Listy z Paryża
Mylne wiadomości - Trocadéro - Historia Trocadéro i pana Davioud - Circus maximus - Gwałt o gmach - Plany urzeczywistnione - Główna
budowla - Kolumnady - Styl - Wszyscy zadowoleni - Cel dopięty - Wodospad w pałacu - Marszałek i koronowani goście - Mowa
ministra handlu - Rzeczpospolita triumfuje - Dzienniki monarchiczne - Odpowiedź marszałka - Wystawa - Gmach główny - Pawilony - Wystawa
otwarta, ale nie skończona - Uroczystość w Paryżu - Chorągwie i iluminacja - Niezadowolenie monarchistów - Pomyślne wróżby
Mylne mieliście wiadomości co do Trocadéro i co do tego, jakoby marszałek miał otwierać wystawę pod gołym niebem. Wystawa nie jest jeszcze urządzona, ale w chwili otwarcia gmachy były gotowe. W Trocadéro wieże tylko, a raczej minarety nie są jeszcze ukończone, zresztą wszystko w porządku. Gmach ten, krytykowany nadzwyczaj ostro, a nawet wyśmiewany przez budowniczych i dzienniki, jest pomysłu pana Davioud. Pierwiastkowo miał to być teatr ludowy mogący pomieścić dziesięć tysięcy ludzi, coś w rodzaju circus maximus. Plany były przedstawione miastu, miasto odesłało je do komisji specjalistów, komisja specjalistów popatrzyła na nie, pokiwała głowami... i poradziła panu Davioud, aby pomysłami swymi uszczęśliwiał inne narody, albowiem nemo propheta in partia sua.
Plan więc na lat kilka powrócił do teki, pan Davioud zaś mimo woli począł odgrywać rolę zapoznanego geniusza. Tymczasem nadeszła wystawa, wszczął się gwałt o gmach: gmachu potrzeba, gmachu nie ma, planów nie ma, aż tu przychodzi pan Davioud i mówi: "mam wszystko gotowe". Oczywiście, jeśli masz, to dawaj! Pan Davioud dał, resztę robiły znajomości, stosunki, stosuneczki i Trocadéro stanęło. Gmach ten składa się z wielkiej budowy środkowej, okrągłej, wyglądającej jak kocioł parowy, i dwóch skrzydeł bocznych, w kształcie kolumnad. Całość, zatoczona półkolem, zwraca się wklęsła stroną łuku ku Polu Marsowemu, obłą zaś ku Avenue du Trocadéro. Kolumnady są greckie, środkowa budowla od Pola Marsowego jest mieszaniną renesansu, rococo, baroco i wszystkie "koko", jakie kiedykolwiek istniały, z dodaniem figur greckich, odwróconych ku Polu Marsowemu najplastyczniejszymi częściami ciała w sposób nader pogardliwy. Trochę złoconych słoniów, nosorożców z pozadzieranymi konwulsyjnie trąbami, ogonami i nogami dopełnia całości dowodzącej, że Apokalipsa nie była bez pewnego wpływu na architekturę w ogólności, a umysł pana Davioud w szczególności. Od Avenue Trocadéro, czyli ze strony wypukłej, środkowa budowla ma płaski cokół, z którego wznosi się również płaska fasada, jak utrzymują, "asyryjska", kto by jednak życzył sobie nazwać ją babilońską, nie naraziłby się w żadnym razie na przykre zajście z panem Davioud, który przeciwnie, miałby wielką przyjemność w tym, że każdy zwolennik każdego stylu zawsze znajdzie w jego budowie coś, co mu przypadnie do smaku. Koło tej fasady stoją dwie przystawy z kopułami okrągłymi, koło tych dwóch jeszcze dwie, ale za to już z kopułami spiczastymi, na koniec z dachu wyskakują dwa minarety, na których brak tylko muezinów, którzy by wołali o zmroku, że Allach i pan Davioud są wielcy.
Zresztą "po co sobie kłócić obie?!" Wystawa jest powszechną, więc i Trocadéro jest powszechne. Mogłoby być dworcem kolei żelaznej, restauracją, kościołem, składem maszyn, teatrem lub czym kto chce. Celowi swemu odpowiada, bo ma dach i sufity, zatem gdy deszcz pada, ludziom głowy nie mokną, zatem i marszałek nie potrzebował otwierać wystawy stojąc pod gołym niebem, zatem marszałkowska jego głowa nie zmokła. Potoki wodne płynęły wprawdzie, ale spod nóg marszałka. Wytłumaczę wam to zaraz. Od strony Pola Marsowego główna środkowa budowla Trocadéro opatrzona jest w ogromny balkon zdobny w draperie z purpurowego aksamitu i gronostajów. Wprost spod balkonu, wzniesionego na kilkadziesiąt stóp wysoko, rzuca się wodospad spadający na ogromne schody, po których spływa wdzięcznie do basenu zajmującego środek dziedzińca przed Trocadéro. Wyznać należy, że ta woda, jakby rzeka wypływająca spod balkonu, wprost ze ściany pałacu, i tworząca wodospad wzdłuż muru, jest pomysłem wysoce sztucznym i pięknym. Wodospad więc ów wypływał spod nóg marszałka, szumiał, szeleścił i głuszył jego słowa, co, jak utrzymują języki, było dla wymowy marszałkowskiej okolicznością nader korzystną. Obok marszałka, ubranego w złocisty mundur, wstęgi, gwiazdy, ordery, byli na trybunie zgromadzeni znakomici goście: Franciszek z Assyżu, rodzaj suszonej gruszki arystokratycznej, mały człowieczek z wielkimi rogami, mąż Izabeli hiszpańskiej, dalej książę Walii, następca duński, Henryk holenderski, książę Aosty, książę Leuchtenberski. Tu chciałbym powiedzieć: błyszczały zbroje, powiewały pióra na szyszakach, ale chcąc być ściśle historycznym muszę powiedzieć: błyszczały binokle, pachniała pomada, zresztą "trębacze trąbili, muzyka grała". Wtedy uroczystość rozpoczął minister handlu obszerną przemową do marszałka, w której oświadczył, że wystawa jest aktem i dowodem odrodzenia się Francji pod rządem republikańskim; że jest dziełem i zapewnieniem pokoju przez republikę, która miłuje spokój i pracę, mające na celu szczęście i pomyślność ludu. I republikański minister miał słuszność. Rzeczpospolita wychodzi i promieniuje bezpośrednio z narodu, rzeczpospolita jest jego wolnością, jego dobrem, więc nie potrzebuje się wdzięczyć do niego sztucznie, nie potrzebuje schlebiać jego złym instynktom, nie potrzebuje dla podtrzymania popularności rzucać się w wojnę i awantury zagraniczne, nie ma interesów dynastycznych, nie poświęci nigdy interesów kraju dla osoby jakiegoś Lulu czy Frulu, ale z dumą pokazuje światu na wystawie: oto moje dzieło, to dzieło pokoju; te maszyny, te wyroby przemysłu, handlu, te utwory sztuki - to moja i moich dzieci praca. Przeciwnicy moi co chcieli dać wam? oto zamach stanu, wojnę domową, barykady uliczne, krzyki żołnierskie, huk armat i jęki konających - ja, rzeczpospolita, jako dobra a wielka macierz, wyciągam potężne ręce ponad dziećmi, tulącymi się do mnie i mówię: błogosławię was, błogosławię tym, którzy pracują, błogosławię pokój czyniących. Minister handlu i z tego względu miał jeszcze rację, że monarchiści nie przyłożyli ręki do wystawy. Do tej pory dziennikom ich solą ona w oku, felietoniści ich wytężają zaschnięte mózgi na przyczepki i przycinki temu narodowemu dziełu, bo czują, że jest ono nowym utwierdzeniem dla rzeczypospolitej - nowym, może ostatnim ciosem dla warchołów.
Po ministrze handlu marszałek powstał, aby mu odpowiedzieć. Trzydzieści tysięcy zaproszonych gości, stojących na wirydarzu przed Trocadéro, nastawiło uszu i wytrzeszczało oczy na tego starego żołnierza, który gdy nie mówi, wygląda wcale szanownie. Jakoż mówił niedługo. "Dziękuję panu, panie ministrze, bardzo jestem rad, szczęśliwy, bardzo się cieszę, bardzo i bardzo, a na koniec w imieniu rzeczypospolitej oświadczam, że wystawa jest otwarta..." W tym miejscu dziwnym, a może nieco złośliwym trafem muzyka zagrała arię: "Rozyno, na Boga zaklinam cię, nie mów nic więcej..." ale i arię, i orkiestrę zagłuszyły okrzyki: "Niech żyje Francja! Niech żyje Rzeczpospolita!" Wśród tych okrzyków marszałek powiewał czas jakiś trójkolorową chorągwią, potem wraz z ukoronowanymi gośćmi zszedł z trybuny i przez wirydarz, następnie przez rozszerzony most Jéna udał się z Trocadéro na Pole Marsowe, gdzie się wznosi właściwy gmach wystawy. Wszyscy szli piechotą. Po jednej stronie marszałka szedł książę Walii, po drugiej podrygiwał komiczny Franciszek z Assyżu ze złotą laseczką w ręku i ze złotymi szkiełkami na oczach. Przed frontami oddziałów zagranicznych witali ich komisarze zagraniczni ubrani w narodowe mundury - w oddziale francuskim komisarze francuscy i rozmaite deputacje ciał uczonych. O czwartej marszałek z gośćmi wrócił do domu, gdzie wszyscy zasiedli do obiadu, ale co jedli i czy mieli dobry apetyt, tego już nie wiem, bo co prawda, nic mnie to nie obchodzi i was nie powinno obchodzić - a zresztą nie wiem, bo nie mogę skończyć, jak się kończą bajki ludowe: "I ja tam byłem, jadłem. piłem" etc.
Ja tedy zostałem jeszcze na wystawie. Zaraz po skończonej ceremonii otworzono bramy i dla publiki nie zaproszonej, w mgnieniu więc oka przeszło sto tysięcy osób napełniło galerie. A teraz chcecie wiedzieć, jak wygląda wystawa? Więc tak: naprzód Trocadéro, które już opisywałem, następnie przed Trocadéro przepyszny pochyły wirydarz, pełen wodotrysków, klombów, kwiatów, grot, złoconych słoniów, nosorożców i rozmaitych czarodziejstw - następnie Sekwana, przez którą most Jéna prowadzi na Pole Marsowe. Na Polu Marsowym wznosi się główny gmach wystawy, zauważcie więc, że nie jest nim Trocadéro. Ten główny gmach, zbudowany ze szkła i żelaza, obejmuje przestrzeń tak wielką jak np. Saski plac. Środkiem idzie ulica szeroka, dzieląca go na dwie połowy, z których lewa pozostawiona jest wystawcom francuskim, prawa zagranicznym. Każdy dział wychodzi na ulicę środkową osobnym frontem, idąc więc nią, widzi się jakby niezmierny szereg pawilonów stojących tuż obok siebie i połączonych bokami. Pawilony francuskie, po lewej stronie, są w stylu francuskim, a raczej fantastycznym, pawilony zaś cudzoziemskie dla charakterystyki zachowują styl narodowy. Widzicie więc np. cottage angielski, dalej domek szwajcarski, dalej klasyczną budowę włoską, dalej domy japońskie, chińskie, dalej karczmę rosyjską itd. Wskutek tego orientować się bardzo łatwo i dość jest być dwa lub trzy razy na wystawie, żeby wiedzieć gdzie iść, jak się ruszać i nie gubić się w chaosie. Główna ulica, o której wspomniałem, tak jest szeroka, że na środku jej mieszczą się osobne budynki, obszerne i okazałe, przeznaczone na sztuki piękne. Francja ma osobne pawilony, zagranica także osobne. Budynki są już wykończone. Gdzieniegdzie może jeszcze brak kilku uderzeń młotkiem, ale tego się nawet nie widzi, za to wnętrza tak głównego gmachu jak i pawilonów nie są jeszcze ukończone i zapewne nieprędko będą. Anglia tylko, Stany Zjednoczone, Chiny i Japonia posunęły dość znacznie swoje roboty, Rosji także niewiele brak. Nadesłane okazy z Królestwa, dobrze poustawiane, dobrze się przedstawiają. Będę wam o nich pisał najobszerniej, ponieważ i mnie, i zapewne was najwięcej to obchodzi. Ale pracę tę, jako szczegółową, odkładam do następnych listów. Nie mogłem też jeszcze i widzieć wszystkiego szczegółowo, zwłaszcza że deszcz ciągle pada, skutkiem czego nie podobna chodzić środkową ulicą, na której łatwo odróżniać działy po frontach pawilonów. Chodzi się wewnętrznymi galeriami, od strony których w oddziałach, zwłaszcza że jeszcze nie ukończonych, trudno się połapać. Do rosyjskiego np. przyprowadził mnie pierwszego dnia tylko zapach skór. Ale nie wszędzie można trafiać z pomocą nosa. Wreszcie w wielu galeriach jeszcze wznoszą się całe góry pak i paczek; niektóre szafy stoją jeszcze puste, niektóre posągi poowijane w papier itp. Wszystko to wygląda dość chaotycznie, ale jest niczym w porównaniu do chaosu, jaki panował na całej wystawie jeszcze na dwa dni przed otwarciem. Gdym wtedy patrzył na te góry wapna, piasku, żwiru, pak, desek, rusztowań, na nie pokończone dachy i galerie, w głowie nie mogło mi się pomieścić, jakim sposobem gmachy mogą być na 1-go skończone, a wystawa otwartą. Jednak gmachy zostały pokończone, a wystawa otwartą, uroczystość zaś była naprawdę wiiałą i jak dla Francji przynajmniej, wielkiego znaczenia politycznego. Był to, jak wspomniałem, triumf rzeczypospolitej. Toteż w dzień ten całe miasto jak jedna wielka tęcza zaćmiło się setkami tysięcy chorągwi, wieczorem zaś zapłonęło łuną świateł. Te tłumy różnobarwne, wesołe, szczęśliwe i śpiewające, ów gwar i wrzawa ludzka, kostiumy wszystkich narodów, światła, fajerwerki sypiące złotymi skrami, race gasnące na wysokościach w powietrzu, ognie bengalskie, korony ogniste na wieżach, wszystko to tworzyło naprawdę tak cudny i uroczy widok, że i opisać go trudno. Spokojna Sekwana odbijała te światła jak lustro. Tylko małe części miasta, zamieszkałe przez bonapartystów lub legitymistów, pozostały ciemne i ciche. Naród,weselił się, bo się poczuł odrodzonym i szczęśliwym, ale monarchistom francuskim - co im tam szczęście i odrodzenie się narodu! Przy tych czerwonych światłach widoki urzędów, korzystnych posad, wysokich miejsc, zamiast się rozjaśniać bladły, wolały się więc usunąć w ciemność i ciszę. I pozostaną też w ciemności i martwocie. Nawet dzienniki tych partii czują się jakby zawstydzone. Nie śmieją uderzać już na samą rzeczpospolitą lub na wystawę, korzystają z tego, że ot tłum zaśpiewał gdzieś Marsyliankę i zza płota rzucają błotem i piaskiem na własny naród rozdymając małe, zwykłe i naturalne rzeczy do olbrzymich rozmiarów. Ale są to już ostatnie strzały armii nie tylko pobitej ale zmykającej haniebnie. Mimo jej wrzasków wystawa stanęła i udała się, ściągnęła sąsiadów, ściągnęła setki tysięcy cudzoziemców, a między nimi nawet i Niemców, którzy sami już poczynają się wstydzić, że figurują w całym Paryżu, we wszystkich kawiarniach i zakładach publicznych, słowem, wszędzie z wyjątkiem katalogu wystawy.
Miasto nie traci wcale cechy uroczystej, jaką przybrało w dniu otwarcia. Chorągwie, tak jak pierwszego dnia, powiewają na wszystkich bulwarach i ulicach. Cudzoziemców napływa coraz więcej, ale ceny nie podskakują zbyt przerażająco w górę. Jeden pokój urządzony, można dostać za cenę 40 franków miesięcznie. Może później będzie gorzej, gdy wystawa już się urządzi. Roboty na niej nie ustają na chwilę. W następnych listach będę wam one postępy opisywał szczegółowo. List ten jest może nieco spóźniony, ale ponieważ otwarcie nastąpiło w środę, opis wrzucony na pocztę w czwartek i tak nie mógł was dojść przed niedzielą. Gdy się zmienicie na pismo codzienne, wówczas będzie warto się śpieszyć.
Kłopoty korespondenta - Korespondent "Chicago Times" - Komedia z pomyłek - Wystawa - Miasto środkowe - Wrażenie fantazji - Pawilony
sztuk pięknych - Nasi malarze - Rozrzuceni - Przed Matejką - Niemcy - Wyznania księcia Hohenlohe - Prawdziwe przyczyny - Bankiety - Uroczystość
Voltaire'a - Dzienniki monarchiczne i republikańskie - Artykuły jenerała Türr - Klerykalizm we Francji - Niedoszłe przymierza - Rzeczpospolita i jej
rzecznicy - Za wiele gadaniny - Dalszy ciąg Burzy - Kaliban w pojęciu Renana - Kto jest Renan
Obowiązek pisania sprawozdań z wystawy mógłby doprawdy służyć za przedmiot do jakiej noweli pod tytułem Kłopoty korespondenta. Wystawa została otwarta, co dzień tysiące ludzi ją zwiedzają, więc jest niby o czym pisać, a z drugiej strony, nie została skończona, nie została uporządkowana, katalogów nie ma, więc nie ma o czym pisać. Zresztą korespondent "Chicago Times" dał przykład, jak czasem źle się wychodzi na zbytniej gorliwości. Ale wprzód, czy wiecie, co to jest amerykański reporter? "Jako dewotka, gdy grzech jaki stary przypomni sobie przed samą spowiedzią, albo podżare litewskie ogary, gdy nagle wpadną na łapę niedźwiedzią"1, tak amerykański reporter, gdy ma przed sobą pole faktów, fakcików, wiadomostek, zmienia się na prawdziwego myśliwca i zacietrzewia się do tego stopnia, że o bożym świecie zapomina. Z kapeluszem nasuniętym na tył głowy, z książeczką i ołówkiem w ręku, ujrzycie amerykańskiego reportera zadyszanego z pośpiechu, latającego wszędzie, zaglądającego we wszystko i polującego na wszelkie objawy życia. Nie ma dla niego przeszkód, nie ma miejsc, do których wejść nie wolno. Wyrzucają go jednymi drzwiami, on wchodzi drugimi. Lata po wystawie, robi wizyty panującym i znakomitościom. Mac-Mahon odpowiada mu, iż nie słyszał o nim i nie może go przyjąć, on odpowiada Mac-Mahonowi, że to nic nie szkodzi i że musi być przyjęty; jednego dnia jest u księcia Walii, u księcia Aosty, rozmawiając z nimi notuje jednocześnie ich słowa, aby później zapełnić nimi szpalty swego dziennika, zatrudnia po całych dniach linie telegraficzne, słowem, jest istotą wszędobylską, duchem pojawiającym się nagle a niespodziewanie, jak śmierci potęga, z którą trzeba się liczyć, bo dotrze wszędzie, dowie się o wszystkim i wszystko opisze.
Otóż korespondent "Chicago Times" był właśnie na tropie i latał po wystawie z notatką i ołówkiem, gdy nagle w głębi jakiegoś pawilonu, jeszcze nie urządzonego, dostrzegł pewnego jegomości, którego poczytał za pana Teisserenc de Bort. Dla reportera rozmawiać z ministrem jest to odkryć kopalnię. Reporter nie wie wprawdzie, że gdy ministra złapie i zacznie od "Dzień dobry, panie ministrze!", minister wytrzeszczy na niego zdziwione oczy, ponieważ go nigdy w życiu nie widział - ale to właśnie już jeden fakt do opisania. Następnie minister powie: "Nie mam przyjemności", a reporter: "Co pan myślisz o wystawie?" Minister: "Z kim mam honor?" Reporter: "Właśnie pragnąłem spytać pana o informacje!" itd. Potem co będzie, to będzie, ale opis rozmowy z ministrem pójdzie do dziennika i będzie all right! Korespondent więc "Timesa" ujrzawszy, jak mu się zdawało, pana Teisserenc de Bort, rzuca się naprzód, nie patrzy, co leży na drodze; policjant woła: "Nie wolno" - on nie pyta - przewraca się przez pakę, wstaje, przewraca się drugi raz przez sznur, który zagradzał wejście, rozbija nos, przykłada chustkę, zbliża się do ministerialnej osoby i zaczyna bez wahania następującą pośpieszną rozmowę:
- Ekscelencjo! Szczęśliwy to dzień, w którym mogę z panem pomówić! Dzień ten pozostanie epoką w moim życiu. Jestem ten a ten, pisuję do takiego a takiego dziennika.
Grzeczny Francuz skłania się i odpowiada:
- Miło mi poznać tak dystyngowanego cudzoziemca i boleję nad wypadkiem, który spotkał pana, a raczej nos pański.
- Mój nos? A prawda. Ale to nic. Winszuję ekscelencji jej mowy mianej na otwarciu wystawy. Przesłałem ją telegraficznie w całości.
- Mojej mowy?
- Tak jest. Zwrot ku rzeczypospolitej i demokracji był pyszny. Wystawa jest wielką uroczystością. Ameryka bierze w niej udział nie tyle przez okazy, ile przez serce. Pan w swojej mowie...
- W jakiej mowie?
- Przy otwarciu...
- Nie miałem żadnej mowy!
- Ekscelencjo...
- Nie jestem ekscelencją...
- Panie ministrze...
- Nie jestem ministrem.
- Któż pan jest?
- Ja, panie? ja jestem fabrykant pończoch, Maurice z Lyonu...
- Ach! - mruczy reporter. - Bardzo mi miło!... Do widzenia. Mój nos istotnie mi dolega...
A teraz, czy chcecie się założyć, że pierwsza depesza bohaterskiego mego reportera będzie się zaczynała od słów: "Wczoraj minister Teisserenc de Bort zwiedzał incognito oddział fabryczny francuski. Mówiłem z nim osobiście. Minister oświadczył mi . . ." etc.
I istotnie jest to metod, przy użyciu której można zawsze mieć o czym pisać, wszędzie dać sobie radę i wszędzie zdobywać materiał. Ale kto się jej nie trzyma, ten zgodzić się musi, że o wystawie, póki jaki taki porządek katalogowy nie zostanie wprowadzony i ogłoszony, pisać jest tak trudno, jakby było np. trudno opisywać wszystkie sklepy w Paryżu. Obecnie też wystawa nie jest niczym innym, jak nieskończonym szeregiem sklepów ustawionych według narodowości. Dlatego też dzienniki, np. miejscowe francuskie, a nawet i angielskie, mówią o niej bardzo mało, kto wie, czy nie mniej jak warszawskie. Co dzień znajdują się o niej wiadomości i wiadomostki, ale brak zupełny dokładnych opisów. Nie myślcie jednak, aby na samej wystawie nie pracowano nad jej ukończeniem gorliwie. Uczyniono już tyle, że na pierwszy rzut oka nie podobna dostrzec bezładu. To, co nadesłano, to już ustawione lub rozmieszczone starannie i z wdziękiem poza szklannymi szybami nęci oko harmonią lub porządkiem. Nadchodzą jednak codziennie nowe paki do wszystkich sekcji. Zewnątrz pawilony ukończone są już zupełnie od dni kilku. Patrząc z głównej środkowej ulicy nie podobna nie zachwycać się widokiem domów zagranicznych. Wystawa przedstawia się jakby kosmopolityczne miasto, jakby jakaś fantazja powieściowa sięgająca o tysiące lat naprzód, w te przyszłe czasy, w których ludy pomieniają się ze sobą, w których nie będzie wojen i w których słowa: "cywilizacja" i "ludzkość" będą regulowały wszystkie stosunki. Czytałem kiedyś taką fantastyczną powiastkę, opisującą, jak będzie wyglądała ludzkość za lat tysiąc. Otóż czasem zdaje mi się, że w tym wewnętrznym mieście na wystawie widzę jej ilustrację. Nie widać tu wprawdzie wszechpotężnego przyszłego wpływu cyrkla, który ma wszystko zrównać pod linię i miarę - ale widać pawilony francuskie, angielskie, tureckie, amerykańskie, greckie, chińskie, włoskie, japońskie, rosyjskie, maurytańskie, stojące tuż obok siebie, nad domami widać flagi pływające w powietrzu, a przed domami narodowości wszystkich pięciu części świata, wrogie często między sobą, gdy każda jest u siebie, a tu przyjazne, zbliżone i powiązane ze sobą wielkim świętem cywilizacji. Patrząc na to wszystko, patrząc na to przekonanie głębokie o wyższości zgody, o słodyczy owoców pokoju i cywilizacji, o wielkim znaczeniu ludzkości, patrząc na owo przejęcie się swą cywilizacyjną rolą, jakie zdaje się wiać od tych tłumów, na chwilę prawie przychodzi zwątpić, czy wobec takiego rozwoju pojęć ogólnie ludzkich wojna, rzezie, hurtowne zabijanie się, pożogi miast i wiosek jeszcze są możliwe w dzisiejszych czasach.
Złudzenie to, któremu oprzeć się nie podobna, stanowi największy urok tego miasta narodów, najprzyjemniejsze i najoryginalniejsze wrażenie, jakie czyni wystawa. Chociaż czujesz nieraz, że to jest fantazja, że to tylko chwilowy i niejasny obraz owej przyszłej złotej epoki - jednakże lubujesz się nim, snujesz dalej tęczową nitkę marzeń i budzisz się jakby ze snu rozkosznego - gdy pierwsza lepsza depesza ze Wschodu w pierwszym lepszym dzienniku rozwieje te złudzenia, jak wiatr rozsiewa urocze obrazy fatamorgana.
Pawilony sztuk pięknych, otwarte wcześniej od innych, zapełnione są już obrazami i gośćmi. Jednakże tylko Anglicy wpadli na praktyczny pomysł podpisania pod każdym obrazem, co znaczy i kto go malował. W innych działach francuskich i zagranicznych nie ma podobnych objaśnień, trzeba więc czekać, jak we wszystkim, na katalogi, a tymczasem widz błądzi okiem z obrazu na obraz, widzi malowane postacie ze wszystkich wieków: jakieś sceny historyczne greckie, rzymskie, średniowieczne i nowożytne, postacie walczące, figury z rękami powznoszonymi w niebo - mnóstwo wzruszających sytuacji - i gniewa się nie znajdując odpowiedzi, kogo i co to wszystko przedstawia. Ten nadmiar patosu, którego znaczenia nikt nie rozumie, śmieszy nawet. Nie wiadomo, kto malował - jakże tu dawać sprawozdanie?
Malarze polscy zajmują niezaprzeczenie jedno z pierwszych miejsc na wystawie. Dość wam zacytować takie nazwiska, jak Matejko, Siemiradzki, Brandt, Maksymilian Gierymski itd., abyście zrozumieli, że jest się czym chwalić i że w walce o lepszą z cudzoziemcami jest nadzieja wygranej. Cudzoziemcowi nie tylko nie podobna zdać sobie sprawy z malarstwa polskiego, ale nawet nie podobna mu dojść do przekonania, że jakiekolwiek malarstwo polskie jako takie istnieje, a to z tej prostej przyczyny, że obrazy wspomnianych mistrzów nie stoją obok siebie - i nie przedstawiają całości samej w sobie. Matejko figuruje w oddziale austriackim, Siemiradzki w rosyjskim, Maksymilian Gierymski w pruskim, Brandt w monachijskim. Cudzoziemiec więc nie umie nie tylko wyrobić sobie ogólnego pojęcia o tym malarstwie jako o polskim, ale po prostu obrazy zalicza do odpowiednich sztuk, a artystów do narodowości, w których oddziałach figurują. Z tego to powodu p. Ruskin np., słynny krytyk angielski, cytuje Gierymskiego i Brandta między malarzami niemieckimi; Matejkę uważa za genialnego monachijczyka i nawet do głowy nie przychodzi mu wspomnieć o jakimkolwiek polskim malarstwie.
Smutna to rzecz. Ludzie o nas nie bardzo wiedzą, my zaś nie bardzo im się przypominamy. A jednak... Oto jesteśmy w pawilonie: widać tłumy ludzi chodzących wolnym krokiem, spoglądających po drodze na obrazy, zatrzymujących się na chwilę i idących dalej.
W środkowym jednak pawilonie, nad drzwiami którego napisano "Austria", widzimy gromadę ludzi stojących i rozprawiających półgłosem. Widocznie coś tu bardziej nęci i zatrzymuje. Zobaczmy, co? - Unia Matejki. - Słychać przed nią rozmawiających Anglików, Francuzów, Niemców, Włochów i Hiszpanów. Co za przypuszczenia, co za objaśnienia - boki zrywać można ze śmiechu. Przed obrazem stoi okrągła kanapa. Pozują na niej jasnowłose Angielki i Polki, zachwycają się niby obrazem, a pragną, żeby zachwycano się nimi: "O that splendid! isn't?". słychać z jednej strony. - "Ach, mamo! jakież to cudne!" - mówi sentymentalny głosik z drugiej, w tej nadziei, że może jakiś zabłąkany warszawianin usłyszy głos - spojrzy pod kapelusz i... "niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa!" Ach! biedne panny! Może już były na wielu wystawach i zawsze... hors concours.
Ale nie o tym mowa. Stoją te gromadki ludzi przed Matejką, zbierają się przed Gierymskim, Brandtem, Siemiradzkim... Malarzom stąd chwała a społeczeństwu, które ich wydało, nic...
Ale idźmy dalej. Czy wiecie, że Niemcy wzięły częściowy udział w wystawie? Wzięły go mianowicie w wystawie sztuk pięknych. Przy otwarciu niemieckiego pawilonu książę Hohenlohe po wzajemnej wymianie komplementów z panem Teisserenc de Bort i po złożeniu powinszowań Francji z powodu świetnego powodzenia wystawy powiedział rzecz ważną, mianowicie: że Niemcy nie z jakichkolwiek bądź przyczyn politycznych, ale po prostu z ekonomicznych nie wzięły w niej udziału. Była to rejterada... bez chwały. Niemcy istotnie nie wzięły udziału w wystawie, bo upadek przemysłu, handlu, bogactwa krajowego, słowem, wszystkiego, z czym się chwalić można, zamknął im wrota do świątyni pracy. Ale wstyd im się było do tego przyznać. Zasłonili się więc uczuciem patriotyzmu. "Nie poślemy nic na wystawę francuską, a gdy my nie poślemy, nikt nie pośle". Tymczasem stało się przeciwnie - wystawa przeszła oczekiwania samych nawet Francuzów. Obce narody nie tylko wzięły w niej udział, ale wzięły serdeczny i sympatyczny. Wobec tego nowego wstydu, wobec tej nowej klęski moralnej Niemcy wybrali mniejsze złe i uderzywszy się w piersi, w osobie księcia Hohenlohe, odrzekli: "Jeśli chcecie prawdy, to istotnie nie mieliśmy co posłać".
Dzienniki paryskie więcej niż nie uporządkowaną dotąd wystawą zajmują się ukoronowanymi gośćmi, którzy na nią przybyli. Po bankiecie danym przez księcia Walii, który przy tej sposobności wcale otwarcie zaznaczył wspólność przyszłych widoków francuskich i angielskich - nastąpił bankiet księcia Aosty w pawilonie włoskim. I znowu jedna koronowana, a przynajmniej eks-koronowana głowa wysadzała się na wyrażenie uczuć przyjaznych dla rzeczypospolitej, na wyrażenie radości, że rzeczpospolita pokonała grożące jej widma, a teraz utrwala się, rozwija, ubezpiecza... "Dziwne rzeczy dzieją się w państwie duńskim", jak mówi Hamlet.
Paryż rozświętował się na dobre. Pragnie bawić się sam i bawić swoich gości. Przed otwarciem, w czasie i po otwarciu wystawy nie mówiono o niczym innym, jak o wystawie. Gdy jednakże okazało się, że otwarcie a ukończenie są to dwie rzeczy różne, rozmaite sprawy, które ten wielki fakt zagłuszył, odzyskały swe prawo bytu i rozgłosu. Mówią teraz znowu dużo o teatrach, polityce i nowych zamierzonych uroczystościach. Trzydziestego maja ma być uroczyście obchodzona stuletnia rocznica śmierci Voltaire'a. Rady municypalne w Paryżu i wszystkich prawie miastach francuskich uchwaliły już sumy na ten dochód. Paryż uiluminuje się znowu i obwiesi chorągwiami. Dzienniki reakcyjne dziś już nie szczędzą ciętych słów i przycinków temu nowemu republikańskiemu świętu. "Voltaire jest jednym z ojców waszego Kościoła - mówią republikanom - powiedzcie więc sami, o demokratyczne robaczki! czy nie popełnicie nonsensu obchodząc rocznicę jego śmierci radosnym świętem? Z czego się więc radować będziecie? Z tego, że umarł? Brawo! Ale jest i druga racja: obchodzić dziś uroczyście pamiątkę pana Voltaire'a, eks-szambelana króla pruskiego i poety, który radosnym wierszem uczcił klęskę, jaką Francuzom zadali Prusacy pod Rosbach, jest może bardzo po republikańsku, ale nie bardzo po francusku..."
Dosyć to zgrabne! Ale Voltaire pozostanie chwałą Francji mimo swego eks-szambelaństwa pruskiego, mimo wiersza na bitwę pod Rosbach i mimo wszelkich dowcipów, jakie na jego karb spłodzili i spłodzą wszyscy redaktorowie i felietoniści monarchicznych dzienników. Mówiąc nawiasem, jakieś dziś żyjące gryzipiórko dziennikarskie, jakieś gogątko konserwatywno-legitymistyczno-figarowskie, które w całości zaufane w swój dowcip uderza na Voltaire'a, jest sobie po prostu paradne i sam Voltaire nie wymyśliłby nic bardziej doskonałego. Dzienniki republikańskie mimo wszelkich przycinków popierają projekt uroczystości widząc w nim antyklerykalną manifestację, do której pragną jak największe tłumy pociągnąć.
Klerykalizm poniósł znów nową klęskę polityczną we Francji. Słyszeliście zapewne, jakie wrażenie zrobiły listy księcia Napoleona ogłoszone swego czasu w "Revue des Deux mondes", traktujące o sprawach politycznych i o polityce gabinetu francuskiego przed wojną pruską. Na artykuł ten odpowiadał książę de Grammont usprawiedliwiając swoją rolę. Dziś list generała Türr rzucił znów nowe światło na tę sprawę. W całym Paryżu nie mówią w tej chwili o niczym innym, jak o tym liście. Ostatnie cezariańskie roboty, głupota i niedołęstwo ministrów, występują jawnie na widownię. Ze wszystkiego pokazuje się, już nie na przypuszczeniach, ale na dokumentach, że Francja za cenę Rzymu mogła mieć przymierze Włoch, a przez Włochy - i Austrię. Na mocy jakiego prawa broniła Rzymu? Na mocy żądnego. Na mocy jakiego Włosi chcieli go posiadać - na mocy wszelkich praw, jakie ma naród włoski do swej własności. Pretorianie francuscy stali w Rzymie. Cofnąć ich - było to kupić sobie Włochy, było to zyskać pół miliona żołnierza na wojnę pruską. Gabinet florencki, przejęty sympatiami dla Francji, sam napierał się z tą myślą. "Il dépend de la France de faire marcher l'Italie, et l'Italie fera marcher l'Autriche" - pisano z Włoch. Na to cesarzowa wznosiła z oburzeniem podczernione oczy ku górze i czy wiecie, co gabinet francuski odpowiedział?
Oto: "Il nous est impossible de faire la moindre chose pour Rome. Si l'Italie ne veut pas marcher, qu'elle reste!" Tak więc dla ocalenia władzy doczesnej papieskiej zrzeczono się dwóch potężnych armii w wojnie pruskiej. Papieża nie uratowano: Włochy doszły do swej prawowitej własności - Rzymu, ale za to stracono dwie prowincje... pogrążono kraj w przepaść - bo... cesarzowej chodziło, aby dusza jej była na pewno zbawiona. Wobec tego wszystkiego, wobec tej zguby, na jaką klerykalizm wydał Francję, projekt obchodzenia uroczystości Voltaire'a ma swój sens, chociaż Voltaire był szambelanem Fryderyka i chociaż pisał wiersze o bitwie pod Rosbach.
Zresztą republikanie zrobią dziś, co zechcą, bo rzeczpospolita triumfuje. Ciągłe dezercje z obozu bonapartystowskiego zwłaszcza przyprowadzają do rozpaczy wierne resztki napoleońskie. Rzeczpospolita triumfuje i ustala się. Może by się godziło nawet mniej robić manifestacyj, bo manifestacje dowodzą właśnie, że w niektórych umysłach republika nie przestała być jeszcze doktryną. Za dużo tu o niej mówią - a nie oduczyli się przemawiać językiem partyj.
W żadnym kraju nie rozprawiają tak mało o wolności, tolerancji, rzeczypospolitej i tym podobnych rzeczach, jak w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki? Z bardzo prostej przyczyny: bo tam to chleb powszedni, naturalny stan rzeczy, o którym nie ma co rozprawiać. We Francji nie ma tego jeszcze. Nie umiano otrząsnąć się dotychczas z przywarów partyj i doktrynerstwa. Co nawet zauważyłem, że masy zasadę: "Republika to naród, nie partia", zrozumiały lepiej niż ich rzecznicy i dzienniki. Rzecznicy i dzienniki wrzeszczą jeszcze czasem jak demagogowie - masy zaś, wybierając spokojnie republikańskich deputowanych, zdają się mówić: - Dajcie pokój! nie potrzebujemy krzyczeć, skoro mamy dość sił, aby działać.
Na rzecznictwo demokratyczne spadły w ostatnich czasach dwa uderzenia dość niespodziewane: jedno z ręki Taine'a, drugie z ręki Ernesta Renana. Taine, zagłębiwszy się w dokumentach z czasów Wielkiej Rewolucji i patrząc w nie raczej okiem estetyka niż historiografa, przeląkł się krwi, okrucieństw, nadużyć i zbrodni spełnionych w epoce burzy - całą więc epokę burzy, cały wielki przewrót dziejowy obrzucił błotem. Taine'owi jednak mniej można się dziwić. Umysł to bystry, wnikający w głębiny zwykłym okiem nie dojrzane - ale umysł przede wszystkim estetyka - wykwintna głowa grecka i pozytywna po grecku, wrażliwa na rzeczy smaku i biorąca nawet historię bardziej ze stanowiska piękna i brzydoty niż ze stanowiska, które w logice nazywa się principium rationis sufficientis. Rewolucja i demokracja, widziana okiem przywykłym szukać i odkrywać we wszystkim harmonię, wydała się czymś potwornym, zatem: anatema na nią i na wszystko, co z niej płynie.
Pan Renan walczy nieco inną, mniej naukową bronią z demokracją. Słyszeliście może, że wziął się do pisania dalszego ciągu Burzy Szekspira. Gdy to gruchnęło po Paryżu, ludzie mówili sobie: - Jaka szkoda, że nawet i tacy pisarze jak Renan miewają czasem bzikowate pomysły. Pisać dalszy ciąg Burzy - tego cudnego lirycznego poematu, w którym wszystkie żywioły zdają się śpiewać - pisać dalszy ciąg nie będąc poetą - jest to zawsze wydać sobie świadectwo braku piątej klepki w mądrej skądinąd głowie. Tymczasem dalszy ciąg pojawił się i okazał, że właściwie nie chodziło o Burzę. Z Burzy wzięto tylko temat do poetycznego, ale ciętego paszkwilu. U Arystofanesa demokracja występuje jako Demos, głupi, łakomy, podejrzliwy i obżarty, ale naiwny Demos, którego ten panem, kto mu więcej kiełbas tka do ust. U Renana demokracja to coś gorszego jeszcze. Pamiętacie Kalibana, tę potworną postać o łbie kudłatym, półniedźwiedzia, półryby, półczłowieka z płetwami u rąk - to "martwe cielę z księżyca", tę kupę brutalnych instynktów, tę mieszaninę złości i głupoty, tę plugawą gębę otwierającą się tylko dla przekleństw: "Wszelka zaraza" albo: "Oby wiatr zawiał z północy, zachodu i ponabawiał was licznego wrzodu". Ten tedy Kaliban, ten syn diabła i czarownicy - to demokracja. Czysty, mądry Prosper, śliczna, biała jak śnieg owa gołąbka Miranda - to uosobienie arystokracji i jej przymiotów. Prosper, jak wiecie, rządzi Kalibanem, zsyła duchy, które według słów potwora:
Czasem jak małpy straszą mnie grymasem,
Kłują, mordują i kąsają czasem...
Karze go; nawiedza jego kości "kurczem nocną porą" - i to takim kurczem, że aż zwierzęta drżą na jego męki - zsyła jeże, które kłując ciało potwora zmieniają je "jakby na plaster miodu", ale to wszystko istotnie jest słuszne, rozumne. Kaliban nie budzi litości. Dlaczego? Bo to potwór nie tylko gruntownie głupi, ale gruntownie zły i gruntownie bestialny - to najobrzydliwsza, najsprośniejsza i najgorsza małpa, jaka kiedykolwiek istniała. Słuchajcie więc dobrze!... Ta małpa to demokracja. Tak mówi Renan.
Na tym zakończę dzisiejszą moją kronikę. O obydwóch tych pracach: Taine'a i Renana, pomówię później obszerniej. Może i poświęcę im specjalne sprawozdanie wówczas, gdy "Nowiny" staną się pismem codziennym, gdy będziecie mieli więcej miejsca - a tymczasem życzę wam, aby się to stało jak najprędzej.
_________
1 Słowacki
Pierwodruk podpisany literami: H. S., w warszawskich "Nowinach" 12 i 19 maja 1878, nry 22-23.