnie się ogromny podwórzec, pełen drzew, kwiatów, jezior i pawilonów, a dalej niezmierny dach szklanny, pokrywający niemal całe Pole Marsowe, podzielony na galerie poprzecinane ulicami i stanowiący właściwy kadłub tej całości, której Trocadéro jest głową.
Jeżeli Trocadéro ze swoim stylem, jak tu mówią przez kpiny: "rococococo!", porusza żółć architektów i lubowników prostoty i piękności, wszyscy jednak oddają jednomyślne pochwały głównemu korpusowi. I istotnie, trudno powiedzieć, z jakim wdziękiem, lekkością, i śmiałością, rysuje się ta niezmierna mieszanina szkła i żelaza, co do ogromu stanowiąca jak gdyby miasto całe. Na rogach jej wznoszą się wyniosłe kopuły, całość zaś, przecięta główną ulicą, dzieli się na dwie części. Wchodząc od Trocadéro, część po prawej stronie, a raczej prawa połowa, poświęcona jest zagranicy, lewa wyłącznie Francji. Wewnętrzna środkowa ulica tak jest szeroka, że mieszczą się na niej ogromne pawilony przeznaczone na sztuki piękne. Będąc raz wewnątrz, orientować się bardzo łatwo, każdy bowiem dział zagraniczny zwrócony jest ku głównej ulicy frontem, noszącym cechy narodowego stylu. Galeria więc chińska z frontu wygląda jak dom chiński, japońska jak japoński, hiszpańska nosi wybitne piętno stylu maurytańskiego, szwajcarska jest szwajcarskim szaletem, angielska czerwonym zwykłym angielskim domem, rosyjska czymś podobnym do rosyjskiej karczmy zbudowanej z okrąglaków i przyozdobionej w sposób bizantyjski; włoska część nosi cechy klasyczne itd. Zewnątrz wszystko prawie jest już ukończone, ale wewnątrz pozostaje dużo do zrobienia. Mnóstwo okazów stoi jeszcze w paczkach; mnóstwo szaf i wystaw pustych. Część francuska najbardziej jest zacofana, a gotowe zupełnie tylko chińska i japońska. Trudno jednak zrozumieć, jakich cudów pracy i pośpiechu dokonano w ostatnich już chwilach. Gdym trzy dni temu zwiedzał roboty, nie tylko wewnętrzne urządzenia nie były jeszcze wykończone, ale nawet galerie i gmachy; wieżycom i kopułom brakowało dachówek, koło ścian stały rusztowania, z fasad zwieszały się liny i bloki, wnętrze ulic zawalone było gruzem, cegłą, pyłem wapiennym, stosami pak drewnianych, heblowin, pakuł, desek itd. Ale też roboty szły z szalonym pośpiechem. Dziesięć tysięcy robotników pracowało w dzień przy świetle słonecznym, w nocy przy elektrycznym. Świst lokomotyw, zgrzyt pił, huk młotów nie pozwalał prawie słowa przemówić. W trzy dni owe stosy i kupy znikły, galerie zostały wykończone, ulice wysypane żwirem lub wylane asfaltem; pozostaje tylko dokończyć urządzenia wewnętrzne, pozapełniać te szafy, które są jeszcze puste, okazami - i powiedzieć sobie: acti labores jucundi.
Dziś, jak jest, wystawa została otwartą, ale nie ukończoną. Otwarcie to odbyło się jak najuroczyściej, wśród furkania chorągwi, odgłosów trąb, okrzyków i huku armat. Udział w tej uroczystości mieli tylko zaproszeni, tj. znakomici goście cudzoziemscy wraz z ich świtami, wojskowi wyższych stopni, urzędnicy wystawy, deputowani, senatorowie, ciała naukowe, wystawcy i korespondenci pism zagranicznych. Jako waszemu korespondentowi, nadesłano zaproszenie i mnie, byłem więc świadkiem całej uroczystości. Publice pozwolono wejść dopiero po godzinie trzeciej, ale i tak tłumy uczestniczyły przy otwarciu, zaproszeń rozesłano około trzydziestu tysięcy. Pogoda była czysto wiosenna, jak najgorsza. Od samego rana chwilami świeciło słońce, to znowu zacinał deszcz rzęsisty. O pierwszej deszcz przeszedł w ulewę i burzę. Potoki wody, spływające ze szklannych domów, zmieniły ulice w prawdziwe strumienie. Grzmot wstrząsał szklannymi szybami gmachu, które dźwięczały jak gdyby z przerażenia. Tłumy ludzi kryły się po galeriach, pawilonach, kioskach. Niektórzy poczynali wątpić, czy marszałek wraz z książętami zagranicznymi nadjedzie. Ale po chwili zaświeciło znów słońce, a z nim razem powrócił i dobry humor. Tłumy wyległy na place przed głównym gmachem i przed Trocadéro. Damy w przepysznych strojach, pędzone ciekawością, śmiało brnęły po przemoczonym żwirze, podnosząc w górę atłasy, aksamity, koronki, a nawet i batysty, może nawet nieco wyżej, niż tego wymagała wilgoć i woda.
O kwadrans na drugą przybył trzydziesty z rzędu pociąg kolei żelaznej; przyjechali w nim senatorowie i deputowani. Jedna część z nich udała się natychmiast do Trocadéro, druga miała oczekiwać książąt i marszałka z drugiej strony mostu Jéna, na wielkim wirydarzu na Polu Marsowym, przed głównym gmachem. Obok nich ustawiły się niezliczone deputacje: sądownicze, administracyjne, naukowe, duchowne, dyrektorowie banków, poselstwa itd. Tłum ten, ubrany w mundury galowe, błyszczał złotem, srebrem, mienił się wszystkimi kolorami na świecie. Zacząwszy od trójkolorowych szarf senatorstwa, zielonych akademickich, widziałeś szarfy i kostiumy wszystkich narodów, świetne mundury wszystkich wojsk, począwszy od czerwonych angielskich, skończywszy na mundurach syjamskich i chińskich. Istotnie nie brakło niczego: wszelkiego rodzaju pióra, ordery, gwiazdy, krzyże, łańcuchy. Dygnitarze: kamerjunkrowie rosyjscy, jenerałowie angielscy, mandarynowie państwa niebieskiego i wszyscy inni, co w mniej więcej ucywilizowany lub nieucywilizowany, głupi lub mądry sposób rządzą światem, stali obok siebie w zgodzie i spokoju, uczestnicząc w "uroczystości pokoju" i z na wpół otwartymi ustami gapiąc się, jak zwyczajni śmiertelnicy, na trybunę, na której miał się ukazać marszałek wraz z zagranicznymi książętami. Wszystko to było przejęte i uroczystością, i swoją rolą w uroczystości. Czasem tylko przelotna chmura, zawaliwszy ciemności cielskiem słońce, snuła jakby złowrogi cień na to promienne święto pokoju - i może wówczas wydawało się tłumom, że ten cień padał od Wschodu, od tej burzy i od tych chmur, które skłębiwszy się nad Konstantynopolem, grzmią już groźnie a głucho i grożą co chwila rozpętaniem się w straszną burzę narodów.
Korzystając z przywileju korespondenta, który wścibić nos i swoje trzy grosze ma prawo wszędzie i wścibia je tam nawet, gdzie nie ma prawa, podszedłem bliżej Trocadéro, aby widzieć i słyszeć jak najwięcej. Z tego wyniosłego wirydarza oczy moje obejmowały całą wystawę: główny gmach po tamtej stronie mostu, tak wielki, że patrząc z jednego końca, widzi się drugi już jakby w cieniach mglistych i błękitnych - dalej szopy ciągnące się obok gmachu, nieskończony labirynt zielonych alei - a dalej gmachy, domy, kopuły i wieże Paryża. Między głównym gmachem a mostem poruszała się fala głów ludzkich. Dwa lata przeszło, jak wiecie, spędziłem po większej części w milczących i samotnych lasach Ameryki; nie umiem więc wam wypowiedzieć, jak dziwne wrażenie czyniło teraz na mnie to rojowisko ludzkie, ten zebrany blask i przepych wykwintnej i wyrafinowanej cywilizacji - te mundury, gwiazdy, pióra i ordery. Ale nim wrażenie zmieniło się w myśl świadomą siebie, nim mogłem sobie powiedzieć, czy to wszystko, co widzę, jest szych i polor cywilizacji, czy też cywilizacja sama, czy prawda, czy "humbug", jak mówią bracia moi Jankesi - nim przyszło mi na myśl, że mimo tych świetnych powozów postęp socjalny tak daleko został za technicznym i że tak mało naprawdę jest szczęścia, a tak wiele nędzy w życiu ludzkości - nim, powtarzam, zawiało z mojej głowy na te tłumy Schopenhauerem i Hartmannem - z fortu Mont Valérien huknął strzał armatni - jeden, drugi, trzeci - inne forty odpowiedziały salwami; tłumy zachwiały się, słowa "monsieur le maréchal" przeleciały z ust do ust, i "monsieur le maréchal", ubrany w świetny mundur, z trójkolorową chorągiewką i buławą złocistą w ręku, otoczony książętami zagranicznymi, ukazał się na trybunie.
Po jednej stronie marszałka stanął książę Walii, typ angielskiego dżentelmena, o wypukłej piersi, szerokich ramionach, z twarzą, na której kwitnie zdrowie i wesołość. Postać to bardzo popularna w Paryżu, gatunek królewskiego lamparta, nie robiącego sobie nic z niczego, nie cierpiącego etykiety, kochającego polowanie na tygrysy, Anglię i własną żonę, dzieci i baletniczki, a przy tym umiejącego to wszystko godzić ze sobą.
Po drugiej stronie zasiadła figurka mała, nikczemna, z twarzyczką pomarszczoną jak cytryna, z przymrużonymi oczkami i złotą laseczką w ręku. Na jej widok stojący obok mnie reporter "Figara" począł śpiewać pod nosem: "Jam jest małżonek Heleny - żonek Heleny - żonek Heleny, jam Spartanów - tanów król". Był to też istotnie offenbachowski Menelaus: Franciszek z Assyżu, mąż ekskrólowej Izabeli hiszpańskiej, a ojciec - przynajmniej jak sam zapewnia - panującego dziś króla Alfonsa: typ starego arystokracika-safanduły, któremu kto żył, przyprawiał wiecznie rogi, a który synowi swemu nie może powiedzieć nawet tak, jak w Szekspirze przez usta Falstaffa przemawia Henryk IV Bolinbroke do swego następcy: "że jesteś moim synem, przekonywają zapewnienia twej matki, a mianowicie też uspokaja mnie pod tym względem szelmowski wyraz twych oczu i głupowata obwisłość twojej dolnej wargi". Z tym wszystkim, Franciszek z Assyżu to wcielenie etykiety i pozorów. Pełnomocnik jego długo kłócił się o to, że nie o księciu Walii, ale jego panu należy się miejsce po prawej stronie marszałka, co marszałka wprowadziłoby w niemały kłopot, gdyby Anglik, książę Walii, nie byłby dobrowolnie ustąpił oświadczywszy, że wszystko jest "right!" i że mu wszystko jedno, gdzie go postawią.
Z innych ukoronowanych gości, na których tłumy francuskie wytrzeszczały swe republikańskie oczy, byli obecni: książę Aosty, książę Henryk holenderski, następca duński, i książę Leuchtenberski. Gdy to wszystko raczyło umieścić swoje osoby we wskazanych miejscach, z Mont Valérien znowu zahuczały działa, po nich zaś nastąpiła cisza, którą przerywał tylko szelest wody spadającej spod trybuny. Wówczas minister handlu przemówił do marszałka. Stojąc niedaleko, widziałem dokładnie twarz tego republikanina, o rysach ostrych i inteligentnych, mowę jednak dosłyszałem zaledwie częściowo, bo szmer wodospadu głuszył słowa. Minister oświadczył, że uroczystość wystawy nie tylko tylko jest świętem pokoju, ale zarazem odrodzenia się Francji pod rządem republiki i świadectwem pracy, której świetny rozwój przede wszystkim istniejąca republikańska i demokratyczna forma rządu zapewnia. Gdy minister skończył, marszałek wysunął się z kolei naprzód z trybuny. Tysiące oczu i lornetek skierowało się na tego starego człowieka, z głową białą jak u gołębia. Cisza zrobiła się jeszcze większa i stara pozytywka nastrojona na nutę republikańską zaczęła grać, co następuje: "Łączę się z całego serca (mówił marszałek) do uczuć, któreś pan wypowiedział, i mam nadzieję, również jak pan, panie ministrze, że wystawę naszą uwieńczy świetne a całkiem zasłużone powodzenie. Podziwiając wspaniały owoc pańskich usiłowań, składam publiczne dzięki i panu, i pańskim pomocnikom, oddając wam zasłużone świadectwo w całej rozciągłości.
Powinniśmy również podziękować wszystkim tym narodom, które tak chętnie i wspaniale odpowiedziały na wezwanie Francji.
W imieniu Rzeczypospolitej oświadczam, że wystawa jest otwartą".
Po ostatnich słowach tłumy gości zaproszonych odpowiedziały jednym okrzykiem: "Vive la France! Vive la République!"; ozwały się znowu działa i orkiestry wojskowe; marszałek zaś wraz z gośćmi wyszedłszy z Trocadéro udał się przez most Jéna na Pole Marsowe do głównego, szklannego gmachu wystawy. Po drodze witały go jeszcze rozmaite deputacje; w środku zaś gmachu, na ulicach, przed frontami narodowych pawilonów oczekiwały nań komisje zagraniczne. Jednocześnie otworzono wszystkie bramy i publiczność, której wstęp dotychczas, z wyjątkiem zaproszonych, nie był dozwolony, zaczęła jak fala morska zalewać całą wystawę. W mgnieniu oka sto tysięcy ludzi zapełniło galerie szklannego gmachu i wewnętrzne ulice. Na twarzach wszystkich malowała się istotna radość, a okrzyki "Vive la France! Vive la République!" powtarzały się co chwila. Wykrzykiwano także wiwaty na cześć gości zagranicznych, mianowicie księcia Walii, a nawet i na cześć Mac-Mahona. Stary ten człowiek od czasu upadku ministerium Broglie, stał się dość popularny we Francji. Nawet najskrajniejsze dzienniki odzywają się o nim umyślnie z szacunkiem. Francuzi mówią: "wiemy, że jest safandułą, ale safandułą nieszkodliwym, szanujemy zaś w nim prezydenta Rzeczypospolitej". I istotnie wbili już tak dobrze w głowę staremu, że jest republikaninem, że w końcu sam w to uwierzył, jak ów molierowski literat, który nie wiedział, że robi "prozę", i uradował się, gdy mu powiedziano, że nią pisze. Mac-Mahon uwierzył obecnie nawet w to, że to on właśnie uratował Rzeczpospolitę, że poznał się na intrygach Brogliego, i istotnie też znienawidził go do tego stopnia, że obecnie nie chce go widzieć na oczy. Zresztą wmawiają mu to co dzień. Gdyby nie ta taktyka, gdyby nie to wmawianie w tę dość słabą z natury głowę lojalności, prawości itp., kto wie, co by się było stało, osobiste bowiem instynkta i upodobania ciągnęły tego starego żołnierza raczej w antyrepublikańską stronę. Ale obecnie wziął swoją rolę na serio; Francuzi zaś, śmiejąc się na boku w kułak, starają się go w niej utwierdzić. Swoją drogą Paryż pełen jest anegdotek o żołnierskiej naiwności prezydenta. Pewnego razu np., gdy Dumas syn został akademikiem, minister oświecenia przychodzi do marszałka i mówi mu, że musi przyjąć Dumasa. "Nie ma potrzeby" - odpowiada prezydent. "Owszem, to zwyczaj" - mówi minister. - "Jeśli to zwyczaj to go przyjmę, służba jest służbą". - "Ale trzeba mu powiedzieć kilka komplementów (ciągnie minister), to jest komediopisarz". - "Powiem mu kilka komplementów" - odpowiada jak pozytywka marszałek. Minister tedy objaśnia dalej, kto jest Dumas, że napisał Damę Kameliową i Demimonde, że ojciec jego był także pisarz bardzo sławny, jako autor Trzech muszkieterów itd. Po czym wprowadzają Dumasa, marszałek podaje mu rękę i mówi: "Uszczęśliwiony, że pana widzę! Znałem jakiegoś Dumasa porucznika w moim pułku, gdym był w Afryce, czy to nie krewny pana?" "Nie". - "Nie? tym gorzej dla niego. Pan jesteś pisarz - wiem to doskonale. Lubię, gdy syn robi to samo, co ojciec: ja żołnierz, mój syn żołnierz, stary Dumas pisarz, młody Dumas pisarz, wybornie! Pan napisałeś Un demi tour du monde (Dumas przygryza wargi). Widziałem to: muzyka prześliczna, kostiumy zachwycające. Ojciec pański napisał Trzech muszkieterów; mógł napisać więcej, ale to dosyć. Uszczęśliwiony, że pana widzę! Panie ministrze, musimy jeszcze raz widzieć Un demi tour du monde!"
Si non è vero, è ben trovato! Dość jednak spojrzeć na tę twarz typowo żołnierską, żeby zrozumieć, że człowiek ten, doskonały jenerał dywizji, zbiegiem okoliczności wyniesiony został na stanowisko o wiele przewyższające jego siły. Toteż ministrowie robią za niego wszystko, a z nim, co chcą. Wśród labiryntu stosunków politycznych wewnętrznych kieruje go tylko pewien instynkt uczciwości, który nakazuje mu szanować wolę kraju i słuchać jej. Na mocy tego niepodobna go było skłonić do zamachu stanu. Pod wpływem Brogliego robił wszystko dla monarchistów; ale gdy mu kazano podnieść rękę na kraj, przeraził się własnych postępków i wszedł na inną drogę równie szczerze, jak dawniej postępował poprzednią.
Ale mniejsza o to. Wracam do opisu otwarcia. Uroczystość urzędowa skończyła się o czwartej, publiczność jednak do szóstej napełniała gmachy i ulice. Od szóstej do ósmej mają jeszcze prawo pozostawać urzędnicy, wystawcy i korespondenci gazet. Szczegółowy opis gmachów, pawilonów, okazów, mianowicie też okazów nadesłanych z kraju naszego, prześlę wam w następnych listach. Czasu mamy dosyć, zresztą opisywać wystawę otwartą już wprawdzie, ale jeszcze nie ukończoną, byłoby przedwcześnie - w tym liście, na zakończenie, wolę dać wam opis uroczystości wieczornej.
O godzinie siódmej cały Paryż, z wyjątkiem kilku ulic, zapłonął jednym morzem świateł. Na gmachach publicznych gorzała iluminacja gazowa; w oknach domów prywatnych błyszczały świece i latarnie chińskie. Nie tylko główne bulwary, ale i wszystkie place przepełnione były tak ludźmi, że trudno się było przecisnąć. Tłumy wykrzykiwały wiwaty na cześć Francji i rzeczypospolitej. Na przedmieściach i nawet w środku miasta śpiewano Marsyliankę, czemu policja nie przeszkadzała. Widno było na ulicach jak w dzień. Prawdopodobnie nigdy jeszcze Paryż nie widział tylu cudzoziemców: po bulwarach roili się Anglicy, Hiszpanie, Jankesi, Turcy, Grecy, południowi Amerykanie, Japończycy ubrani po europejsku i Chińczycy jeszcze w swoich kostiumach i z warkoczykami. Widziałem Indian z Indii Wschodnich, Murzynów, a nawet i Malajów. Nad Sekwaną palono ognie bengalskie, puszczano race, fajerwerki. Wśród tych świateł białych, czerwonych, niebieskich i żółtych powiewały chorągwie wszystkich narodów; wysoko pod niebem rozsypywały się i gasły złote i ogniste warkocze rac. Święto było istotnie wielkie, uroczyste i narodowe. Dla Francji otwarcie wystawy, ten udział tak chętny, jaki wzięły w niej wszystkie narody, z wyjątkiem Prus, ten świetny zjazd i świetne zapewnione już powodzenie przedsięwzięcia jest aktem nie tylko przemysłowo-handlowego, ale i politycznego znaczenia. Monarchiści wojujący z rzecząpospolitą przepowiadali zawsze głosem Kasandry, że rzeczpospolita przyprowadzi kraj do ruiny i upadku, że upadnie handel, przemysł, rolnictwo, kraj zniszczeje i zbankrutuje. Tymczasem wystawa nie słowami, ale faktami odpowiada na to: kłamstwo! Oto rzeczpospolita zapłaciła miliardy Niemcom, wytrzymała drugą, równie straszną wojnę domową; upadłą, pobitą, okrwawioną Francję podniosła i postawiła na nogi, a teraz w wystawie składa dowody swej pracy, swego handlu, swego przemysłu i doskonałych, polepszonych jeszcze i utwardzonych stosunków z innymi narodami. Wystawa dowodzi, że rzeczpospolita to pokój - inna zaś forma rządu we Francji prowadzi jedynie do wojen i zniszczenia. Krótko mówiąc, wystawa jest ostatnim, potężnym uderzeniem kopią, które przeciwnika wysadziło raz na zawsze z siodła. Partie uważane dotąd za konserwatywne czują to doskonale. Monarchiści przeszkadzali wystawie, ile mogli; dzienniki zaś ich, nie mogąc obecnie zaprzeczyć faktom, szukają przyczepek, choćby najnędzniejszych. Oto np. ludzie tłoczyli się przed Trocadéro, jak zwykle ludzie tłoczą się, gdzie jest coś ciekawego; z tego więc wychodząc jakiś pan Cassagnac lub inny jemu podobny wisielec bluzga błotem na naród francuski, wykrzykując na nieporządki, które toleruje rzeczpospolita. Ale to już jest złość bezsilna. Dziś, w obecnym stanie rzeczy, partie monarchiczne rozklejają się. Wszyscy ci, którzy należeli do nich istotnie z miłości do kraju, wszyscy uczciwi, którzy sądzili, że rzeczpospolita będzie istotnie równoznaczną z anarchią, przekonawszy się, że tak nie jest, przechodzą do obozu republikańskiego. O co chodziło uczciwym monarchistom? O kraj. Widzą teraz, że rzeczpospolita zapewnia mu pomyślność - więc czegoż więcej potrzeba? Ta garstka ludzi, która dziś jeszcze trzyma się partii rzeczypospolitej przeciwnych, składa się albo z fiksatów politycznych, którym ta a ta osoba zasłania obowiązki na świecie i cały kraj - albo z arystokracji, która niezachwianie wierzy, że Pan Bóg stworzył Francję wyłącznie dla przedmieścia St. Germain; albo na koniec, z wichrzycieli, radnych łowić ryby w mętnej wodzie. Z pierwszymi dwoma kategoriami rzeczpospolita nie potrzebuje się liczyć. W każdym narodzie znajdują się ludzie mający politycznego bzika. Dla trzeciej kategorii, dla wichrzycieli, dla rzezimieszków politycznych, istnieje kodeks karny i kratka sądowa.
W chwili wielkiej uroczystości narodowej niższe masy narodu francuskiego dały przykład umiarkowania, jakiego nie spodziewałem się nawet po nich - a jakie godnym by było nawet Amerykanów. Pamiętam, jak w Ameryce głupiec jakiś wykrzyknął raz na wyborach: "Hura, for Hell!" (Niech żyje piekło!). Inni z niezachwianą amerykańską tolerancją odpowiedzieli mu: "All right! everybody for his country!" (Bardzo dobrze! każdy dla swojej ojczyzny!) i zabili go śmiesznością. Coś podobnego miało i tu miejsce. Bulwar Saint-Germain, rue St. Honoré nie oświeciły swoich okien. Dzienniki monarchiczne umyślnie podsuwały na myśl ludowi, niby to wyrażając obawę, wybijanie szyb w ciemnych oknach. Jednakże ani jedna szyba nie została wybita. Nie dopuszczono się żadnego gwałtu. Tłumy śmiały się patrząc w ciemne okna pałaców - i na tym się skończyło. Dowód to pewnej dojrzałości i taktu, tym bardziej zasługującego na uznanie, że umiano go zachować w chwilach uniesienia.
Co do mnie, o rzeczypospolitej francuskiej, a zwłaszcza o demokracji francuskiej, dużo miałbym powiedzieć. Daleko jeszcze jednej i drugiej do amerykańskiej. Tu jeszcze o tych rzeczach deklamują - tam nimi żyją. Tu demokracja więcej jeszcze siedzi w głowach - tam w obyczajach. Tam obywatele i rząd to prawie wszystko jedno; tu jest centralizacja - tam decentralizacja w najrozciąglejszym znaczeniu; tu istnieje biurokracja, urzędnicy starsi i młodsi, cała hierarchia - tam nie ma biurokracji, nie ma urzędników starszych i młodszych, nie ma hierarchii. Powiem nawet więcej: być może, że urządzenia decentralizacyjne, wprowadzone nagle do Francji, wywołałyby pewien zamęt.

[do góry strony]

II

Paryż, 12 maja r. 1878.

Pogłoski o wystawie w Berlinie - Niemcy - W Filadelfii - Wszyscy oprócz Niemców - Istotne powody - Moralna klęska - Francuzi
wobec przyszłej wystawy - Francuzi i Anglicy - Romans przez kanał - Grzeczność francuska - Nowy Babilon - Bulwary wieczorem - "Noce
paryskie" - Pozostałości - Gdzie szukać demokracji i rzeczypospolitej - Nowe powiewy - Ceny idą w górę - Mieszkania
i restauracje - Fiakry - Teatra - Hernani i Sarah Bernhardt - Fotografie - Wystawa - Daleko do końca - Oddziały: chiński i japoński - Oddziały
angielskich kolonii - Skarby księcia Walii - Liryzm dzienników - Malowniczość pawilonów - Odlew gipsowy doktora Levitoux - Zadość
przyzwoitości - Kołdra - Goście z królestwa - Dzienniki o wystawie

Mówią, że przyszła, najbliższa wystawa będzie w Berlinie. Francuzi już naprzód dworują sobie z niej wspominając o żabie, która na widok, że konia kują, wyciągnęła także nogę, i pytają, jak i co Niemcy mogą wystawić? Była przeciw wystawa w Filadelfii; cóż więc na nią posłali? Oto geniusz narodu niemieckiego streścił się w Kruppie i pośród dzieł pokoju, przemysłu, nauki i sztuki figurował w postaci dział Kruppa, granatów, lawet, iglicówek. Inne narody chwaliły się pomysłami mającymi na celu polepszenie życia; Niemcy - pomysłami mającymi na celu śmierć i zabijanie ludzi hurtowne. Tak było istotnie - Krupp przedstawiał niemiecki przemysł - obrazy bitew, rzezi, portrety Moltkich i Bismarcków - niemiecką sztukę. Jankesi powiedzieli im za to: "goddam!" Dość było czytać ówczesne amerykańskie dzienniki. "Nie boimy się was i głośno pogardzamy wami" - oto co im pisano. Na teraźniejszej wystawie paryskiej Niemcy "błyszczą swoją nieobecnością". Dziwne to robi wrażenie. W wielkim święcie narodów jeden tylko nie bierze udziału; na Polu Marsowym powiewają chorągwie wszelkie - prócz niemieckiej; wszyscy się cieszą, weselą, mówią o cywilizacji, postępie, braterstwie, o błogosławionej epoce pokoju, która ma kiedyś nadejść - jedni tylko Niemcy wyłączeni, z poczuciem odosobnienia w duszy, ze szczytów swoich skał nadreńskich spoglądają chmurno i posępnie na całą uroczystość - i wstyd im, i gniew ich obierze zarazem. Kolby u ich nóg, bagnety nad ich głowami - tak przedstawiają się ludom, które ze zdziwieniem pytają, czy te groźne, zbrojne masy są narodem, czy obozem.
Francuzi triumfują. Triumfują po cichu, bo się Niemców boją, ale w duszach jakże kontenci! Wystawa, pomimo Niemców, świetna i udana, dowiodła, że tam, gdzie chodzi nie o wojnę, ale o sprawy cywilizacji pokojowej - tam o Niemcach nie warto wspominać. Dzienniki też tutejsze nie wspominają nawet o nich, nie wyrzucają im nic, nie skarżą się na nich o to, że nie chcieli wziąć udziału - po prostu zapoznają ich, a gdy mówisz prywatnie z Francuzem, rusza ramionami i odpowiada: "Ach, ci biedni Niemcy! - nie ma ich? to bardzo naturalnie - cóż oni mogą przysłać?"
Jakoż leży w tym prawda. Spartanie w dawnych czasach, wytworzywszy żołdacki obóz w Grecji, w niczym nie przyczynili się do jej cywilizacji. "Kto sieje wiatr, zbiera burzę", mówi przysłowie.
Naród, który zmienia się w żołnierzy, tym samym bez świadomie może, ale na mocy konieczności dziejowej zasadą i główną potrzebą bytu swego robi wojnę, zatem rozbój, łupież i pożogę. Gdzież miejsce wobec tego na słodkie owoce cywilizacji? Minister, który popchnąwszy wszystkie siły, wszystkie fale życia narodowego w stronę uzbrojeń i wojny, mówi o pokoju, albo kłamie, albo łudzi się. Gdy jeden naród uzbroi się od stóp do głów, muszą uzbroić się i inne, a wtedy nic łatwiejszego, jak o bijatykę między obozami. Na bramie prowadzącej w kraj żołnierzy słusznym jest napis: "Tu robią wojnę". Muzy na widok takich bram i napisów zakrywają głowy i cofają się, przerażone. Mars zbyt wielkim jest gburem dla tych białych panien. Stara to prawda, ale sprawdzona i sprawdzająca się zawsze. Niemcy na święto pokoju do Filadelfii posłali Kruppa, a gdy im powiedziano, że na takie rzeczy nie ma miejsca, na święto pokoju do Paryża nie posłali nic, bo nie mieli co posłać.
Ta jest istotna przyczyna nieobecności Niemców na wystawie. Naród ten wszystkie swoje świetne zdolności, cały geniusz, wszystkie siły skierował w stronę wojny; najlepsze jego głowy zgłębiają strategię i taktykę, więc zaniedbał się w innych kierunkach, pozostał w tyle, zubożał; upadły wynalazki, przemysł, handel, a na przyszłość pozostała groźba, że gdy chleba zbraknie, głodni żołnierze zaczną rozbijać na gościńcu narodów. Względy polityczne, niemiecki szowinizm i niemiecki patriotyzm, dla których niby nie wzięto udziału w wystawie, były tylko pozorem. Rzeczywisty powód leży w tym, że dzisiejsza produkcja niemiecka, porównana z produkcją innych narodów, wstyd by Niemcom przyniosła. Sądzono przy tym, że gdy się Niemcy usuną, usuną się i inni, i wystawa nie przyjdzie do skutku. Zarozumiałość została ukarana. Wzięli udział wszyscy - i wystawa stała się moralną przegraną dla Niemiec wobec sądu cywilizacji.
Rozumieją to Niemcy sami, dlatego też ich prasa, nadrabiając miną poczęła mówić o przyszłej wystawie w Berlinie. "Życzymy powodzenia - odpowiadają z przekąsem Francuzi - bądźcie pewni, że nie usuniemy się od niej, ale wprost przeciwnie, weźmiemy w niej taki udział, że was, Niemców, w samych Niemczech i w samym Berlinie pobijemy. Obliczcie się więc z siłami, obliczcie się dobrze, żeby was nowy wstyd nie spotkał."
Tymczasem różnica między przyszłą niemiecką a obecną paryską wystawą leży w tym, że niemiecka dopiero będzie - paryska jest, niemiecka może się udać - paryska się udała. Zjazd na nią z każdym dniem się powiększa. Napływ Anglików szczególniej przybiera kolosalne rozmiary. Przyczyną tego jest nie tylko bliskie sąsiedztwo, taniość przejazdu, ale i stosunki dwóch narodów, jak od najdawniejszych czasów nie były. Pełno tego dowodów na wszystkie strony. Książę Walii na bankiecie oświadcza publicznie swoją miłość Francji, za co leją go już w gazetach Niemcy, i komplementuje rzeczpospolitę; rzeczpospolita w dziennikach wywdzięcza się również Anglii w ogólności, a dynastii w szczególe. Oba kraje wyciągają do siebie ręce i spierają się prawie o to, kto kogo lepiej kocha; "Times" zachwyca się wystawą i bogactwem Francji; "République Française", organ pana Gambetty, oświadcza, że można skołowacieć z zachwytu na widok wystawy angielskiej; słowem: między narodami, rządami i dziennikami odbywa się prawdziwy romans przez Kanał.
Wobec tego Anglicy są prawdziwie personae gratae w Paryżu. Pełno też ich wszędzie po muzeach, kościołach, teatrach, hotelach, restauracjach i kawiarniach. Każą im płacić wprawdzie słono za wszystko, i flegmatyczni synowie Albionu płacą. Jakże tu nie płacić, skoro ich tak kochają! Gorzej na tym wychodzą cudzoziemcy, których kieszenie stoją raczej w odwrotnym stosunku do francuskiej pożądliwości. A pożądliwość ta na najmniejsze nawet zyski, na centymy i susy dochodzi do wysokiego stopnia.
Francuska grzeczność nie jest bynajmniej bezinteresowną. Wszystko to jest obrachowane na zysk. Gdy wchodzisz do sklepu kupić coś za dwa franki, pachnący i ufryzowany kupczyk poczyna skakać przed tobą jak pudel, wdzięczy się, łasi, kręciłby ogonem jak pudel, gdyby ogon posiadał; nie pozwala ci powiedzieć, czego chcesz, sam zgaduje naprzód; pokazuje rzeczy, o które nie pytałeś, przewraca do góry nogami połowę sklepu, ujmuje cię swoją grzecznością, zawstydza, zobowiązuje, przewraca ci w głowie - i dopiero wyszedłszy ze sklepu zmiarkujesz, żeś przyszedł po rękawiczki za dwa franki, a kupiłeś laskę, kapelusz i tam jeszcze co - za dwadzieścia. Wszędzie spotkasz to samo. Golibroda, który za nos gościa trzyma, przy goleniu zachwyca się pięknością puklów, w jakie układają się gościa włosy, i błaga go w imię wszystkich piękności, aby o tych puklach miał staranie, i póty błaga, póty zaklina, tak się troszczy natrętnie o te włosy, aż wreszcie wklepie ogłupiałemu butelkę jakiegoś olejku za pięć franków, który niby ma tę cudną czuprynę zachować, na większą chwałę ludzkości, na długie lata. Człowiekowi, który przywykł do prawdziwej równości i demokracji, wstyd czasem za tych demokratów, służących na dwóch łapkach i wyczekujących "pourboire". Czasem, przywykłemu zwłaszcza do amerykańskiej prostoty podróżnikowi, ta drobiazgowość, ten brak godności w stosunku z cudzoziemcami, ta grzeczność bliska natręctwa - wszystko to wydaje się obyczajem zniewieściałym, przeżytym, przerafinowanym, wdzięczeniem się i kokieterią skierowaną ku kieszeni, a budzącą pogardliwe uczucia. Za dużo tu często form, wskutek tego, kto wyprowadza wnioski zbyt pośpiesznie, ten gotów by przypuścić, że pod plewą nie ma ziarna, ale ziarno jest, bo jest już dążność do zrównoważenia treści z formą, jest praca prawdziwa, jest trzeźwość i chęć dojścia do świadomości własnych wad i cnót, do reform, gdzie potrzeba. To, co zostało jeszcze i co razi oczy, jest zabytkiem dawnych, innych czasów, w których zamiast zdrowego powiewu, jaki wieje dziś i jaki odwieje plewę z ziarna, wiał inny, rzucający umyślnie plewę w oczy.
Zresztą mowa tu tylko o Paryżu. To, co w nim pracuje poważnie, myśli poważnie, działa i patrzy w przyszłość, to się nie rzuca przede wszystkim w oczy. Cudzoziemcowi przybywającemu z dalekich stron rzucają się w oczy najpierwej i najłatwiej babilońskie strony miasta. Dziesięć loretek i dziesięciu kankanistów narobią więcej hałasu niż sto uczciwych kobiet i stu uczonych - to nikogo dziwić nie powinno. Paryż jest jak morze, w głębinach spokojne, poważne - na wierzchu poruszane lada wiatrem i lada wiatrem spieniane. Kto więc jeździ po wierzchu, widzi pianę - nic więcej, tylko pianę.
Rzym za cezarów był bardzo zepsuty; dla Paryża te czasy niedawno się skończyły i może jeszcze wiele z nich pozostało, dlatego często wygląda jak uróżowana bachantka. Zresztą pomyślmy, że przyjeżdża tu sto tysięcy cudzoziemców, aby się wykąpać w hulatyce po uszy. Bawią się więc, krzyczą, wrzeszczą i weselą.
Może kiedyś jaki poeta opisze stylem Boccaccia "noce paryskie", bo też bez przesady mówię wam, że dziwne to noce. Otwarte sklepy i kawiarnie leją potoki światła na chodniki; w oknach sklepów atłasy, aksamity, bisiory, brylanty; teatra grają, śpiewają; ogrody brzmią muzyką; na bulwarach tłumy świetne, modne i pyszne; damy kameliowe - prawdziwe komety błędne o jasnych warkoczach, z oczami jak gwiazdy. A potem wszystko, jeśli chcecie: słychać szelest jedwabiów, powietrze pełne zapachów, upajające, twarze śliczne i młode. Omdlałe spojrzenia, rozchylone usta, szepty, gorące oddechy, bicia podnieconych pulsów - upojenie, szał. Dla uzupełnienia obrazu potrzeba by tylko, aby jeszcze wśród tych tłumów, świateł, ulic i kolumn pojawił się półpijany Nero na wozie ciągniętym przez tygrysy i aby te tłumy powitały go okrzykiem: "Ave, Ceasar dive!"
Wobec tego wszystkiego, wobec owych "nocy paryskich", jakiś zabłąkany myśliciel, sługa idei, miałby prawo pochylić surową, bladą twarz na piersi i pytać się siebie: jestże to rzeczpospolita? jestże to demokracja? Ale to ani rzeczpospolita, ani demokracja. To niedokończona uczta z czasów ostatniego Nerona. Po długiej cezariańskiej nocy koguty pieją już brzask dzienny. Pójdźcie na krańce Paryża, tam miasto ciche i ciemne śpi spokojnie - tam śpi przyszła rzeczpospolita, aby nazajutrz ze świeżymi siłami rozpocząć pracę odrodzenia; pójdźcie na Pole Marsa, a zamiast odgłosów orgii usłyszycie dniem i nocą dźwięczenie młotów, turkot wozów, świst lokomotyw - tam pracuje demokracja francuska. Równie mylnym by było sądzić Paryż z bulwarów, jak całą Francję z Paryża.
Krótko mówiąc, jeśli jest jaka nadzieja dla Francji na przyszłość - jak się teraz zdaje, że jest - to leży ona naprawdę w demokracji, w tych klasach, które do życia politycznego nie były jeszcze powołane. Inne klasy są stare, zepsute, przeżyte i sceptyczne. Nie służą ideom, ale osobom. Swoją drogą, złowróżbny to znak ten brak równowagi między klasami narodu i wobec niego zupełne odrodzenie dalekie jest, a legiony pruskie bliższe. Ale jak wspomniałem, po cezariańskiej nocy koguty już pieją, a co będzie, to się pokaże, gdy w słońcu i w świetle wszystkie mętne jeszcze kształty wychylają się i zarysują wyraźniej.
Darujcie mi te ustępy. Nie chcę pisać rozprawy politycznej, ale jako eks-felietoniście wolno mi skakać z przedmiotu na przedmiot. Nie chcę rozprawiać o polityce choćby dlatego, że cóż by robił w takim razie wasz stały korespondent polityczny z Paryża? Jego przecie prawie co dzień jakiś król lub pierwszy minister bierze pod rękę i mówi: "Przyjacielu! co mi radzisz w tej a w tej kwestii?" Wobec takich stosunków łatwiej mu o informacje. Przy tym jeszcze co: opisując złe strony i zepsucie paryskie, rad bym namówić czytelników, aby siedzieli w domu i na wystawę nie przyjeżdżali; tymczasem przychodzi mi myśl, że gdy będę zbyt malowniczym, właśnie zachęcę ich do przyjazdu. Wolę więc powiedzieć, że Paryż pomimo wszystkich ponęt jest czczy i nudny, że kurs monety naszej coraz gorszy, a ceny tu ciągle się podnoszą. Podnoszą się jak morze: powoli, stopniowo, ale nieubłaganie. Pokoik mój na rue do Montyon, podobny do pudełka od cygar, za który płaciłem 36 franków, idzie na przyszły miesiąc 60. Najął go już jakiś Arab czy Marokańczyk w czerwonym fezie, w binoklach i glansowanych rękawiczkach, jakiś złoty młodzieniec, rodzaj franta spod Sahary, którego próżno zaklinałem na brodę proroka, aby sobie pojechał do Afryki z powrotem i nie podkupywał mnie swoimi cekinami. W restauracjach podrożało także wszystko; na drzwiach każdej ujrzysz napis, że gospodarz "ku wielkiemu swemu umartwieniu" musi podnieść cenę o pół franka. Jest nadzieja, że za tydzień, ku większemu jeszcze umartwieniu, podniesie o franka; w miarę zaś jak goście będą przyjeżdżali, będzie martwił się coraz bardziej i podnosił ceny coraz wyżej. Cudzoziemcy zresztą sami licytują się wzajemnie i podbijają ceny do tego stopnia, że na przykład dorożki za zwykła cenę dostać już nie podobna. Gdy zawołasz na fiakra, woźnica mierzy badawczo oczyma twój kapelusz, twój surdut, buty i jeśli nie wydajesz mu się lordem lub un prince russe, uśmiecha się pogardliwie i odpowiada, że zajęty. Omnibusem za trzy "susy" dostać się można wprawdzie aż do Trocadéro, ale na każdy omnibus czeka czasem po sto lub więcej osób, nie ma więc innej rady, jak brać na stacji numer i czekać, aż przyjdzie kolej za godzinę lub półtorej.
Rozmaite przy tym formalności, jakich nie powstydziliby się Chińczycy, i mieszanie się we wszystko policji, przywykłej jeszcze z czasów cesarstwa traktować publiczność jako małoletnią, nie przyczyniają się bynajmniej do uprzyjemnienia pobytu. Napływ ludzi i tłok dokucza i przeszkadza w muzeach, galeriach i wszystkich miejscach szlachetnych lub mniej szlachetnych zabaw. Ogród Bulier i Mabil, gdzie pieniężni barbarzyńcy uczą się wierzgać nogami w prawdziwie ucywilizowany sposób, robią świetne interes. Dostać bilet do teatru jest zadaniem, nad którym czasem pół dnia trzeba pracować, robiąc "queue" przed kasą, pocąc się, jeśli słońce świeci, moknąc, jeśli deszcz pada, i przestępując z nogi na nogę. Byłem jednak na Fourchambault, komedii Augiera, która tyle ściągnęła pochwał, a która mi się nie podobała - i na Hernanim. W Hernanim widziałem Sarę Bernhardt, tę pierwszą dziś artystkę. Jest to nie tylko dramatyczna gwiazda, którą chlubi się Francja cała, ale zarazem najekscentryczniejsza z kobiet. Maluje, rzeźbi, gra, pisuje poezje, sypia w pokoju obitym czarnym kirem, za łoże jej służy trumna, czeka śmierci, umiera i czekając na śmierć, kocha się. Dziwaczka, trochę chora, zmęczona i zwichnięta, ale niepospolita dusza. Jako Dona Sol utkwiła mi na długo w pamięci. Postać to wysmukła, powiewna, o drobnej twarzy, rozmarzonych oczach i złotych włosach. Jej Dona Sol jest to czysta dziewica, ofiarna, przebaczająca - po prostu gołąbka, która zakochała się w orle. Z tym wszystkim talent Sary Bernhardt nie dochodzi tych wyżyn, na jakich stoją takie postacie, jak Rachel, Ristori i Modrzejewska. Głos jej w chwilach boleści, uniesienia przestrachem zmienia się w krzyk i traci czyste tony, wybuchy jej są wybuchami nerwów, nie porywem natchnienia. Jest tylko gołębiem, nie gołębiem i archaniołem zarazem, jest wreszcie zawsze trochę Sarą Bernhardt - nie zupełną, wskrzeszoną postacią, którą przedstawia.
Z tym wszystkim w Olimpie paryskim jest to zawsze jedno z bóstw. Portrety jej wiszą we wszystkich oknach, w galeriach i na wystawie; stary wieszcz Wiktor Hugo schyla przed nią białą głowę i całuje ze czcią jej ręce, gazety podnoszą jej sławę, jako sławę narodową; cudzoziemcy zaś chodzą do teatru, płacą, otwierają z podziwu usta i kupują tysiącami fotografie gwiazdy na pamiątkę pobytu w Paryżu. Hernani, grany już od czasu wznowienia przynajmniej po raz setny, nie przestaje ściągać tłumów pragnących podziwiać artystkę i sztukę, która w swoim czasie uczyniła przewrót w literaturze francuskiej.
Jak widzicie, o wystawie nie piszę wam wiele, ale nie może być inaczej. Wierzajcie mi, że gazety francuskie, angielskie i amerykańskie, które mam pod ręką, piszą jeszcze mniej. Przyczyną tego jest, że wystawa nie została dotąd ukończoną i nim ją ukończą, upłynie z miesiąc. Połowa okazów stoi w pakach. Robotników w galeriach tylu się prawie kręci, ilu i gości, a czasem przez deski i przez na wpół poodbijane paki przecisnąć się nie podobna. Katalogów jeszcze nie ma, a gdy wejdziesz bez przewodnika między pojedyncze wystawy, między szafy, szafeczki nie ponumerowane, nie opatrzone jeszcze w znacznej części w nazwy wystawców, a zawierające miliony przedmiotów, gubisz się w chaosie i nie wiesz, od czego zacząć.
W przeszłym liście wspomniałem, zdaje mi się, że najbliższe ukończenia były oddziały: angielski, amerykański i rosyjski; dziś nadeszły nowe paki, i znowu słychać na wszystkie strony pukanie młotkami. Zupełnie wykończony jest tylko oddział chiński i japoński. Oba świetne. Okazy ceramiki przewyższają w nich niezaprzeczenie wszystko, co Europa wystawiła w tym rodzaju. W Japończykach już widać pewne chylenie się do smaku europejskiego, co wychodzi może na korzyść prostoty, ale szkodzi oryginalności. Pawilon ich jednak, zwłaszcza z zewnątrz, zachowuje jeszcze pierwotny charakter japoński. Ten dom z frontonem w kształcie litery T, z wystającym żółto lakierowanym dachem i z olbrzymim porcelanowym lotusem przede drzwiami, z którego spływa w cysternę źródło, przenosi widza od razu jakby do jakiej willi w Jeddo. Ale bardziej jeszcze typowe wrażenie robi wystawa chińska. Powiew europejski nie obwiał dotąd wcale kosookich synów Kwiecistego Państwa. W oddziale ich przedmiotem najbardziej rzucającym się w oczy jest smok. Na chorągwi domu smok, na stołach, stołkach, łóżkach, krzesłach barwionych misternie czerwoną laką - smoki; na przepysznych porcelanach smoki: smoki zjadające słońce, smoki pożerające księżyc, słowem - wszędzie smoki. Tylko czekać, jak pojawią się tłumy o długich warkoczach i wrzawą, okrzykami, i dźwiękiem tam-tamów będą się starały przyjść w pomoc zagrożonym światłom niebieskim. Smoki te jednak, księżyce, fantastyczne zwierzęta, ptaki, kwiaty, te kształty powyginane w nagłe a niespodziewane łuki, ta mieszanina barw, nie zlewających się w jednolite odcienia, wszystko to razem wzięte jest swego rodzaju mistrzostwem, ostatnim słowem i doskonałością. Dziwna to sztuka; zastanawiając się nad nią, można tylko powiedzieć, że z innych pierwiastkowych poglądów jest zrodzona, z innego źródła bijąca, na innych pojęciach oparta i zupełnie od naszej odrębna - ale czy niższa? - to kwestia. Czasem wydaje się nam ona na kształt wniosku, na błędnych wprawdzie przepisach opartego, ale wyprowadzonego aż do ostatnich konsekwencji z nieubłaganą logicznością. Zgodziwszy się na błędność zasady, musimy się zgodzić na mistrzostwo wykonania. Czy jednak zasada jest błędną? Pojęciom estetycznym Chińczyków ich zasada czyni tak samo zadość jak nam nasza. Gdzież więc kryterium i kto ma być sędzią zwierzchniczym, bezstronnym? A przecież ci Chińczycy, poubierani w błękitny jedwab, spoglądają z głębi swych pawilonów jakby z ironią na europejskie wystawy, na prostolinijne kształty przedmiotów i myślą sobie może: "my tylko tak umiemy powyginać linię, że sam diabeł nie dojdzie jej początku ni końca - ci barbarzyńcy nie umieją". Na wystawie mogą Chińczycy jeszcze i z tego względu wierzyć w swą wyższość, że wszystko prawie, co wystawili, zostało już zakupione przez barbarzyńskich "Ingli", którzy mają dużo pieniędzy, ale którzy widocznie nie umieją robić tak doskonałych rzeczy u siebie.
W angielskim oddziale zwraca na siebie szczególną uwagę pawilon (pavillon d'honneur), w którym wystawiono dary ofiarowane księciu Walii przez wodzów indyjskich w czasie jego podróży po Indiach Wschodnich. Są to starożytne rzędy końskie, rzędy na słonie, szyszaki, puklerze, tarcze, łuki, puchary, miecze i krysze. Widz na widok tych skarbów zastaje przeniesiony jakby w czasy walk Kurawów i Pandawów, które opiewa Mahabarata i w których sam Kryszna walczył przy muzyce ułożonej z ryków słoni i dźwięków "perłowych muszel kręconych". Cudny poemat nasuwa się sam wyobraźni i pamięci; przeszłość epicka patrzy na ciebie wielkimi oczyma z brylantów, które mienią się błękitnie, różowo i biało, jak gwiazda wieczorna. Te płonące diamenty, rubiny, szmaragdy, szafiry są po prostu muzyką świateł. Doprawdy, zwykle fantazja jest niby szkłem powiększającym, przez które poeci patrzą na rzeczywistość; na widok zaś tych skarbów mimo woli chce się powiedzieć własnej wyobraźni: "podskoczże dobrze, żeby cię rzeczywistość nie przesadziła!" Jeden francuski dziennik, podniósłszy oczy w górę, mówi patetycznie, że jeżeli te skarby są prawdą, to może trzeba wierzyć poetom, że i inne skarby: miłość, naiwność, poświęcenie, bywają także rzeczywistością. "O, bracie! - odpowiada mu lirycznie drugi - jeśli takie skarby istnieją, to nie są oprawne w złoto i nie są wystawione na podziw ludzki.
- Ach!... Alter Witz! - jak mówią Niemcy.
Wystawy kolonialne angielskie są już prawie ukończone. Z Australii, na przykład, trudno było wysyłać paczkę po paczce, każde następną pocztą; wysłano więc wszystko, co miano wysłać, od razu i urządzono od razu. Przy tym oddziały kolonialne mają jeszcze tę wyższość, że mniej są podobne do bazarów, w których kupcy zakładają sklepy i sklepiki. Zwiedzający nie ginie tu w chaosie towarów. Pierwszy ogólny rzut oka daje mu już pojęcie nie tylko o handlu i przemyśle, ale zarazem o faunie, florze i produktach mineralnych kraju. Szczególniej pod tym względem celuje wystawa australska. Znajdziesz tu wełnę, złoto, zwierzęta, ryby, okazy roślinne; domyślisz się od razu, jakie jest przeważne gospodarstwo kraju, co stanowi główne zajęcie mieszkańców; znajdziesz nawet figury Papuasów, ich dziryty, bumerangi, łuki - słowem, odbędziesz jakby krótką, a pouczającą podróż po Australii. Mniej tu kupieckiej reklamy, a więcej nauki.
Toż samo da się powiedzieć o oddziale indyjskim, kanadyjskim i osad angielskich w Afryce.
Wystawy europejskie, póty zwłaszcza, póki katalogi ułatwiające jaką taką syntezę nie będą sporządzone, pozostaną szeregiem sklepów, w których kupcy idą o lepszą. Zresztą, zaczekajmy póty przynajmniej, póki wszystko nie będzie ukończone. Patrząc w oddziale machin angielskich na jakiś żelazny potwór, który zgrzyta, macha z wściekłością olbrzymimi ramionami, kręci zębatymi kołami, ryczy i gwiżdże, mimo woli pytasz, czego to apokaliptyczne bydlę tak się rzuca? co robi? do czego służy? i bez katalogu nie znajdziesz na te pytania odpowiedzi. Do dziś wystawę można opisywać tylko, jak wygląda po wierzchu - a trzeba przyznać, że wygląda bardzo ładnie. Pawilony wszystkich narodów obok siebie: hacjendy południowoamerykańskie, domy chińskie, japońskie, pasiasty pałacyk marokański, dalej dom Peryklesa grecki, to znów karczma rosyjska, a niedaleko Alhambra lub klasyczna budowla włoska - wszystko to robi wrażenie czarodziejskiego miasta. Nie brak w tym mieście i ludzi wszystkich narodów, i muzyki wszystkich narodów, począwszy od czardasza węgierskiego granego przez Cyganów, a skończywszy na Yankee Doodle. Pan Każyński obiecuje, że będzie można usłyszeć i mazury, a zapewne mimo niskiego kursu pieniędzy będzie komu ich słychać. Dziś już od czasu do czasu można usłyszeć mowę polską, głównie w oddziale rosyjskim, w którym są pomieszani wystawcy z Królestwa.
Jak już wspomniałem, na wystawców tych zwrócę szczególną uwagę; dziś na zakończenie listu pozwolę sobie tylko wspomnieć o jednym okazie. Słyszeliście może o dziewczynie z gipsu, odlanej w całości z żywego modelu. Nadesłał ją doktór Levitoux z Warszawy. Dziewczyna ta budzi ogólny podziw.
Dotychczas nie umiano odlewać gipsów całkowitych z żywych postaci ludzkich i uważano to za rzecz niemożliwą. Próby bywały, ale albo model wyskoczył co prędzej, jeżeli mógł, z kąpieli gipsowej albo narobił krzyku, że się dusi. Tymczasem doktór Levitoux przezwyciężył swobodę i lekkość we wszystkich zgięciach i całej postaci. Twarz jej uśmiecha się, znać więc, że nie cierpiała w czasie kąpieli. Całość jest nie tylko nowym, pełnym znaczenia wynalazkiem, ale i dziełem prawdziwie artystycznym. Rzeźbiarze francuscy, którym Godebski pokazywał ten posąg, zachwycają się miękkością kształtów, naturalnością układu i zarazem śmieją się... Z odlewu? Bynajmniej. Cóż się jednak stało? Oto gwoli względom przyzwoitości okryto posąg watową kołderką. Posąg jest nagi - prawda, ale i Wenus Milo w Luwrze jest nagą, na wystawie zaś znajduje się tysiące posągów nie tylko nagością akademiczną, ale i nowożytną. Żeby nie ta nieszczęśliwa kołderka, kto by przyszedł, spojrzałby na posąg, jak się patrzy na posąg - powiedziałby sobie: Śliczny odlew! - i nikomu nie przyszłaby do głowy żadna inna myśl. Gdyby goście z Warszawy składkowym sposobem zaopatrzyli biedne dziewczę w pończoszki i odpowiednią bieliznę, byłby to i uczynek miłosierny, i nowożytnej przyzwoitości stałoby się jeszcze dokładniej zadość.
Ale mniejsza o to. Mówiąc o gościach z Królestwa, kto ich chce łatwo znaleźć na wystawie, niech pójdzie do oddziału austriackiego i stanie przed obrazem Matejki. Makart i Matejko ściągają zawsze największą liczbę ciekawych. Makart nadesłał ogromne płótno przedstawiające wjazd Karola V do Antwerpii, Matejko - Unię lubelską. Bitwa pod Grunwaldem nie nadeszła jeszcze i zapewne już nie nadejdzie, z wielką zresztą szkodą dla naszej sławy. Unia zarówno jak i Zaciąganie dzwonu Zygmunta są to już rzeczy znane, a o Bitwie grunwaldzkiej mówiłyby wszystkie dzienniki.
W następnym liście rozpiszę się szerzej o polskim malarstwie i o krzywdzie, jaką naszym artystom czynią obce dzienniki poczytując ich za Niemców, Węgrów i Bóg wie za kogo, byle nie za to, czym są.
W ogóle o wystawie dzienniki paryskie mówią tak niewiele i tak niedokładnie, że doprawdy, z warszawskich o niej można więcej wyczytać. Gdzie tu się podziały te osławione talenta dziennikarskie, gdzie czasy sławnych felietonistów! Bez przesady i bez warszawskiego szowinizmu mówię wam, że pierwszy lepszy felieton Prusa w "Kurierze Warszawskim" pod względem bogactwa treści i artyzmu wart jest sto razy więcej niż tutejsze paryskie otręby, w których ani smaku, ani zapachu. Ale też te otręby smakują teraz chyba tylko u nas.
O dziennikarstwie paryskim może mi także przyjdzie z kolei napisać, a tymczasem Good bye! aż do przyszłego tygodnia.

[do góry strony]


Pierwodruk "Gazeta Polska"od 6 do 24 maja 1878, nry 103-117.

[powrót]